
RONDO
„Mariusz jadł coraz więcej. Stawał się coraz grubszy i coraz bardziej rosła w nim niechęć do świata.”
Odłożyłem pióro.
– Nalej mi jeszcze kawy, mamo, poprosiłem.
Z radia płynęła cicha muzyka. To dobrze, mieć taka matkę. Nie muszę fatygować się i iść do kuchni, jak mam ochotę na kawę. Mogę sobie siedzieć. Słucham muzyki. To mi dobrze robi. Jestem już specem od muzyki. Znam wszystkie programy w radiu. Można mnie przepytywać, jeśli ktoś miałby ochotę. Czytam książki. Ostatnio przeczytałem „Lalkę” Prusa. To jest zupełnie ciekawa książka, mimo, że lektura szkolna. Mama mi powiedziała, że tak naprawdę nazywał się Aleksander Głowacki. Przez chwilę usiłowałem się zastanowić, dlaczego zmienił nazwisko, ale przestałem o tym myśleć. Zamienił, to zmienił. Czy mnie się ktoś pyta, dlaczego n i e zmieniłem nazwiska? W dalszym ciągu nazywam się Mariusz Łękocki, tak, jak na początku. Lubię słuchać muzyki. Lubię, jak mama przynosi mi kawę. Lubię czytać książki. Lubię jeść.
Mariusz jadł.
– Jest ze śmietanką rumową, taką, jak lubisz – powiedziała mama wchodząc.
Z satysfakcją przyglądałem się jej, gdy weszła. Jest jeszcze zupełnie młoda. Prawie wcale nie ma zmarszczek. Jej policzki trochę opadły, ale nie jest to jakaś zauważalna wada. Dwa lata temu poznałem Marietkę, ale mama powiedziała: przypatrz jej się dobrze i wtedy zauważyłem, że ma nogi dość niezgrabne i owłosione. Nie takie, jak moja mama, której harmonijne stopy, łydki i uda wciąż mogą wzbudzić prawdziwy zachwyt.
– Masz rację, mamo – powiedziałem i przestałem się widywać z Marietką. Zresztą, po co mi? Na pewno nie potrafiłaby gotować tak, jak mama. Przedwczoraj były naleśniki. Uwielbiam naleśniki! Szczególnie, jeśli mają takie pyszne, czekoladowe nadzienie z orzechami i sa przykryte grubą warstwą bitej śmietany. Wczoraj do naleśników zjadłem cały talerz musu owocowego i mama bardzo się cieszyła z mojego apetytu. Ale dopiero dzis pokazałem, co potrafię. To wszystko jest takie dobre!
– To jest takie dobre, mamo! – powiedziałem. – Nie mogę ci się oprzeć…
I zjadłem pięć naleśników, talerz musu owocowego, gęsty kisiel i ciasto biszkoptowe z porzeczkami. Popiłem to sokiem greifprutowym i mocną herbatą a mlekiem.
– Jesz coraz więcej – stwierdziła mama uśmiechając się.
Lubię ten uśmiech. jest piękny i prawdziwy.
Mariusz jadł coraz więcej.
Po roku mojego pobytu w collegu zauważyłem w sobie niepokojące zmiany. Nie miałem ochoty na spacery i przestałem w ogóle biegać. Coś działo się nie tak. Koledzy mnie nie odwiedzali. Chudłem. Zrozumiałem to wreszcie, ale dlaczego tak późno? Dlaczego, u licha, tak późno zrozumiałem to, co przecież było oczywistością – absolutna i niepodważalną? Chudłem. Niedożywiony umysł, bo co na Boga, można dostać w takiej studenckiej mensie – ten umysł słabł. Ciało moje słabło. Napisałem list.
– Mamo, źle mi tutaj, wracam.
Trochę się bałem, że zmartwi się, powie: musisz to skończyć, skoro zacząłeś. W końcu przerwałem naukę. Będę musiał powtórzyć rok, jeśli chcę skończyć szkołę.
Alew mama nie zmartwiła się ani trochę. W każdym razie nie dała tego po sobie poznać. Będziesz się uczył w domu, powiedziała, a ja o ciebie zadbam, jak należy. Ach, jaka to ulga móc wrócić do domu. Drzwi szeroko stoją otworem. Gorący obiad paruje na stole. I: Czy wypiłbyś drugi kompot? I: Czy zjadłbyś lody? Zjadłbym! Szczególnie, jeśli poleje się je sosem czekoladowym z odrobiną rumu. A może druga porcję? Czemu nie, może być druga. Przecież nie odmówię ci, skoro już zrobiłaś. I to specjalnie dla mnie.
– Nie mogłem biegać… – użaliłem się.
– Ach tak, – zmartwiła się mama, ale pocieszyła mnie zaraz
– Przecież ty nigdy dobrze nie biegałeś.
To prawda najświętsza. Oczywiście, że nigdy dobrze nie biegałem
Nie miałem też wcale dobrych kolegów. Wszystko to preteksty…
– Wolałeś być u mamusi…
Tuli mnie i śmiejmy się razem.
