

Ulżyłam sobie wypisując w poprzednim poście przedmioty porządkowane przeze mnie teraz. Aliści nie dopisałam głównej refleksji, jaka się z tym wiąże: Po co nam tyle rzeczy ???
Człowiek obrasta w ciągu życia nieustannie przedmiotami wszelakiego rodzaju, nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo. A obrasta, bo przedmioty wydają się mu ogromnie potrzebne. Jedne dlatego, że są ładne, inne dlatego, że się je uważa za cenne, inne, bo się mogą przydać, jeszcze inne, bo są ważne, jeszcze inne ze względów sentymentalnych, a znów inne, bo się je od kogoś dostało. Nie mówiąc już o zbieractwie: książek, pocztówek, czasopism, czegokolwiek.
Po co nam tyle rzeczy?
Po co nam tyle rzeczy, którymi obrastamy jak niedźwiedź tłuszczem na zimę? Zbieramy ich coraz więcej a potem nie możemy się od nich oderwać, jakby stanowiły jakąś kwintesencję naszego życia. Stanowią?
Wbrew pozorom to wcale nie jest proste pytanie. Dla mnie w każdym razie nie jest. Wymaga bardzo dokładnego wejrzenia w siebie i zrozumienia samej istoty sprawy: DLA-CZEGO właściwie chce się posiadać to lub tamto? Z jakiego powodu? Inaczej – jakiego rodzaju emocje buduje dany przedmiot? Jakie emocje gromadzimy wraz z tymi przedmiotami i co one nam dają?
Pytanie to ma dwie strony- stronę konieczności – lub automatyzmu- zbierania i stronę niemożności usunięcia. Ta druga strona stała się dla mnie punktem wyjścia do poważnego myślenia o zagadnieniu, a w konsekwencji o własnych postawach.
Wiele rzeczy nie mogę usunąć ze względu na – szacunek dla czyjejś pracy: na przykład sterty zeszytów mojej matki zapisanych skrupulatnie rachunkami. Ale przecież ten szacunek jej nie jest już potrzebny nawet. Więc o co chodzi? Czy jest to szacunek dla historii? Z pewnością mam szacunek dla historii, ale i on musi mieć swoje granice.
Wiele rzeczy zostawiam, bo zatrzymują cenną dla mnie chwilę, która sama już minęła przecież. Jak rysunki mojego dziecka na przykład. Inne, bo tworzą atmosferę miejsca, w którym żyję, są jakby uzewnętrznieniem mnie samej- jak miś na półce, który pokazuje, że została we mnie żywa dziecięca natura. Wiele rzeczy zbieramy, bo z różnego powodu dają poczucie bezpieczeństwa: bo coś może się przydać kiedyś tam, bo kiedyś może być potrzebne. Łatwo przekroczyć granicę rozsądku.
Myślę, że warto spojrzeć na każdy przedmiot bardziej świadomie, i zrozumieć emocjonalny sens jego bycia w naszym domu. Bo przegląd rzeczy w domu ujawnia nam nas samych: do czego jesteśmy przywiązani, co z siebie i ile pokazujemy na zewnątrz, przed czym się zabezpieczamy, czego się boimy.
Byłam ostatnio w wielkim, swoiście pięknym domu, w którym nie było nic, ale to dosłownie nic, co jest zbędne: ani jednej figurki, talerzyka, ani roślinki, ani żadnego w ogóle znaku, ze dom ten jest zamieszkały. Ciekawe, ale na mnie sprawiło to niemiłe, a nawet nieco niesamowite wrażenie. W taki sposób nie chciałabym żyć – ale ograniczenie ilości zbędnego posiadania wydaje mi się teraz sprawą nader istotną. Żeby nie zaśmiecać sobie własnej codzienności przedmiotami i emocjami, które nas w konsekwencji przytłoczą.
A jak jest z tym u was?
