

Ulżyłam sobie wypisując w poprzednim poście przedmioty porządkowane przeze mnie teraz. Aliści nie dopisałam głównej refleksji, jaka się z tym wiąże: Po co nam tyle rzeczy ???
Człowiek obrasta w ciągu życia nieustannie przedmiotami wszelakiego rodzaju, nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo. A obrasta, bo przedmioty wydają się mu ogromnie potrzebne. Jedne dlatego, że są ładne, inne dlatego, że się je uważa za cenne, inne, bo się mogą przydać, jeszcze inne, bo są ważne, jeszcze inne ze względów sentymentalnych, a znów inne, bo się je od kogoś dostało. Nie mówiąc już o zbieractwie: książek, pocztówek, czasopism, czegokolwiek.
Po co nam tyle rzeczy?
Po co nam tyle rzeczy, którymi obrastamy jak niedźwiedź tłuszczem na zimę? Zbieramy ich coraz więcej a potem nie możemy się od nich oderwać, jakby stanowiły jakąś kwintesencję naszego życia. Stanowią?
Wbrew pozorom to wcale nie jest proste pytanie. Dla mnie w każdym razie nie jest. Wymaga bardzo dokładnego wejrzenia w siebie i zrozumienia samej istoty sprawy: DLA-CZEGO właściwie chce się posiadać to lub tamto? Z jakiego powodu? Inaczej – jakiego rodzaju emocje buduje dany przedmiot? Jakie emocje gromadzimy wraz z tymi przedmiotami i co one nam dają?
Pytanie to ma dwie strony- stronę konieczności – lub automatyzmu- zbierania i stronę niemożności usunięcia. Ta druga strona stała się dla mnie punktem wyjścia do poważnego myślenia o zagadnieniu, a w konsekwencji o własnych postawach.
Wiele rzeczy nie mogę usunąć ze względu na – szacunek dla czyjejś pracy: na przykład sterty zeszytów mojej matki zapisanych skrupulatnie rachunkami. Ale przecież ten szacunek jej nie jest już potrzebny nawet. Więc o co chodzi? Czy jest to szacunek dla historii? Z pewnością mam szacunek dla historii, ale i on musi mieć swoje granice.
Wiele rzeczy zostawiam, bo zatrzymują cenną dla mnie chwilę, która sama już minęła przecież. Jak rysunki mojego dziecka na przykład. Inne, bo tworzą atmosferę miejsca, w którym żyję, są jakby uzewnętrznieniem mnie samej- jak miś na półce, który pokazuje, że została we mnie żywa dziecięca natura. Wiele rzeczy zbieramy, bo z różnego powodu dają poczucie bezpieczeństwa: bo coś może się przydać kiedyś tam, bo kiedyś może być potrzebne. Łatwo przekroczyć granicę rozsądku.
Myślę, że warto spojrzeć na każdy przedmiot bardziej świadomie, i zrozumieć emocjonalny sens jego bycia w naszym domu. Bo przegląd rzeczy w domu ujawnia nam nas samych: do czego jesteśmy przywiązani, co z siebie i ile pokazujemy na zewnątrz, przed czym się zabezpieczamy, czego się boimy.
Byłam ostatnio w wielkim, swoiście pięknym domu, w którym nie było nic, ale to dosłownie nic, co jest zbędne: ani jednej figurki, talerzyka, ani roślinki, ani żadnego w ogóle znaku, ze dom ten jest zamieszkały. Ciekawe, ale na mnie sprawiło to niemiłe, a nawet nieco niesamowite wrażenie. W taki sposób nie chciałabym żyć – ale ograniczenie ilości zbędnego posiadania wydaje mi się teraz sprawą nader istotną. Żeby nie zaśmiecać sobie własnej codzienności przedmiotami i emocjami, które nas w konsekwencji przytłoczą.
A jak jest z tym u was?