Mariusz jadł coraz więcej i robił się coraz grubszy.
Inna sprawa, czy to wszystko, co można na ten temat powiedzieć. Znalazłem któregoś dnia wyrzuconego kota. Leżał koło śmietnika, podobny do zmiętej szmaty tak bardzo, ze o mało na niego nie nadepnąłem. . Podniosłem go i schowałem pod marynarkę, żeby nie zmarzł, zanim go zaniosę do domu. Dopiero wtedy zauważyłem, że mnie zadrapał. Dłoń miałem zadrapaną. Krew pokazała się na powierzchni skóry. Jakże mama się zmartwi, gdy zobaczy te podrapane ręce. Kom w końcu jestem, żeby decydować o czyimś życiu lub smierci? Jak niskie muszą być moje myśli, skoro wybierając między zdychającym, nikomu niepotrzebnym stworzeniem, a pełną dobroci i miłości własna matką, wybieram to stworzenie, nie zważając, n i e m y ś l ą c nawet o jej najgłębszych uczuciach?! Zdenerwowałem się nagle i ze złością odrzuciłem kota daleko od siebie. Słyszałem jak plasnął o ziemnie i wraz z tym plaśnięciem rozległ się jego bolesny pisk. Zdenerwowało mnie to jeszcze bardziej. Mogłem go zostawić przecież tam, gdzie leżał. Nie chciałem, do cholery zadawać mu bólu. Dręczyło mnie poczucie, ze powinienem przeprosić istotę, której zadaję ból, skoro uczyniłem to nieumyślnie, i podbiegłem kilka kroków, żeby podnieść go z ziemi. Ale schylając się nad nim, zatrzymałem się w pół gestu. Czyż nie uczyniłem przed chwilą tego właśnie? Czyż nie podnosiłem kota z ziemi ? Dlaczego rzuciłem go z powrotem, skoro go poniosłem? Musiałem mieć jakieś przyczyny. Ważne przyczyny – ale dziwnie nie potrafiłem sobie przypomnieć, jakie. Kot leżał rozpłaszczony i nie patrzył nawet na mnie. Z pewnością zdychał. Po diabła mi zdychający kot? Jednakże, czy nie jest naszym ludzkim obowiązkiem pogrzebać zmarłą istotę, a nie zostawiać jej na pastwę ptaków?
Czułem się nad wyraz zmieszany i brudny.
Brudny! Z krwią na dłoniach, która spływała teraz leniwą strużką. Oto krwawe łzy mojej matki! Jak dobrze, że mnie nie widzi! Nie na takiego chciała mnie wychować, grzebiącego przy śmietnikach nędzarza! Ruszyłem, aby poszukać wody, i coraz bardziej rosła w nim niechęć do świata
Napisałem te słowa i odłożyłem pióro. Kawa stała na stole. Ze śmietanką, jak lubię. To było bardzo prawdziwe, czułem to. Podobało mi się to zdanie: „Mariusz jadł coraz więcej. Robił się coraz grubszy i coraz bardziej rosła w nim niechęć do świata”
Czułem jednakże, że to zaledwie początek. Coś musi być dalej i to coś powinno być rozwinięciem, uzupełnieniem tego, co napisałem.
Fascynujący zamysł – napisać coś.
Mogę uczynić ze swoim Mariuszem wszystko, co zechcę. W każdym razie tak myślałem na początku, ale już po drugim łyku kawy zmieniłem zdanie. Każde słowo ma swoją przeszłość – i przyszłość. Człowiek jest zbyt małą istotą, aby mógł zmieniać w sposób dowolny losy słów. Trzeba się podporządkować logicznej kolejności rzeczy..
Dokąd więc pójdziesz? – pytam swojego Mariusza. I co zrobisz, jeśli rośnie w tobie coraz bardziej niechęć do świata? Świat nie jest temu winien. Świat niczemu nie jest winien. Otacza cię ciasno, obojętny i zimny. Przecież nie można szukać winy w kamieniu przy drodze, dlatego, że się o niego potknąłeś. Więc Mariusz odczuwa niechęć do tego kamienia przy drodze. Trochę to dziecinne z jego strony, ale trudno. Tak się jakoś napisało, więc trzeba brnąć dalej. Coraz większą niechęć nawet do niego odczuwa. Zupełnie głupio.
Znalazłem się w literackim zaułku. W końcu wybrnąłem z niego najlepiej, jak umiałem, to znaczy, opisując po prostu swoje wszelakie, co do tego stanu rzeczy, wątpliwości.
„…i coraz bardziej rosła w nim niechęć do świata. Było to uczucie zupełnie pozbawione sensu, jak nienawiść do kamienia przy drodze, o który się potkniemy. Nie ponosi on przecież winy za nasze błędy. Ani za to, że poszliśmy tą właśnie drogą, ani za to, że go nie zauważyliśmy na niej. I jeśli pomyśleć lepiej, to właśnie on, kamień przy drodze, był tam już wcześniej i ma swoje dobre prawo, aby być w miejscu, w którym leży od jakże dawana, a w każdym razie dawniej, niż my, którzyśmy na jego drogę bezprawnie weszli i kopiąc go zakłóciliśmy jego odwieczny spokój.”
