
BABCIA
Na zdjęciu, które stoi przy telewizorze, siedzi uśmiechnięta, pulchna, starsza pani. Lato, ławeczka w parku, wyprostowany starszy pan obok. To były te dobre czasy, kiedy mogła odpocząć. Sławek był wprawdzie niemal niewidomy i wymagał opieki, ale kochał ją i był obok, kiedy malowała. To były te dobre czasy, kiedy mogła malować. Dwa, może trzy tygodnie. Niewiele, jak na całe życie.
Babcia nie chce tej fotografii. Powiedziała mi, weź ją sobie, jak chcesz. Nie miała ochoty mieć jej obok, przy łóżku. Dziwiło mnie to. Wydawało mi się, że dobrze jest patrzeć na taki piękny moment, zatrzymany po wieczność, że to miłe.
– Wody! – poprosiła. – Nie możecie mnie tak długo zostawiać bez wody!
Jej łóżko było wygodne i cały pokój bardzo przytulny. Po tamtym łóżku, w szpitalu, podłączonym do rurek, kroplówek, tlenu, po tamtym wciąż dusznym pokoju, w którym nie można otwierać okna, bo pani pod oknem marznie i jej zimno. Ale babcia zdawała się tego nie zauważać. Nie czuła się szczęśliwa, ani spokojna i nie cieszyła się z niczego.
Jeszcze tydzień temu mówiła znacznie więcej. Przechodziła sama z pokoju do kuchni, tak drobna i krucha, jak pięcioletnie dziecko. Siadała w obszernej, osłonecznionej kuchni, przy stole obok półeczki, na której stało jej mleko w proszku. Nalewała sobie wody do szklanki i w skupieniu wsypywała mleko. A potem brała talerzyk i starannie, widelcem rozgniatała na nim banana. To było jej jedzenie, ale myślę, że było też coś więcej: Rytuał życia. Przecież sama szła z pokoju do kuchni, sama brała talerzyk i rozgniatała widelcem banana. Mówiła wtedy znacznie więcej, choć każde słowo wymagało wiele wysiłku i ogromnej koncentracji.
– Ewka pracowała jako księgowa w sklepie. To był tytoniowy sklep, papierosy, fajki. Tam, gdzie ten bank teraz stoi, na Sienkiewicza, no wiesz. Tam był taki sklep prywatny. Ale potem właściciele już nie przyjeżdżali, mieli mały domek pod Warszawą. I ona dała Hance klucze, wiesz, żeby sprzedawała, póki może. Pod kulami się tam chodziło. Zamykała drzwi. Była tam taka siateczka, otwierało się okienko, jak jakiś żołnierz podchodził po papierosy czy fajkę i sprzedawało się to, albo dawało, różnie. I ten prezydent Warszawy też był kilka razy, z tą swoją chrypką. Gardło miał owinięte. Papierosy brał i tytoń. Macedoński. A Hanka wybierała mu fajkę, taką specjalną.
– Panie prezydencie – będzie miał pan pamiątkę.
– Pamiątkę, pamiątkę, czy ja przeżyję…. – i za gardło się łapał.
Przerwała. Kasłała długo. Nic nie można było poradzić na ten kaszel. Lekarstwa, które dostawała, szkodziły jej tylko. Płaciliśmy duże pieniądze, prosiliśmy wciąż nowego lekarza, ale wiadomo było, że to nie ma sensu. Że to tylko nasze rozpaczliwe gesty, aby pokazać jej, jak bardzo chcemy pomóc. Babcia kasłała, dusiła się, i patrzała na mnie cierpiącymi oczyma błagającymi o pomoc.
Kiedy atak minął, opowiadała dalej, jakby kontynuując przerwany wątek. O tym, jak Niemiec chciał ją zabić.
– Dlaczego?
– Bo się patrzałam.