Napisałam „ciążenie”, a przecież chodzi mi tylko o przedmioty. Tylko przedmioty, nic więcej. Papiery, sprawozdania z zebrań, podziękowania, sprawozdania z posiedzeń, recenzje, zeszyty pełne nauki języków, notatki, pilnie spisywane rachunki, pisma urzędowe, pisma nieurzędowe, artykuły, listy. Stosy papierów, gdzie się nie obrócę, tam z nowego kata wypływają nowe stosy: ulotki po lekarstwach, pocztówki, prośby i zażalenia, boje z instytucjam. A są tego przeogromne ilości: samych pocztówek nazbierałam trzy potężne pudła. Dalej znów różnego rodzaju, wspomnienia, pamiętniki, kalendarze, stare gazety, zbierane pilnie wycinki, nekrologi powklejane serdecznie. A każdy papier trzeba przejrzeć, każdy dotknąć, nie mogę tak po prostu wyrzuci wszystkiego, bo może znaleźć się w nich coś cennego, tak jak stary testament który niedbale złożony znalazł się w torbie plastikowej z ulotkami po lekarstwach. Legitymacje, zaświadczenia, paszporty, dyplomy. Umysł przestaje w końcu wiedzieć, co jest ważne, a co nie, i za każdym razem tacham naręcze tych papierów do ponownego przejrzenia- już u siebie w mieszkaniu.
Nie lubię papierów. Ale i inne rzeczy nie są dużo prostsze głównie z powodu swojej ilości i rozmaitości. A więc pudełka, stare zabawki, klucze, znów klucze, kłódki i kłódeczki, z kluczykami i bez, spinacze, kalki, guziki, nici, kłębki wełny, druty, metalowe i plastikowe opakowania, gwożdzie, narzędzia różnego rodzaju, spinki, zapinki, długopisy, ołówki, metalowe samochodziki, puzzle z półtora tysiąca części, powiększający ekran do telewizora, okulary optyczne chyba do mikroskopu, wazony i wazoniki, figurki, talerzyki, plecione koszyki, nie sposób wymienić nawet owej różnorodności rzeczy. Opakowania do okularow, karty do gry, szachy duże i małe. Ma wrażenie, jakbym tonęła pod naporem ilości tych rzeczy. Gdy wchodze, mam ochotę, jak Herkules, jakąś rzeke wpuśic aby zmyła to wsyztko. A tymczasem jednak przejrzeć trzeba rzecz każda. Żeby stwoerdzic, że szachy sa zdekompletowane, karty w wiekszości także, ale szacunek do rzeczy nie pozwla wywalić mi wszystkiego tak po prostu.
A przecież są jeszcze ubrania: matki ubrania, ojca ubrania, moje ubrania siostry ubrania, ubrania niewodmogeo pochodzenie również. A a każdym ciuchem wiąże się pamięć; o, w tym była na dzialce, w tym na swoich corocznych imieniach, a tu miała broszkę do tej bluzeczki, gdzie ta broszka teraz? Nie widziałam jej nigdzie. Spódnice, pończochy, pasy do pończoch, pudła całe rajstop. Rajstopy cerowane, rajstopy dobre, rajstopy prawie dobre, podpisane i powiązane w kupkach. Jakie to czasy, kiedy jeszcze cerowalo się rajstopy?! Skarpety: skarpety dobre, skarpety podarte, skarpety nie do pary, skarpety pocerowane. Rękawiczki. Rękawiczki nie do pary, rękawiczki podarte, rękawiczki futrzane, rękawiczki dziergane, rękawiczki bawełniane, rękawiczki skórzane. Czapki męskie, czapki letnie, czapki na uszy, czapki futrzane, czapki berety, czapki materiałowe. A materiały? Materiały świetne, materiały skrojone, materiały na spódnice, spodnie prawie uszyte, spódnice prawie uszyte, świetny brezent w dużych ilościach, o zdaje się, że skrojony już na coś, flanela zszyta z podszewka jak na śpiwór, spodnie dresowe, dresy, polary, bluzy polarowe. Kurtki, kurtki letnie, kurtki jesienne, płaszczyki retro, swetry dziergane przez matkę, swetry dla ojca, swetry, o, moje dawne chyba. Bluzki stare bluzki matki, koszule, koszule, i znów sukienki, i znów spódnice, i znów bluzki, a może pasuje? A może się przyda?