Napisałam „ciążenie”, a przecież chodzi mi tylko o przedmioty. Tylko przedmioty, nic więcej. Papiery, sprawozdania z zebrań, podziękowania, sprawozdania z posiedzeń, recenzje, zeszyty pełne nauki języków, notatki, pilnie spisywane rachunki, pisma urzędowe, pisma nieurzędowe, artykuły, listy. Stosy papierów, gdzie się nie obrócę, tam z nowego kata wypływają nowe stosy: ulotki po lekarstwach, pocztówki, prośby i zażalenia, boje z instytucjam. A są tego przeogromne ilości: samych pocztówek nazbierałam trzy potężne pudła. Dalej znów różnego rodzaju, wspomnienia, pamiętniki, kalendarze, stare gazety, zbierane pilnie wycinki, nekrologi powklejane serdecznie. A każdy papier trzeba przejrzeć, każdy dotknąć, nie mogę tak po prostu wyrzuci wszystkiego, bo może znaleźć się w nich coś cennego, tak jak stary testament który niedbale złożony znalazł się w torbie plastikowej z ulotkami po lekarstwach. Legitymacje, zaświadczenia, paszporty, dyplomy. Umysł przestaje w końcu wiedzieć, co jest ważne, a co nie, i za każdym razem tacham naręcze tych papierów do ponownego przejrzenia- już u siebie w mieszkaniu.
Nie lubię papierów. Ale i inne rzeczy nie są dużo prostsze głównie z powodu swojej ilości i rozmaitości. A więc pudełka, stare zabawki, klucze, znów klucze, kłódki i kłódeczki, z kluczykami i bez, spinacze, kalki, guziki, nici, kłębki wełny, druty, metalowe i plastikowe opakowania, gwożdzie, narzędzia różnego rodzaju, spinki, zapinki, długopisy, ołówki, metalowe samochodziki, puzzle z półtora tysiąca części, powiększający ekran do telewizora, okulary optyczne chyba do mikroskopu, wazony i wazoniki, figurki, talerzyki, plecione koszyki, nie sposób wymienić nawet owej różnorodności rzeczy. Opakowania do okularow, karty do gry, szachy duże i małe. Ma wrażenie, jakbym tonęła pod naporem ilości tych rzeczy. Gdy wchodze, mam ochotę, jak Herkules, jakąś rzeke wpuśic aby zmyła to wsyztko. A tymczasem jednak przejrzeć trzeba rzecz każda. Żeby stwoerdzic, że szachy sa zdekompletowane, karty w wiekszości także, ale szacunek do rzeczy nie pozwla wywalić mi wszystkiego tak po prostu.
A przecież są jeszcze ubrania: matki ubrania, ojca ubrania, moje ubrania siostry ubrania, ubrania niewodmogeo pochodzenie również. A a każdym ciuchem wiąże się pamięć; o, w tym była na dzialce, w tym na swoich corocznych imieniach, a tu miała broszkę do tej bluzeczki, gdzie ta broszka teraz? Nie widziałam jej nigdzie. Spódnice, pończochy, pasy do pończoch, pudła całe rajstop. Rajstopy cerowane, rajstopy dobre, rajstopy prawie dobre, podpisane i powiązane w kupkach. Jakie to czasy, kiedy jeszcze cerowalo się rajstopy?! Skarpety: skarpety dobre, skarpety podarte, skarpety nie do pary, skarpety pocerowane. Rękawiczki. Rękawiczki nie do pary, rękawiczki podarte, rękawiczki futrzane, rękawiczki dziergane, rękawiczki bawełniane, rękawiczki skórzane. Czapki męskie, czapki letnie, czapki na uszy, czapki futrzane, czapki berety, czapki materiałowe. A materiały? Materiały świetne, materiały skrojone, materiały na spódnice, spodnie prawie uszyte, spódnice prawie uszyte, świetny brezent w dużych ilościach, o zdaje się, że skrojony już na coś, flanela zszyta z podszewka jak na śpiwór, spodnie dresowe, dresy, polary, bluzy polarowe. Kurtki, kurtki letnie, kurtki jesienne, płaszczyki retro, swetry dziergane przez matkę, swetry dla ojca, swetry, o, moje dawne chyba. Bluzki stare bluzki matki, koszule, koszule, i znów sukienki, i znów spódnice, i znów bluzki, a może pasuje? A może się przyda?