– Wyrwał chłopu bat i bił go tym batem po głowie, po głowie, a wreszcie bat się złamał i ja uciekłam do bramy, a on za mną. Ale ja byłam szybsza i uciekłam, zatrzasnęłam drzwi, a on nie wiedział, czy do tych poszłam, czy do tamtych, i zrezygnował. I znowu poszedł mść się nad tamtym człowiekiem.
Potem znów złapał ją kaszel i bardzo osłabła. Nie dowiedziałam się nic więcej ponadto, że Ewka pracowała w sklepie tytoniowym, wiesz, tam gdzie jest teraz bank na Sienkiewicza. Że prezydent kupował u niej fajki. Że Niemiec męczył chłopa i ją chciał zabić, bo to widziała, ale ona uciekła.
Pomogłam jej wrócić do łóżka. Położyć nogi wyżej, bo puchły bardzo. Nie mogła leżeć dłużej niż trzy godziny, bo płuca przestawały pracować i produkowały duszący kaszel zamiast oddechu. Siedzieć długo też nie mogła, bo opuchlizna nóg podnosiła się coraz wyżej.
– Nie mogę być tyle czasu bez wody…
Zawsze stał termos koło łóżka. Kiedyś babcia sama napełniała go wodą, tydzień temu. Ale teraz nie mogła już tego robić. Nie miała sił iść tak daleko, aż do kuchni. Jeszcze trzy dni temu odebrała telefon. Miała imieniny i zadzwoniła dawna sąsiadka, z poprzedniego miejsca, kiedy mieszkała razem z siostrą opiekując się nią, bo siostra była inwalidką przykutą do wózka.
– Dziękuję ci, Władziu – powiedział babcia z wysiłkiem. – Dziękuję ci za pamięć. Ale ja, wiesz, nie wyglądam specjalnie dobrze, nie, nie przychodź. Dziękuję za pamięć.
Bardzo była zmęczona po tej rozmowie. Długo trwało, zanim mogła odłożyć słuchawkę z powrotem na widełki. Patrzała na mnie wzrokiem pełnym bólu i z trudem łapała powietrze.
– Nie mogę…
Chciała powiedzieć, że nie może już mówić. Że, widzisz, co ze mną się stało, nie mogę tyle mówić. Była drobna jak pięcioletnie dziecko, bardzo chuda. W ostatnich dniach chudła ciągle. Starała się jeść, ale jedzenie kosztowało ją coraz więcej wysiłku. Organizm nie potrafił dać sobie rady z tym całym trawieniem, przetwarzaniem. To było ciężkie zadanie, niewykonalne. Więc pomagała mu, brała lekarstwa: na krążenie, siusianie, wydalanie, oddychanie.
– Natrzeć plecy?
Kiwnęła głową, że tak. Z tym samym wyrazem bezradnego bólu w oczach.
Więc rozgrzewałam suche plecy, żeby cokolwiek choć ruszyć w tych płucach, żeby łatwiej złapała oddech. Trochę pomagało. Na krótko.
Na imieniny przyszło kilka osób z rodziny. Przynieśli banany. Babcia nie chciała żadnych kwiatów i bliskie osoby wiedziały to doskonale. Nigdy nie lubiła kwiatów, uważała je za wyrzucanie pieniędzy, marnotrawstwo, kiedy można przecież kupić coś pożytecznego. To było dla niej zawsze bardzo ważne – działać pożytecznie. Mąż pił, potrafił przepić każdą rzecz, jak miał potrzebę. I tak całe życie. 33 lata męczarni, żeby mimo wszystko wychować trzech synów, żeby mieli co jeść i w co się ubrać. Żeby się uczyli. Musiała być bardzo oszczędna i gospodarna, żeby podołać. Nie wolno było rozpieszczać się nad sobą. Nawet, gdy umarła córeczka, bo lekarze zrobili błąd w diagnozie. Nawet, gdy trzeba było opuścić mieszkanie i chronić się u siostry, bo mąż odgrażał się, że ją zabije i wyczekiwał na nią po pracy.
– Ty kurwo, już ja cię oduczę szwendać się z kochankami, wracaj natychmiast do domu!!!