Ręczniki, poukładane pomaglowane poszewki na poduszeczki, na poduszki, stare ręczniki, materiały, ściereczki, pościele, trzeba sprawdzić czy nie podarte, serwetki, serwetczki
I tak dalej.
A każda z tych rzeczy ma swoją energię i swoimi mackami wciąga mnie do siebie. Pamięć, jak matka dziergała swetr. Ten. I tamten. Jak mówiła, że dla ojca, a on, że nie potrzebuje swetra, a matka, ze tak, właśnie tak, i że to będzie dla niego. Sweterek dla mnie dziergany z oryginalnej, ciemnofiloletowej wełenki. Swetr dla siebie, jaki nosiła potem, brązowo- biały. Sukienka w jakiej chodziła na działkę, Ma nawet w niej zdjęcie, które stało na biureczku, matka pochylona nad jakąś rośliną, spoglądająca na fotografa. Kto zrobił jej to zdjęcie wtedy? Matka lubiła być na działce, pracować tam.
No i dalej: Matki spis menu na imieniny, które organizowała co roku dla swoich wojennych koleżanek. Matki odznaczenia, legitymacja kombatancka, jej opowieści z czasów wojny, które ma się w pamięci, jak chodziła kanałami, jak przedzierała się, jak przeżyła. Matki spis rzeczy które trzeba kupić na Boże Narodzenie. Jej ręce, bijące ciasto drożdżowe na Wielkanoc. Podwórko i ulica z kocimi łbami. Matki mundurek harcerski, książki jej przyjacół, jakaś pozycja z podziękwaniem dla niej, jej opracowania i notatki z psychologii…
Wiec decyzje, co z każda taką rzeczą robić? Wyrzucić, to jak wyrzucić pamięć. A może trzeba pamięć wyrzucać, bo cóż po niej komu teraz, w dniu dzisiejszym? Ale wyrzucenie pamięci to jak wyrzucenie historii. Kim zostaniemy tak naprawdę, pozbawienie już naszej historii zupełnie? Ogromne, tekturowe zdjęcie Ojca z czasów gdy grał w teatrze. Postawiłam je na jego fotelu, ucieszył się. – Poznajesz kto to jest? We mnie wspomienie jego zachwytów nad wielkością Osterwy. Czy ktoś pamięta teraz to nazwisko, wie w ogóle, kto to był – Osterwa? Tato też już teraz nie wie. Ale ja pamiętam, jak bardzo go podziwał, że był to taki wybitny aktor i że nikt tak jak on nie potrafił zagrać Króla Lira.
Każdy z tych przedmiotów ciągnie swoją energią w inne miejsce w nieskończoności czasu.
A potem decyzje, które się nie kończą, bo chciałoby się zbyt wiele. Zajmują i obciążają umysł. Bo co z tymi rzeczami zrobić, które jednak mogłyby się przydać komuś? Kasety? Gazety? Ksiązki? Co z tym futrem? Co z garmiturami w liczbie cztery, co z …
Każdy z przedmiotów, na jaki spojrzę, krzyczy, jaki jest ważny potrzebny. A przynajmniej, że może się przydać”. I to niczyja wina, że ja słyszę ich krzyk przed śmiercią, gdy je wyrzucam. Na przykład starych kaset, których nie ma nawet na czym odegrać. A stare zabawki, niepotrzebne naprawdę, darły się tak głośno, że ostatecznie zabrałam je do domu.
Dużo myśli jak zroganizować to, co tu znoszę. Kupiłam specjalną półkę, żeby zmieścić u siebie te książki, których nie chcę się pozbyć. Ale mam świadomość, że jest to miejsce dla przeszłości.
A miejsce na listy? Dobrze, niech będzie tymczasowe, ale nie umiem wyrzucić ich odrazu.