Ręczniki, poukładane pomaglowane poszewki na poduszeczki, na poduszki, stare ręczniki, materiały, ściereczki, pościele, trzeba sprawdzić czy nie podarte, serwetki, serwetczki
I tak dalej.
A każda z tych rzeczy ma swoją energię i swoimi mackami wciąga mnie do siebie. Pamięć, jak matka dziergała swetr. Ten. I tamten. Jak mówiła, że dla ojca, a on, że nie potrzebuje swetra, a matka, ze tak, właśnie tak, i że to będzie dla niego. Sweterek dla mnie dziergany z oryginalnej, ciemnofiloletowej wełenki. Swetr dla siebie, jaki nosiła potem, brązowo- biały. Sukienka w jakiej chodziła na działkę, Ma nawet w niej zdjęcie, które stało na biureczku, matka pochylona nad jakąś rośliną, spoglądająca na fotografa. Kto zrobił jej to zdjęcie wtedy? Matka lubiła być na działce, pracować tam.
No i dalej: Matki spis menu na imieniny, które organizowała co roku dla swoich wojennych koleżanek. Matki odznaczenia, legitymacja kombatancka, jej opowieści z czasów wojny, które ma się w pamięci, jak chodziła kanałami, jak przedzierała się, jak przeżyła. Matki spis rzeczy które trzeba kupić na Boże Narodzenie. Jej ręce, bijące ciasto drożdżowe na Wielkanoc. Podwórko i ulica z kocimi łbami. Matki mundurek harcerski, książki jej przyjacół, jakaś pozycja z podziękwaniem dla niej, jej opracowania i notatki z psychologii…
Wiec decyzje, co z każda taką rzeczą robić? Wyrzucić, to jak wyrzucić pamięć. A może trzeba pamięć wyrzucać, bo cóż po niej komu teraz, w dniu dzisiejszym? Ale wyrzucenie pamięci to jak wyrzucenie historii. Kim zostaniemy tak naprawdę, pozbawienie już naszej historii zupełnie? Ogromne, tekturowe zdjęcie Ojca z czasów gdy grał w teatrze. Postawiłam je na jego fotelu, ucieszył się. – Poznajesz kto to jest? We mnie wspomienie jego zachwytów nad wielkością Osterwy. Czy ktoś pamięta teraz to nazwisko, wie w ogóle, kto to był – Osterwa? Tato też już teraz nie wie. Ale ja pamiętam, jak bardzo go podziwał, że był to taki wybitny aktor i że nikt tak jak on nie potrafił zagrać Króla Lira.
Każdy z tych przedmiotów ciągnie swoją energią w inne miejsce w nieskończoności czasu.
A potem decyzje, które się nie kończą, bo chciałoby się zbyt wiele. Zajmują i obciążają umysł. Bo co z tymi rzeczami zrobić, które jednak mogłyby się przydać komuś? Kasety? Gazety? Ksiązki? Co z tym futrem? Co z garmiturami w liczbie cztery, co z …
Każdy z przedmiotów, na jaki spojrzę, krzyczy, jaki jest ważny potrzebny. A przynajmniej, że może się przydać”. I to niczyja wina, że ja słyszę ich krzyk przed śmiercią, gdy je wyrzucam. Na przykład starych kaset, których nie ma nawet na czym odegrać. A stare zabawki, niepotrzebne naprawdę, darły się tak głośno, że ostatecznie zabrałam je do domu.
Dużo myśli jak zroganizować to, co tu znoszę. Kupiłam specjalną półkę, żeby zmieścić u siebie te książki, których nie chcę się pozbyć. Ale mam świadomość, że jest to miejsce dla przeszłości.
A miejsce na listy? Dobrze, niech będzie tymczasowe, ale nie umiem wyrzucić ich odrazu.
Są takie przedmioty, po których dotknięciu tylko, płaczę potem nocą. Są rzeczy, które dają ból tak duży, że kilka dni trzeba aby się z niego wydobyć, niekiedy nawe więcej. To są rzeczy szczególne, ale nawet „zwykła” pamięć miejsc i zdarzeń, wciaga w czas miniony. I żyje się w tym czasie, w jakimś wielomiesiecznym rozkraczeniu między czasami, bardziej jednak tam niż tutaj, a wciąganie się do “tutaj” wymaga wysiłku i energii, której braki okupuje nowa porcją zjedzonych czekoladek.