To był taki wstyd! Taki lęk… A przecież trzeba było żyć. Synowie już prawie dorośli. Zaczęli sobie radzić, każdy po swojemu. Nie zawsze najlepiej. Wciąż się rozwodzili. Próbowała ich wychować, jak mogła najlepiej. Ale co ona mogła, tak bardzo sama?
Kwiaty, to jest rzecz zbędna. Niepotrzebne luksusy, też zbędne. Dlatego rodzina przyniosła jej banany, bo babcia jada teraz prawie tylko banany. Ktoś dał winogrona. Lubiła winogrona i cieszyła się z nich po swojemu.
Potem wszyscy rozmawiali, a babcia siedziała z boku, bardzo zmęczona. Chciała, żeby już poszli. Nie mogła siedzieć tak długo w jednej pozycji.
Pomogłam jej przejść do łóżka. Mówiła do mnie bez słów. Jej oczy mówiły Patrzała: „widzisz, widzisz, co się ze mną dzieje? Już nawet iść nie mogę sama…”
A oni dalej rozmawiali, porównywali, jak się babcia czuła przedtem, a jak teraz, i kto to taki przyniósł winogrona. Spytałam:
– Czy nie ma nic, oprócz bananów i winogron, co mama naprawdę chciałaby mieć?
Zdawało mi się, że się zawstydziła, ale może było to tylko wrażenie spowodowane powolną reakcją i zbyt długimi przerwami między każdym słowem
– Chciałabym… taki dezodorant. Różany. Zapach róż mi nie przeszkadza…
Zaskoczyło mnie to tak, że niemal podskoczyłam. Taki luksus!
– Boże, trzeba było powiedzieć komuś, powiedzieć coś! Nikt się przecież sam nie domyśli…
– Mówiłam… – wyszeptała babcia. – Synowi…
Nikt nie przyniósł żadnego dezodorantu.
Biegałam potem po mieście szukając różanego zapachu, z prawdziwych róż, ale okazało się to trudniejsze niż można było sądzić.
Syn rzeczywiście wiedział od dawna, ale, praktycznie wychowany, całkowicie zignorował tak niepoważne życzenie. Przyniósł banany. Babcia jest uczulona i nie znosi żadnych zapachów!
Miała przy łóżku dzwonek, żeby dzwonić, gdy nie ma siły wołać. Ale teraz nie miała już siły unieść ręki i machać nią tak energicznie, żeby dzwonek zadzwonił. I była bez wody pół dnia! Termos stał obok łóżka i sądziliśmy, że jest w nim woda. Zawsze się sprawdzało, ja albo mąż, albo też babcia dzwoniła, że już pusto. A dziś, tak niefortunnie…
– Oczywiście, nie wolno mamy zostawiać bez wody, przepraszam, nie wiem, jak to się mogło stać… – tłumaczyłam się mętnie. Było mi bardzo przykro
Patrzała na mnie z cierpieniem i wyrzutem. Było mi naprawdę ogromnie przykro.
Na tym zdjęciu, które stoi przy telewizorze, babcia była na wczasach ze Sławkiem i malowała akwarelki. Syn wyrzucił je potem, bo stwierdził, że się do niczego nie nadają, ale ona już o tym nie wiedziała, a wtedy to malowanie było całą radością życia. Bo potem nie mogła juz malować. Z początku dlatego, że zapach farb olejnych dusił jej płuca, później, bo wzrok w jednym oku popsuł się tak bardzo, że nie wolno jej było. Czytać oczywiście też już jej nie było wolno. Takie rzeczy jak czytanie, czy malowanie, przestają być ważne, gdy oczy odmawiają posłuszeństwa. Babcia starała się dbać o siebie. Odżywiała się starannie i oszczędzała oczy. Teraz, na stare lata, mogła to robić; dbać o siebie. Kiedyś było zbyt dużo nerwów, spraw do załatwienia, odpowiedzialności, problemów, którym nie było jak zaradzić i które składały się na chleb codzienny każdego dnia. Paliła dużo. Paliła bez ograniczeń, to była jedyna rzecz, która mogła ją utrzymać przy życiu w tamtych czasach. Nawet, gdy się rozwiodła, za namową najmłodszego, po tych 33 latach męki, nie było dużo lepiej. Jeden z synów poszedł w ślady ojca, i gdy pełna matczynego współczucia przyjęła go do siebie, wyrzuconego na bruk przez drugą żonę, zaczęła się ta sama gehenna. Znów trzeba było uciekać do siostry. I to uczucie, które zepchnęła w podświadomość, bo przecież trzeba myśleć praktycznie… Siostrze też nie było lekko, więc tak obie przepalały ciężar życia.