Są takie przedmioty, po których dotknięciu tylko, płaczę potem nocą. Są rzeczy, które dają ból tak duży, że kilka dni trzeba aby się z niego wydobyć, niekiedy nawe więcej. To są rzeczy szczególne, ale nawet „zwykła” pamięć miejsc i zdarzeń, wciaga w czas miniony. I żyje się w tym czasie, w jakimś wielomiesiecznym rozkraczeniu między czasami, bardziej jednak tam niż tutaj, a wciąganie się do “tutaj” wymaga wysiłku i energii, której braki okupuje nowa porcją zjedzonych czekoladek.
I to trwa ciagle i trwa bez końca. Trwa to już tak od siedmiu miesięcy.
W domu Tato. Czytam mu listy przedziwne i tajne. o których on już sam nie pamięta.
Coś znoszę, czegoś nie znoszę, w końcu nie wiem sama co gdzie położyłam, bo i moje mieszkanie zarasta kupkami rzeczy poukładanych to tu to ówdzie, w oczekiwaniu na czas, kiedy tamto porządkowanie się zakończy- a zacznie porządkowanie tutaj. Dziesiątki wynikow lekarskich, dziesiątki lup większych i mniejszych, programy teatralne, sztuki teatralne, afisze.
Tymczasem jednak meble stare, które trzeba rozbić, a rozbijanie każdego gwoździa jest pamięcią chwili, gdy Ojciec go przybijał, bo „lubi majsterkowanie”. Tymczasem sterty butów i kapci, nie mieszczące się w jednym worku, stare walizki pełne nowych zbiorów materiałow i ubrań. I gdy wracam do domu, pełna kurzu i przeszłości, czeka mnie Ojciec, śpiąc zazwyczaj z radiem przy uchu, który zaraz przychodzi do mnie wycigąjąc rękę, żeby dać mu cukierka miętowego.
Przeszłość – w jego osobie zmieniona w trwanie w dniu codziennym – nie znika jednak. Przemyśliwuję komu przydadzą się rzeczy takie lub inne. I dziwię się, wracając do porzadkowania, że przedmioty mnożą się jakby, bo nie znikają wcale proporcjonalnie do poświęconego im czasu.
Rozmowy, nadzieje, spotkania i klęski, oczekiwania i sukcesy, rozczarowania i walki, wszystko to, co już nie istnieje, żyje wraz z przedmiotami i będzie żyło we mnie tak długo, dopóki nie uporządkuje do końca i z sensem każdej pojedynczej rzeczy z czasów przeszłości.
Ale widać już horyzont, więc przyspieszam. Biegnę, choć kaszląc z nadmiaru kurzu i kulejąc. Mam nadzieję, że nie będzie to bieg ku następnej fatamorganie.
Model seniora w naszym kraju wygląda mniej więcej tak: osoba po 60-tce, z nadwagą, włosy (u pań) zafarbowane i zadbane, szyja krótka, głowa bardziej lub mniej wciśnięta w ramiona, plecy zgarbione. Ma sporo problemów fizycznych, hashimoto, serce, nadciśnienie są na porządku dziennym, często płuca, już protezy bioder i problemy z kolanami i w pełni się z nimi utożsamia. Moje choroby – to ja! Ruchu wiele nie zażywa, ale lubi podróżowanie i , co bardziej twórcze jednostki, różne spokojne zajęcia kulturalne. Ale rozmowy o lekarzach, dolegliwościach i kłopotach są na porządku dziennym. Mniej lub bardziej ukrywana depresja i brak buntu jest elementem przystającym do modelu, ale, nadmierna energia, dalekosiężne plany a nawet pełnia zdrowia już nie, i osoba, która to posiada bywa „przywoływana do porządku”. Jest przecież seniorem!
Dużo przesadziłam?