I to trwa ciagle i trwa bez końca. Trwa to już tak od siedmiu miesięcy.
W domu Tato. Czytam mu listy przedziwne i tajne. o których on już sam nie pamięta.
Coś znoszę, czegoś nie znoszę, w końcu nie wiem sama co gdzie położyłam, bo i moje mieszkanie zarasta kupkami rzeczy poukładanych to tu to ówdzie, w oczekiwaniu na czas, kiedy tamto porządkowanie się zakończy- a zacznie porządkowanie tutaj. Dziesiątki wynikow lekarskich, dziesiątki lup większych i mniejszych, programy teatralne, sztuki teatralne, afisze.
Tymczasem jednak meble stare, które trzeba rozbić, a rozbijanie każdego gwoździa jest pamięcią chwili, gdy Ojciec go przybijał, bo „lubi majsterkowanie”. Tymczasem sterty butów i kapci, nie mieszczące się w jednym worku, stare walizki pełne nowych zbiorów materiałow i ubrań. I gdy wracam do domu, pełna kurzu i przeszłości, czeka mnie Ojciec, śpiąc zazwyczaj z radiem przy uchu, który zaraz przychodzi do mnie wycigąjąc rękę, żeby dać mu cukierka miętowego.
Przeszłość – w jego osobie zmieniona w trwanie w dniu codziennym – nie znika jednak. Przemyśliwuję komu przydadzą się rzeczy takie lub inne. I dziwię się, wracając do porzadkowania, że przedmioty mnożą się jakby, bo nie znikają wcale proporcjonalnie do poświęconego im czasu.
Rozmowy, nadzieje, spotkania i klęski, oczekiwania i sukcesy, rozczarowania i walki, wszystko to, co już nie istnieje, żyje wraz z przedmiotami i będzie żyło we mnie tak długo, dopóki nie uporządkuje do końca i z sensem każdej pojedynczej rzeczy z czasów przeszłości.
Ale widać już horyzont, więc przyspieszam. Biegnę, choć kaszląc z nadmiaru kurzu i kulejąc. Mam nadzieję, że nie będzie to bieg ku następnej fatamorganie.
Model seniora w naszym kraju wygląda mniej więcej tak: osoba po 60-tce, z nadwagą, włosy (u pań) zafarbowane i zadbane, szyja krótka, głowa bardziej lub mniej wciśnięta w ramiona, plecy zgarbione. Ma sporo problemów fizycznych, hashimoto, serce, nadciśnienie są na porządku dziennym, często płuca, już protezy bioder i problemy z kolanami i w pełni się z nimi utożsamia. Moje choroby – to ja! Ruchu wiele nie zażywa, ale lubi podróżowanie i , co bardziej twórcze jednostki, różne spokojne zajęcia kulturalne. Ale rozmowy o lekarzach, dolegliwościach i kłopotach są na porządku dziennym. Mniej lub bardziej ukrywana depresja i brak buntu jest elementem przystającym do modelu, ale, nadmierna energia, dalekosiężne plany a nawet pełnia zdrowia już nie, i osoba, która to posiada bywa „przywoływana do porządku”. Jest przecież seniorem!
Dużo przesadziłam?
Póki co, ja sama całkiem nieźle przystaję do tego modelu. Mam nadwagę. Po-eskapadowa sylwetka z zeszłego roku i energia minęła w ciągu tych miesięcy bytowania w domu Ojcem. Jestem także wewnętrznie depresyjna, stawy palców mi nagle (dosłownie w oczach, od września do stycznia) obrosły nieco boleśnie, a z położeniem głowy względem ramion muszę walczyć nieustannie i jak na razie nie odnoszę pełnego zwycięstwa. Doskonale rozumiem więc nasze, seniorowe problemy. Tyle, że staram się usilnie i nieustannie wyciągać siebie z tego stanu za każdym razem, gdy życie mnie w niego wrzuca, a czyni to również nieustannie, jak to życie.