Obudziłam się w nocy . U babci paliło się światło, leżała w pozycji półsiedzącej, z wyrazem bezradnego cierpienia w oczach. Nie spała cały czas, czuła się bardzo źle, ale nie wołała nas, bo jaki miałoby to sens? Nie byliśmy w stanie pomóc. Przecież woda w termosie już była! Wzięła wszystkie lekarstwa, więcej nawet niż trzeba, tak ciężko było oddychać.
Gdy wypisywano ją ze szpitala i lekarz zdecydował, że może żyć bez podłączenia do tlenu, dostała specjalne lekarstwo, które miało wpływać na ośrodek oddechowy w mózgu, i rzeczywiście, jakiś czas było trochę łatwiej. Ale teraz nawet to nie pomagało. Teraz pociła się cała z tego wysiłku, jaki musiała wkładać w każdy oddech. Wdech – wydech. Wdech – wydech. Przebrałyśmy się w suche ubranie.
Zobaczyłam, że chce coś powiedzieć i pochyliłam się niżej.
– Modlę się… wyszeptała babcia z trudem
Gdy była w szpitalu, chodziła jeszcze sama, długim korytarzem do łazienki cuchnącej moczem, składanym tam nie wiadomo z jakiego powodu, brudnej i śmierdzącej do niemożliwości. Wolała tam chodzić niż pokazywać swoją bezsilność prosząc nadaremnie o absen.. Pielęgniarki nie podawały go delikatnie. Były znużone widokiem tych starych, cierpiących ciał, które przecież i tak niedługo zejdą już z tego świata, a swoją brzydotą i natarczywością zakłócają tylko rytm ich szpitalnych nocy. Nawet syn, który przychodził wtedy po dwa razy na dzień, żeby zrobić koło niej wszystko, co trzeba, nie zawsze potrafił zyskać ich przychylność. Ręka babci, długa, krucha kość, na którą naciągnięto czarną od pokłóć skórę, nie była w stanie znieść już więcej. Była to jednak tylko jej ręka, a nie pielęgniarki, która głucha na nieśmiałe, udręczone prośby, wbijała igłę w miejsce spuchnięte z bólu.
Babcia czuła się bardzo nieszczęśliwa i bardzo upokorzona swoją bezradnością.
– Widzisz, co się ze mnie zrobiło…? mówiła – Zobacz, co to się ze mnie zrobiło….
I patrzała na nas wzrokiem wołającym: Pomóżcie coś! Zróbcie cokolwiek, żeby było inaczej!!! Boże, ratujcie mnie!
Wtedy syn mówił
– Mamo, mama powinna wierzyć w to, że stąd wyjdzie. Mama powinna modlić się o zdrowie i wierzyć, że będzie zdrowa.
Babcia słuchała go z nabożnym uwielbieniem i zakorzenionym przez siedemdziesiąt lat sceptycyzmem
– Widzisz, jak ja chodzę…? Ja już nawet chodzić nie mogę…
Ale musiała widać modlić się o to wyzdrowienie, o wyjście. Bo przecież wbrew oczekiwaniom została jednak odłączona od tlenu, wypisana i wróciła do domu.