Póki co, ja sama całkiem nieźle przystaję do tego modelu. Mam nadwagę. Po-eskapadowa sylwetka z zeszłego roku i energia minęła w ciągu tych miesięcy bytowania w domu Ojcem. Jestem także wewnętrznie depresyjna, stawy palców mi nagle (dosłownie w oczach, od września do stycznia) obrosły nieco boleśnie, a z położeniem głowy względem ramion muszę walczyć nieustannie i jak na razie nie odnoszę pełnego zwycięstwa. Doskonale rozumiem więc nasze, seniorowe problemy. Tyle, że staram się usilnie i nieustannie wyciągać siebie z tego stanu za każdym razem, gdy życie mnie w niego wrzuca, a czyni to również nieustannie, jak to życie.
Bo życie nasze to z jednej strony codzienność – która dla wielu jest o tyle trudniejsza niż jakakolwiek codzienność z czasu minionego. Z drugiej strony przeszłość, która ciąży w komórkach ciała i umysłu zaległymi kodami myśli i zachowań. Z trzeciej strony zaś przyszłość – której często nie potrafimy już ujrzeć. To wszystko tłumaczy naszą postawę – ale nie usprawiedliwia jej.
Ale moment, w którym utożsamimy się z opisanym wyżej modelem seniora, jest początkiem drogi w dół.
Czeka nas dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, a może i trzydzieści lat, w których choroby będą uzyskiwały coraz większą przewagę, my coraz bardziej będziemy usprawiedliwiać własne wygodnictwo i brak odpowiedniego ruchu, bo przecież „mamy już swój wiek”, aż nadejdzie ten czas, kiedy, staniemy się obciążeniem dla naszych najbliższych, lub też- opuszczeni przez nich- będziemy umierać długo, bezradni, wśród obcych.
Że to nieco apokaliptyczna wizja? No, niestety, żyjemy w ciele biologicznym i czas najwyższy nauczyć naszą wspaniałą świadomość, żeby zeszła z wyżyn do rozumienia tej czysto biologicznej materii, w której mieszka. Bowiem póty wiadro wodę nosi, póki mu się ucho nie urwie, jak powiada nasze stare polskie przysłowie.
A model seniora wcale nie musi być taki, jak wyżej opisałam.
Rzeczywistość naciska i nie umiem jej się oprzeć.
Tworzę ten post jako miejsce nie tyle do dyskusji, ile z prośbą, żebyście wrzucali tu różnego typu konkretne zachowania i sytuacje z jakimi mamy do czynienia w obszarze społecznym. Zachowania polityków, ludzi z mediów, sposoby, w jakich tworzona zostaje rzeczywistość społeczna – pod pretekstem pandemii. Oraz sprawy ważne, nasze wspieranie się, pomoc jaką ludzie udzielają ludziom, w życiu codziennym, w sercach.
Ja się cieszę, że to nie wojna, że bomby mi na głowę nie lecą, a lęk o życie jest na poziomie informacyjnym. Niewątpliwe jest jednak, że czasy są historyczne, a zmiany społeczne mogą sięgać głębiej niż się spodziewamy.
Proszę więc, wrzucajcie konkrety! Niech się tworzy ludzki pamiętnik tych czasów.
Nie wyrabiam się z pisaniem postów, jakie zamierzałam pisać. Rzeczywistość narzuca tematy, które nie były pierwotnie wcale moim zamiarem. Ale jak nie poruszyć: Dziś w Sejmie szły – w tym momencie idą nadal- pod głosowanie m.inn. następujące ustawy:
– O dopuszczeniu udziału dzieci do polowań
– o karze do 3 lat pozbawienia wolności za szerzenie edukacji seksualnej u dzieci i młodzieży.
– o zakazie aborcji oraz badań prenatalnych.
Zakładam z dużym prawdopodobieństwem, że zostaną przegłosowane, jako, że społeczeństwo, zamknięte w klatkach swoich mieszkań, zajmuje się kornowirusem, a przewaga jeden partii w sejmie jest oczywista.
W międzyczasie zatem politycy już szykują sobie „lepszą Polskę”.