Bo życie nasze to z jednej strony codzienność – która dla wielu jest o tyle trudniejsza niż jakakolwiek codzienność z czasu minionego. Z drugiej strony przeszłość, która ciąży w komórkach ciała i umysłu zaległymi kodami myśli i zachowań. Z trzeciej strony zaś przyszłość – której często nie potrafimy już ujrzeć. To wszystko tłumaczy naszą postawę – ale nie usprawiedliwia jej.
Ale moment, w którym utożsamimy się z opisanym wyżej modelem seniora, jest początkiem drogi w dół.
Czeka nas dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, a może i trzydzieści lat, w których choroby będą uzyskiwały coraz większą przewagę, my coraz bardziej będziemy usprawiedliwiać własne wygodnictwo i brak odpowiedniego ruchu, bo przecież „mamy już swój wiek”, aż nadejdzie ten czas, kiedy, staniemy się obciążeniem dla naszych najbliższych, lub też- opuszczeni przez nich- będziemy umierać długo, bezradni, wśród obcych.
Że to nieco apokaliptyczna wizja? No, niestety, żyjemy w ciele biologicznym i czas najwyższy nauczyć naszą wspaniałą świadomość, żeby zeszła z wyżyn do rozumienia tej czysto biologicznej materii, w której mieszka. Bowiem póty wiadro wodę nosi, póki mu się ucho nie urwie, jak powiada nasze stare polskie przysłowie.
A model seniora wcale nie musi być taki, jak wyżej opisałam.
Gdy jesteśmy dziećmi energia życia sama pcha nas do nieustannego ruchu – pokazując, że życie to ruch!
Później, dość długo jeszcze, nasza witalność zdaje się nam być rzeczą oczywistą i naturalną, przynależną do nas jak imię i nazwisko. Mamy na wszystko co trzeba, taka energię, że jak po latach spoglądamy wstecz na siebie, myślimy nieraz – jak ja dałam radę?
Z czasem jednak, powoli, wszystko się zmienia. Poziom energii spada, mięśnie zaczynają słabnąć, kości kruszeć, a kolagen znika spod skóry. Zwiększa się waga, a zmniejsza wola ruchu. Wystarczy nam to, co robimy w domu i wyjścia na zakupy, czy kręcenie się w ogrodzie. W następnym etapie, wystarczy nam siedzenie na fotelu i trochę ruszania się po domu. Jeszcze w następnym tylko siedzimy na fotelu. Później siedzimy w fotelu, ale więcej leżymy w łóżku. Później leżymy prawie tylko w łóżku. Później zaś… No cóż, wszyscy idziemy ostatecznie w tym samym kierunku i nie ma co chować głowy w piasek.
Zycia zawrócic się nie da. Zawsze nasz punkt wyjścia jest ten, od jakiego zaczynamy. Nie można chcieć go przeskoczyć – i tym trzeba pamiętać, gdy senior szykuje się na fitness, Qi Gong, czy nawet „zajęcia dla seniorów”. Nasz organizm może tyle, ile może i w żadnym wypadku nie należy nagle naciskać go na większy wysiłek. Ale trzeba dokładnie wykorzystać każdy moment, kiedy może zrobić cokolwiek i namówić go (organizm) żeby następnym razem zrobił to samo, lub ciut więcej.
Mój Tato, jak Bóg da, skończy we wrześniu sto lat. Od pewnego czasu jest pod moją stałą, osobistą, opieką. Staram się, jak mogę, wyciągać Tatę z fazy „fotelowej”. Jakkolwiek, kiedykolwiek. Proste to nie jest, bowiem zazwyczaj słyszę: „a mnie się tak dobrze siedzi” . Albo: „nie, może nie teraz”. Albo: „a po co? przecież tak jest dobrze.” Niekiedy mówi: „a wiesz, ile ja mam lat?” Uśmiecham się wewnętrznie, bowiem sądzę, że większość naszych organizmów mówi to samo. „Tak jest mi dobrze. A po co? A wiesz, ile ja mam lat?’