Dokładnie rzecz biorąc nie do domu, bo gdzie miał być jej dom? Ze swojego dawno została wygnana, a do siostry nie chciała już wracać. Siostra nazbyt już przyzwyczaiła się do jej opieki i nawet teraz, gdy babcia ledwo mogła się poruszać, instynktownie, z przyzwyczajenia, a może również z racji swojej natury, tej opieki wciąż oczekiwała. Babcia wróciła więc do nas. Ale choć staraliśmy się, żeby czuła, że jest to również jej dom, miała wciąż wyrzuty sumienia i denerwowała się, że jest nam niepotrzebnym ciężarem.
– Modlę się…. wyszeptała teraz i po długiej, długiej przerwie, wypełnianej ciężkimi oddechami, i absolutnie niezbędnej, aby mogła skoncentrować całą swoją siłę, dokończyła
– …aby Bóg szybciej zabrał mnie do siebie.
Nie powiedziałam nic. To nie była odpowiednia chwila, by mówić „ech, co też babcia wygaduje!”, albo „nie trzeba myśleć o takich rzeczach”, albo nawet „niech się mama modli o zdrowie”. Od sześciu miesięcy wiadomo było, że umrze. Widać to było w oczach lekarzy i w jej własnych oczach, ogromnych i wypukłych w zapadniętej twarzy. Widać to było w skórze jej rąk i rosnącej w górze opuchliźnie nóg. Czuć o było w całym organizmie, który przestawał pracować, i nie chciał już robić tego wszystkiego, co czynił przez całe życie. Serce szalało. Zmieniało rytm i zdawało się zatrzymywać na chwilę, aby potem nagle pędzić ze zdwojoną szybkością. Oczy męczyły się patrzeniem i nie mogły już ujrzeć nic, co mogłoby ucieszyć duszę. Żołądek i jelita męczyły się pożywieniem, płuca, zubożałe przez operację, jaka przeszły trzy lata temu, z największym wysiłkiem czerpały tlen, a i ta jego odrobina nie była dostarczana do spragnionych komórek, bo to oszalałe serce nie wykonywało właściwie swojej pracy. Ręce i stopy miała babcia lodowato zimne. Rozgrzewałyśmy je wkładaną do łóżka elektryczną poduszką. I od sześciu miesięcy wiadomo było, że to śmierć.
Po co więc mówić te wszystkie głupie, zdawkowe rzeczy, które są niczym więcej, jak tylko brakiem szacunku dla godności człowieka?
– tak ciężko…
I wiedziałam, że chce powiedzieć „tak ciężko się umiera”. Słyszałam te słowa tak wyraźnie, jak gdyby rzeczywiście wypowiedziała je na głos. Dlaczego? Dlaczego to biedne życie, które zaznało spokoju tyle, ile przez te trzy lata za Sławkiem, a radości tyle, co przez te trzy tygodnie, kiedy , o tu, widzisz na zdjęciu, siedzą sobie razem na ławeczce, pod drzewem, które skończyła malować, dlaczego ono nie może choć spokojnie się skończyć? Czy sześć miesięcy to nie za wiele cierpienia, jakby mało go było przedtem?
Natarłam jej plecy i zmieniłam podkoszulkę ma suchą. A potem, mimo, iż wiedziałam, że w jej pokoju pali się światło, zdecydowałam się jednak pójść spać. Przecież rano muszę wejść w życie, które idzie dalej i którego wciąż jesteś częścią.
Od tamtego czasu nie wychodziła już prawie z pokoju i nie mówiła nic. Usiłowałam od syna dowiedzieć się czegoś o jej życiu, ale on był wychowany praktycznie i nie interesowały go nigdy takie sentymenty. Owszem, kilka razy próbował rozmawiać a matką o śmierci i Bogu, ale widział w jej oczach takie błaganie o pomoc, że kończyło się na rozmowie o życiu. O tym nędznym życiu wokół niej. Podaj mi wodę, zmień podkoszulkę na suchą, kup marchewkę, to ugotuję sobie, rozgniotę banana. To były dla niej bardzo ważne rzeczy i syn nagle zaczął się denerwować na to wszystko.