Ja się polityką nie zajmuję i chciałam być od niej jak najdalej. Jestem po stronie zwykłego człowieka. Na mój rozum naturalne by było, gdyby sejm przemyśliwał ustawę o ochronie zdrowia, reformy zmierzające do zapewnienia większej i łatwiejszej opieki dla społeczeństwa, do zapewnienia lekarzom godnych warunków pracy. Samo puszczenie pod rozważania powyższych ustaw stanowi swoiste kuriozum. Wyobrażacie sobie – politycy z rodzinami i dziećmi do lasu na zające i sarenki. „Zwyczajne dzieci” w ciemnocie, bowiem uświadomienie społeczeństwa o roli seksu jest karalne, a kobiety, wiadomo, po to są, żeby je używać. Prawa głosu nie maja, jak ciążą, to niech rodzą, i wychowują te dzieci. (znam niestety realia pewnych środowisk). To jest wszystko tak absurdalne, że nie wydaje się w ogóle realne. A jednak!
Koronawirus? Ciekawa jestem, że sejm obraduje bez maseczek na twarzach tak jak bez maseczek zbierali się na uroczystościach rocznicowych Kaczyńskiego. Slyszałam tylko, oglądać tego nie chciałam. Sejmu też oglądać nie chcę.
Mam nadzieję, że będzie to mój ostatni post polityczny. Uczucie irytacji i złości nie jest dobrą emocją, a wpływu na ten aspekt świata. Idę zatem popracować nad usunięciem z siebie tej złej emocji.
Patrzę i liczę, liczę i myślę. Moja stronka, która powstała szczęśliwie w burzliwym czasie koronawirusa, 22 marca, ma oto już 2646 wejść – dane z dnia 13 kwietnia godz 22. Osób piszących można policzyć zaś na palcach i jest to aż nazbyt już stałe grono (nic wam nie ujmując kochani dyskutanci, którzy tworzycie tu życia odrobinkę!) Ale, no kurcze, cieszę się z tych ludzi niewidzialnych a obecnych. I wołam do was, hej, halo halo – kto tam się ukrywa, odezwijcie się, choć czasem, choć raz tylko! Nie chcecie pisać, no trudno, ale odezwijcie się choć tylko pod tym postem, krótkim słówkiem „jestem”!
AGRESJA ROŚNIE
Mój pierwszy post zaczynał się od pięknej pochwały naszego społeczeństwa, jacy to my zdyscyplinowani, zrównoważeni i jak mądre posunięcia nasz rząd poczynia . Sytuacja zmieniła się radykalnie, choć nie tak wiele minęło czasu. Spędziłam dziś półtorej godziny w kolejce do naszego Warusa, wychodząc tak 9.15. przede mną stał człowiek młody, około 40tki. Uzbroiłam się w cierpliwość, jako że pogoda sprzyja i uznałam to za dobry czas do izometrycznych ćwiczeń mięśni brzucha. Tak o 9.40 jakiś wysoki dobrze zbudowany facet wchodził do kolejki, a jako e odległości między nami wielkie jak między elektronami w atomie, przechodząc pomiędzy mną i nim (ja oczywiście natychmiast oblicze zasłaniam i słucham, w miarę możności uszami z tyłu głowy ;)) zaczął atakować owego człowieka przede mną.
– A pan to co tu? Po sześdziesiątka, jasne! Od razu widać kto taki! po 60-tce, Noooo!
– Jeszcze nie ma dziesiątej – bronił się młody człowiek.
Ale dziesiąta nadchodziła nieuchronnie. Były tylko dwie osoby przed nim – gdy się pokornie wycofał. Tymczasem zaś bez kolejki zupełnie, wgramolił się stary wieprzek. Sorry za tak brzydkie określenie, ale doprawdyż nie mam (nie obrażając prawdziwych wieprzków) innego. Skrzywiony, niski, gruby, stękający wlazł omijając kolejkę – która liczyła wówczas już chyba z 35 czy 40 osób.
Zwróciłam mu uwagę, że kolejka jest dla wszystkich. Wydarł się na mnie aż plując złością.
– A pani co? Ja mam 67 lat! A pani to ile? Jak byśmy tak pokazali dowody osobiste toby się dopiero okazało! Znalazła się! Kto pani jest, żeby mnie pouczać?