Na siłę nic się da zrobić z organizmem. Ani mojego Taty, ani naszym. Ale łagodną perswazją, systematycznym powtarzaniem, wiarą, że kiedyś, jakoś, może zapadnie zrozumienie, że wiek nie jest usprawiedliwieniem na brak ruchu, a poczucie wygody jest okrutną pułapką.
Na mojego Tatę, który jest gentelmenem w starym stylu, mam „haczyk”. Mówię mu- wyobrażasz sobie, że już będziesz tylko leżał, a ja będę wtedy cię podcierać?” Jak nie będziesz chodził, to tak w końcu będzie. I dla Taty jest to jakiś, ostateczny sposób motywacji.
Każdy z nas może znaleźć jakiś haczyk na własny organizm. Co zrobić, co sobie powiedzieć, żeby chciał się ruszać więcej nmiż do tej pory. Najtrudniejsza bowiem przeszkoda to osłabienie chęci do tego, by przezwyciężać opór bierności. A im bardziej przestajemy się ruszać, tym bliżej jesteśmy tamtej strony. Życie bowiem to ruch!
Ćwiczenia, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, mają usprawnić nasze mięśnie, stawy, czy krążenie. Są one nie tylko pożyteczne, ale wręcz niezbędne, żeby utrzymać ciało w kondycji. Qi gong nie zastąpi nam tych ćwiczeń; rozciągania, obciążenia mięśni, treningu cardio. Ale ćwiczenia te nie zastąpią też Qi Gongu. Qi Gong wpływa bowiem nie tylko na uaktywnianie właściwego przepływu energii w organizmie i jego poszczególnych organach, ale oddziałuje również na cały system nerwowy równoważąc go i uspokajając. Qi gong zwiększa odporność a na dłuższą metę może nawet może leczyć.
Osoby, które nigdy, lub rzadko, nie miały do czynienia z Qi Gongiem, ćwiczenia mogą wydawać się z początku trudne. Dzieje się tak dlatego ,że chociaż poszczególne ruchy nie wymagają specjalnego wysiłku to skonstruowane są tak, że ujawniają wewnętrzne blokady i budują równowagę między prawą i lewa półkula mózgową, której zazwyczaj nam brakuje.
Poza tym qi gong angażuje mocno zaniedbany „mięsień umysłu”. Koncentracja mentalna na poszczególnym ruchu, okazuje się dla nas na początku męcząca, bowiem umysł nie jest przyzwyczajony do pracy zgodnej z naszą wolą i musi się tego dopiero nauczyć.
Trenując Qi gong uzyskujemy zatem coś, czego nie dają nam inne ćwiczenia: ujawniają się nasze wewnętrzne blokady w przepływie energii, równoważy system nerwowy, wzmacnia wola, odporność i cierpliwość. To wszystko składa się na to, iż trening Qi Gongu zapewnia równowagę wewnętrzną i przedłuża naszą biologiczną młodość.
Co to jest „chi” ? Tłumaczenie chińskich pojęć, na nasze zachodnie rozumienie, nie jest łatwe. SądzĘ, że najłatwiej jest nam wyobrazić sobie „chi” jako nasze wewnętrzną czystą energię życiową. Ta energia płynie przez całe nasze ciało. Gdy jesteśmy w depresji, nie mamy energii, choć od strony medycznej ciało może być „zdrowe”. Gdy zaatakował nas wirus lub bakteria, jest dla nas oczywiste, że ciało jest chore i energii na działanie nie ma. Ale może tylko w jednym organie brak być „chi”, energii życiowej, i będzie on słabszy jeszcze długo przedtem zanim stanie się „chory” w rozumieniu naszej zachodniej medycyny. Z wiekiem też nasze wewnętrzne chi zmniejsza się.
Qi gong – to inaczej „droga chi”, to sposób w jaki poprzez pewne ruchy sterujemy przepływem naszej energii w organizmie tak, by każdy organ był nią nasycony.
Istnieje wiele różnych rodzajów qi gongu i różnych sposobów ich prowadzenie. Wspólne dla wszystkich rodzajów qi gongu jest to, że każdemu ruchowi ciała towarzyszy koncentracja mentalna na danym ruchu, oraz na oddechu. Qi Gong buduje spójność między ciałem, kierującym nim umysłem i odżywiającym je oddechem.