– Głupoty mówisz! – krzyczał – Nic nie rozumiesz!!
A potem było mu przykro, że się uniósł i przepraszał ją po swojemu, sucho.
Mówił do mnie: „ona nic nie rozumie. Zajmuje się takimi drobiazgami. Zawsze taka była.” Mówił „teraz to widzę. Zawsze taka była. I nas też tak wychowała. Czego ja miałem się od niej nauczyć?! Ojciec pił, ale miał choć jakieś ambicje…”
Dlaczego powiesiłeś ubranie tu, a nie tam, dlaczego woda jest za ciepła albo za zimna? A wiesz, Władzia opowiadała…
Złościł się:
– Co mnie obchodzi, co mówiłaWładzia.
Dobrze, nie może czytać, ale niech choć słucha radia, niech się czymś interesuje. A ją nie interesuje nic poza własnym cierpieniem. Zawsze taka była! Wsłuchuje się w swój organizm i to wszystko.
– Kiedy miałam czytać książki? – skarżyła się babcia. – Była wojna. Ja miałam 19 lat. On był przystojny, elegancki. Nosił mnie na rękach. Stopy mi całował! Wszystkie koleżanki mi go zazdrościły, a ja myślałam: jest wojna, będzie nam łatwiej we dwoje. I wzięliśmy ślub.
A potem to wiesz, dzieci trzeba było wychować. On pił, musiałam zarabiać. Ale mnie wszystko interesowało, naprawdę wszystko i w matematyce byłam dobra, najstarszemu pomagałam…
Siedział przy tym samym miejscu kuchennego stołu.
– Niczego nas nie nauczyła. Nawet teraz, gdy na nią patrzę, nie czuje nic specjalnego. Widzę po prostu starą kobietę, która umiera. Ale jej strata nie stworzy jakiejś szczególnej pustki we mnie.
W zasadzie starsi bracia nie zaglądali do babci. Mają swoje własne, zniszczone życie. Jeden wciąż próbuje oszukać swój los, drugi, zwyczajem ojca go zapija. Gdyby nie ten ostatni, co to go chciała usunąć, bo jak tu, trzecie dziecko przy tym pijaku, a teraz gdyby nie on, gdzie miałaby się podziać?
– Nie mogłem pojechać tam rano. Powiedziałem: będę następnego dnia o trzeciej i byłem! Trzecia trzydzieści! Wchodzę, a tu sala jest pusta, pytam, gdzie jest. Powiedzieli mi i poszedłem tam. I już wiedziałem, bo była zakryta prześcieradłem. Pielęgniarka powiedziała, jak pan chce, to może pan odkryć, ale ja nie chciałem. Umarła godzinę przed moim przyjściem, o drugiej, po obiedzie.
Więc jednak w szpitalu. W szpitalu, którego babcia tak nie lubiła, tak się go bała. Tylko ostatniego dnia wszystko zmieniło się naraz.
Noc była straszna. Kaszel tak okropny, że budził strach. Gorszy niż poprzedniej nocy, a przecież i wtedy żadne z nas nie spało. Babcia wyciągała swoją kościstą, przezroczystą rękę i pokazywała krwawe strzępy, które wypluwała z bólem. Zmienialiśmy się. On nie spał pierwszą połowę nocy, ja drugą.
– Chcę siusiu. …
Była cała mokra z wysiłku. Przebrałam ją. Nie było to łatwe, każde podniesienie ręki wymagało dodatkowego oddechu, a każdy oddech koncentracji wszystkich możliwych sił,
Potem podniosłam ją wolniutko z łóżka, i wolniusieńko, prawie niosąc, przeszłyśmy do łazienki, na całe szczęście tuż przy drzwiach pokoju, w którym spała. Pomogłam jej usiąść myśląc, jakże nieskończenie daleko jest ta krawędź sedesu, jak nieskończenie długa drogę trzeba przebyć, by ją osiągnąć. I jak wielki trud muszą znieść zginające się w kolanach nogi, aby utrzymać cały ciężar opadającego ciała. A potem te same, umęczone kolana, muszą jeszcze podnieść ciało do góry…
Kiedy wróciliśmy, babcia była znów cała mokra i trzeba było ją przebrać. I znów przebierałyśmy się długo, ostrożnie. Gdy pomagałam jej położyć się, wolniutko, precyzyjnie obliczając każdy ruch, skupiając myśl nad każdym jej ciężkim oddechem i modląc się, by nie zamienił się w ten upiorny, krwawy kaszel, marzyłam o tym tylko, by nie spociła się znowu, bo nie było już ani jednej suchej podkoszulki.