Jakaś kobieta przede mną odezwała się, ze nikt tu nie ma obowiązku pokazywać dowodów. osobistych. Ja spokojniutko powiedziałam, że też mam 67 lat i ojca prawie stuletniego pod opieka. (potem żałowałam, że to powiedziałam, ale niestety to się udziela) – A kto jestem? Normalny obywatel jestem, który wie, że przepisy obowiązują dla wszystkich.
Ktoś z kolejki – co tam mówić, on i tak wejdzie.
– A wejdę! Wejdę! Pluł wieprzek wokoło. Ani maseczki na pysku, ani odległości nie zamierzał trzymać. Akurat ekspedientka otworzyła drzwi dla następnego człowieka i oczywiście wpuściła go, jako że trudno było nie wpuścić pchającego się na nią wieprzka. Ja zaś pilnowałam się w środku sklepu, coby się przypadkiem na niego nie natknąć. Jakże to inna atmosfera ludzka niż onegdaj! Na bazarku, gdzie robiłam zakupy w niedzielę, tez agresja ludzka aż kipiała wokół. No, niestety, normalna relacja ssaków zamkniętych w klatkach. Napięcie rośnie i kumuluje się. Jest jak podkład pod dowolny niemal zapłon, gotów wybuchnąć ogniem. Czy pojawi się zapłon zapalający to zarzewie?
Podzieliliśmy się na pokornych schowanych i schowanych agresywnych. Rozsądnych nie tak wielu chyba, choć rząd niestety nie sprzyja w tym momencie rozsądnym.
Coś takiego jakby odczuwam. Że taka przymiarka to być może, bo pewnie i fajnie widzieć (tym u góry), jak całe społeczeństwo robi to, co nakazane, cokolwiek by to nie było. A wirus? Stąd właśnie myśl moja wynikła: bo- albo jest wirus i potworne zagrożenie- albo go nie. Jeśli jest – szukamy sposobów zabezpieczenia się przed nim. Moim zdaniem są dwa- państwo nasze uważa, że jeden. Moim zdaniem, jeśli jest wirus, trzeba z jednej strony unikać możliwego zagrożenia: czyli pilnować odległości od drugiego człowieka, nie gromadzić się, utrzymywać maksymalną higienę po powrocie do domu. Z drugiej strony wzmacniać własny system odpornościowy, na co się składa zarówno dbanie o ciało jak i stan umysłu. Oto dwie drogi. Trzeba pamiętać, że w świecie nie tylko koronawirus istnieje, ale normalnie cały szereg innych wirusów, jak zwykle, które nie zniknęły z jego powodu.
Tymczasem państwo zdaje się o ten drugi aspekt- wbrew pozorom, nie dba w ogóle, i szuka wyłącznie metod na izolację obywatela. No niechby, ale coś chyba sprawy tego wirusa nie tratuje tak naprawdę poważnie. To zaś sądzę z obserwacji urzędników policyjnych, którzy zabezpieczni nie są, chodzą wśród ludzi bez maseczek a w samochodach jeżdżą ramię w ramię.
Widać zatem są inną całkiem grupą niż „normalni obywatele”.
Wracając do lasów. Naukowo jest udowodnione, że lasy są środowiskiem zabijającym bakterie, leczniczym (dla moich płuc absolutnie niezbędnym do życia). Tymczasem do lasów nam nie wolno. Bo??? Bo lepsze jest gromadzenie się ludzi w domach, w rodzinach, kiedy wydechy tworzą rodzaj „areozolu” w powietrzu, swoisty koncentrat wirusów oraz bakterii, systemów odpornościowych z pewnością nie tylko nie wzmacniają, ale osłabiają je mocno. A gromadzić się rodzinami będziemy, bo – Wielkanoc
Ha! I oto ukazuje się dziwne zjawisko. Otóż na wielkanoc koronawirus przestaje działać. Nie wierzycie? Wolno już na mszę do kościoła, 50 osób w kupie być może. Będa śpiewać i głosić chwałę Pana w zgodnym aerozulu oddechów. Ciekawa jestem, czy i do lasów wówczas będzie można. Dla jednych bowiem nakaz nie gromadzenia się z powodu wirusa, ot tak, przestaje istnieć.