Wtedy babcia zapragnęła po raz pierwszy szpitala. Z taką nadzieją, jakby tam właśnie mieścił się ratunek i esencja życia. W tych kroplówkach, basenach i cuchnących moczem ubikacjach.
Lekarz, u którego była pod opieka, nie chciał jej przyjąć.
– To przykre – powiedział wysłuchawszy relacji syna – Ale każdy z nas musi kiedyś stracić swoich rodziców.
Tymczasem minęło pół dnia. Babcia zdecydowanie wybierała się do szpitala. Była już ubrana. Z zaskakującą energią zarządzała pakowanie swoich rzeczy.
Nie wiedzieliśmy jak jej powiedzieć, że szpital odmówił przyjęcia. Zadzwoniliśmy po pogotowie. I kiedy młody, wulgarny chłopak, który okazał się lekarzem usiłował przekonać nas wszystkich, że babcia oddycha tak ciężko, bo nie potrafi, widzicie, posługiwać się inhalatorem, że nie potrafi posługiwać się nim we właściwy sposób, podczas gdy ręka babci nie była już w stanie utrzymać tego inhalatora, to wszystko było tak śmieszne, że zaśmiałam się. Syn mówił, że babcia miała potem do mnie pretensje za ten śmiech. Wynosili ją na krześle, bo nie mogła iść. Za ciężko było dźwigać tyle ubrania na sobie, a wiatr na dworze. Wynosili ją twarzą do mnie. Patrzałam, jak ja wynoszą, na tym krześle, taką malutka i cierpiącą, ubraną w palto. Pierwszy raz na własne życzenie, aby pójść do szpitala. Babcia potem miała do mnie pretensje za ten śmiech, jeszcze potem, ostatniego dnia, gdy syn odwiedził ja w szpitalu. Nie widziała już niemal nic poza swoim cierpieniem, ale była jeszcze ta nić łącząca ją z życiem; pretensja do mnie za ten śmiech, podczas gdy ją wynoszą.
– Źle się czujesz?
– Nie mogłem być rano, zrozum! Może gdybym odwołał szkołę, ale skąd mogłem wiedzieć? Powiedziałem jej, że przyjdę o trzeciej następnego dnia i przyszedłem. Trzecia trzydzieści. A ona umarła godzinę wcześniej…
– To nie twoja wina
– Może powinienem porozmawiać z nią o Bogu? O umieraniu. Chciałem z nią o tym porozmawiać, ale nigdy nie było jak. Nawet lekarz powiedział, że ona była bardzo zamknięta. Z nikim nie chciała mówić…
Na to nic nie można poradzić. I na to, że tego ostatniego dnia babcia miała pretensje do syna, bo źle położył jej podkoszulek. I na to, że nikomu jej nie będzie brakowało, choć odeszła. Cała rodzina oczekiwała tego od sześciu miesięcy, spełniło się, taka kolej rzeczy. I na cierpienie siedemdziesięciu lat też nie można nic poradzić, choć pamiętam, wspominała kiedyś, że miała szczęśliwe dzieciństwo. I na to, że nigdy nie wzięła do ręki różanego dezodorantu. I na to, że całe jej życie jest warte tyle właśnie, co materiał na jedno marne opowiadanie. Że jej synowie skrzywdzili w sumie cztery kobiety i sześcioro dzieci. Że jeden pije, drugi jest oszustem, a trzeci, zagubiony we własnym wnętrzu, wini ją za swoją nieudolność.