Dowolność władzy, jasne. A co z wirusem?
Kochani ludziska, szaleństwo ogarnęło świat i nie zamierza popuścić. JA tu z przychodni zdrowia słyszę, że do końca roku potrwa, a i pogłoski mnie doszły, że nawet dwa lata. Zostajemy nie tylko zamykani w domach ale nie wolno nam nawet korzystać z dobrodziejstw natury. Ponieważ? Ponieważ uciekamy od wirusa! Izolujemy się, żeby być możliwie osobno od drugiego człowieka, który może być potencjalnym nosicielem. Chowamy się, żeby nas nie dopadł.
Posunięcia, które poczynają władze koncentrują sie wyłącznie na tym jednym zagadnieniu – uciec, schować obywateli.
Tymczasem koronawirus, to jest TYLKO WIRUS. Co to znaczy? To znaczy, że realną obronę przed nim może dać wyłącznie nas własny organizm i jego system odpornościowy.
Lęk, strach, napięcie związane z niepewnością, co dalej, następne restrykcje, które trzeba przestrzegać i ciężkie widmo nieuchronnej śmierci z pewnością tego systemu nie wzmacniają. Przeciwnie, osłabiają go bardzo. Tymczasem nie jest tak, że złapanie wirusa wiąże się ze straszną chorobą zakończoną zejściem śmiertelnym.
cytuję:
W zdecydowanej większości przypadków infekcja przebiega łagodnie, a organizm dobrze sobie z nią radzi. Pojawiają się objawy podobne do tych, które występują w przebiegu przeziębienia lub grypy. Mogą one ustąpić po kilku dniach. Jeśli koronawirus zaatakuje płuca, trzeba się liczyć z dłuższym okresem powrotu do zdrowia.– Wyleczenie choroby COVID-19 może zajmąć nawet sześć tygodni – powiedział w rozmowie z CNN dr Michael Ryan ze Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Osoby z bardzo ciężką postacią infekcji dochodzą do siebie dopiero po kilku miesiącach. Są leczeni na oddziale intensywnej terapii, gdzie ich funkcje oddechowe wspomagają urządzenia do wentylacji płuc.https://www.medonet.pl/koronawirus/to-musisz-wiedziec,jak-dlugo-wraca-sie-do-zdrowia-po-zakazeniu-koronawirusem–wyjasnia-ekspert-who,artykul,70905632.html
W większości wypadków człowiek ma zatem objawy jak przy przeziębieniu. Dramat? Przypadki śmiertelne powodowane są słabym systemem odpornościowym, często dodatkowymi chorobami jakimi obciążony jest organizm i nadmiernym stresem. Wzmacniać system odpornościowy! Problem w tym, ze powietrze, ruch na powietrzu, słońce, które sie pojawiło, ale nawet zmaganie się z wiatrem, to sa rzeczy organizmowi bardzo potrzebne. A tu – zamykają nam parki i lasy! Jaka będzie tego konsekwencja dla organizmu? Zapraszam psychologów na badania! Moim zdaniem stres jaki powstaje zarówno fizyczny jak i psychiczny sprawia, ze odporność osłabia się mocno. Zatem – pierwsze wyjście na dwór już może zaskutkować złapaniem wirusa. Skąd? Znikąd. Po prostu. Wirus jest, ze tak powiem „wszędzie” a jak ktoś ma pecha, jak mówia, to i w drewnianym kościele cegła mu na głowe spadnie. Dziwię się, że władze nasze nic nie mówią o wzmacnianiu. Ale ne ma co się dziwić. trzeba dzialać samemu. Ostatecznie to jest twój organizm i twoja za niego odpowiedzialność.
To jest tylko wirus. Bynajmniej nie śmiertelny, przeciwnie, To jest wirus dla każdego z nas do zabicia. Nie dajmy się pozbawić naszej prawdziwej broni!