Na to wszystko nic nie można poradzić. I na to, że teraz siostra została naprawdę sama. Przykuta do inwalidzkiego wózka daje sobie radę nad wyraz dobrze. Jakby nie wiedziała, że teraz jej kolej i że powinna jak najszybciej spotkać się z babcią, choćby po to, by jej udowodnić, że nie jest tak bezgraniczną egoistką, jak zarzucała jej babcia wyprowadzając się do nas. I powiedzieć, że gdyby babcia znalazła się u niej raz jeszcze, potrafiłaby zająć się nią z prawdziwą troskliwością.
„- Ewka pracowała jako księgowa w sklepie. To był tytoniowy sklep, papierosy, fajki. Tam, gdzie ten bank teraz stoi, na Sienkiewicza, no wiesz. Tam był taki sklep prywatny. Ale potem właściciele już nie przyjeżdżali, mieli mały domek pod Warszawą. I ona dała Ewce klucze, wiesz, żeby sprzedawała, póki może. Pod kulami się tam chodziło. Zamykała drzwi. Była taka siateczka, otwierało się okienko, jak jakiś żołnierz podchodził po papierosy czy fajkę i sprzedawało się to, albo dawało, różnie. I ten prezydent Warszawy też był kilka razy, z tą swoją chrypką. Gardło miał owinięte. Papierosy brał i tytoń. Macedoński. A Ewka wybierała mu fajkę, taką specjalną.
– Panie prezydencie – będzie miał pan pamiątkę.
– Pamiątkę, pamiątkę, czy ja przeżyję…. – i za gardło się łapał.”
5 KOMENTARZY
Przeczytałam jak większość Twoich Opowiadań, czy Bajek bo Wiesz, że od lat jestem ich fanką.
Smutne, ale jakże prawdziwe.
Tym bardziej im bardziej dane nam było doznać Śmierci.
Im bardziej lub mniej godnie przyszło nam jej towarzyszyć.
Bardzo żałuję, że w wielu szpitalach odchodzący bliscy są pozbawieni godności. I bynajmniej nie odbiera im jej Śmierć..
Z Nadzieją na własną szybką i być może nawet śmieszną 🙂
Ściskam!
Świetnie że rzucasz te opowiadanka w eter – masz talent- twoje opowiadania wciagaja i wzruszaja i może jednak kiedyś da sie je zebrac i opublikować. W każdym razie już 'żyja’ bo sa w eterze dla ludzi do czytania.
Na marginesie tylko jedna uwaga – to zdanie chyba urwane bo nie bardzo rozumiem:
„Gdy była w szpitalu, chodziła jeszcze sama, długim korytarzem do łazienki cuchnącej moczem, składanym tam nie wiadomo z jakiego powodu, brudnej i śmierdzącej do niemożliwości.”
Serdeczne dzięki za uwagę – i w ogóle za to, że czytasz.
Uwaga słuszna, ktoś kto nie zna sytaucji faktycznie nie wie o co chodzi, trzeba to będzie jakoś zmienić. A chodzi o to, ze w ubikacjach składany był mocz w wielkich słoikach. Nie znam celu tego, tak po prostu było. Wielkie słoiki z moczem.
Każda osoba, która coś przeczyta, niech da jakiś znak proszę, że przeczytała, to dla mnie dużo znaczy.
Wiesz, trudno dawać komentarze po każdym opowiadanku – no bo wiele do dodania nie mam – ale ja czytam wszystkie. W zasadzie komentarz pod jednym odnosi sie tez do reszty
Czemu trudno? Dla mnie ważne, czy ktoś przeczytał, nie wiem czemu, ale jakoś ważne. Więc jak nie masz w ogóle nic do dodania, w sensie, coś się człowiek zasmucił, albo pomyślał coś, to napisz „byłam, przeczytałam”.
Albo „przeczytałam, ale wolałabym cos weselszego”, albo wolałabym bajkę.