Uznałem, że jest to ładne, chociaż nie rozwiązywało sprawy Mariusza. Miałem niejasną świadomość, że potrzebna jest jakaś akcja. Coś musi się d z i a ć, gdy tak Mariusz idzie tą drogą. To nie wystarcza, że potknął się o kamień.
Kot wskoczył gwałtownie na biurko, a ja przestraszyłem się i nieostrożnym ruchem trąciłem filiżankę. Resztka kawy wylała się cienką strużką, jak nierówna, brązowa, dróżka. Ucieszyłem się. Oczywiście! Jeżeli M a r i u s z idzie tą drogą, to przecież równie dobrze może nią iść ktoś inny. Ktoś, kto wyjdzie mu naprzeciw.
To był znakomity pomysł i ujrzałem zaraz postać kobiecą, która pojawiła się w jasnym kwadracie światła.
– Mamo…
– Kawa ci się wylała.
– Trudno mi wstać, robię się coraz grubszy…
– Poprawiłeś się tylko, ale nic w tym złego, przecież ja ci pomogę. Widzę, jak bardzo jesteś zajęty.
Ta kobieta nie musi być jego matką. W literaturze wszystko jest możliwe. Niech się nazywa Marianna.
Zobaczyłem ją, jak biegnie tą drogą, a Mariusz nie może za nią nadążyć.
– Nie biegnij tak szybko! – woła.
Ona odwraca się. Wiatr rozwiewa jej włosy, które zasłaniają śmiejące się usta. Całą twarz jej zasłaniają, więc odgarnia je dłonią i stoi tak, wyprostowana, śmiejąc się do niego.
– Pospiesz się!!!
– Marianno!
Mariusz dyszy ciężko. Żal mi się go zrobiło. Nie potrafi dobrze biegać. A ona jest taka lekka! Napisałem:
„ Zatrzymał się. Nie mógł biec dalej. Ona też się zatrzymała i to go ucieszyło. Chciał zawołać „Marianno”, ale głos stanął mu w gardle. Patrzył więc tylko an nią dysząc ciężko i modląc się, by nie uciekła znowu. „Boże mój”, wołał w myślach. „Boże, nie pozwól, żeby uciekłą. Wiesz przecież, że jej nie dogonię i gdy ucieknie zostanę znów sam jeden na tej drodze. Nie dopuść do tego, Boże. Zmiłuj się nade mną.”
Marianna była lekka i zwiewna. Jej oczy, wielkie, czarne, patrzyły na niego z uwagą.
– Choć, pospiesz się. Nie zdążymy, gdy będziesz się tak grzebał!
Mariusz nie odpowiedział i Marianna zniecierpliwiła się trochę.
– Nie odzywasz się nawet do mnie. Nie spieszysz się wcale. Przecież wiesz, jak mi na tym zależy!
Czułem, jak Mariusz się modli, ale nie wiedziałem, co zrobić, żeby Bóg wysłuchał jego modlitw. Byli wciąż tak daleko od siebie. On szedł wolno i już nie patrzył na nią wcale. Miał wzrok wbity w ziemie. Szedł coraz wolniej. Chciałem go pospieszyć, wołałem „idź szybciej! Idź, powiedz, że ja kochasz”, ale w tym samym momencie Marianna obróciła się na pięcie, tupnęła i zawołała:
– Nie kochasz mnie wcale!
Potem odwróciła się i biegła dalej drogą, zwiewna, lekka, coraz mniejsza i mniejsza, jak gałązka unoszona wiatrem.
„Mariusz potknął się o kamień przy drodze. Upadł. Upadł na kolana przy tym kamieniu i objął go rękoma, mocno, z całej siły. I płakał. „O, bracie mój” – szeptał do niego w myśli
„jakże ci zazdroszczę! Stoisz tu odwieczny, spokojny i zimny, niewzruszony. Nie ma w tobie ani żalu, ani leku, ani łez. Patrzysz na świat dumny, obojętny, twardy. O, gdybyś tak mógł zrobić mi tę łaskę i zdeptać mnie, robaka, który nie ma już sił iść dalej. Albo pozwól, abym się zamienił w taki głaz, jak ty, a będę ci towarzyszył przy tej drodze, jak brat, po wieczne czasy”
Wzruszyłem się pisząc to. Łza opadła na papier i moja kawowa dróżka rozmyła się zmieniając kształty. Rozmazałem ją palcami.
Mogę palcem czynić każdy wzór na stole. Mogę stworzyć świat i zniszczyć go w jednej chwili. Zdumiała mnie ta moc, którą odkryłem nagle. I to mnie zdumiało, że nie odczułem żadnej radości.
Powinienem zrobić coś ze swoim Mariuszem. Powinienem pomóc mu jednak jakoś. To nie może tak zostać – on i ten zimny kamień. Jeśli mam, jak sądzę, tę nieskończona moc stworzenia, jest moim obowiązkiem dać mu cokolwiek, na czym mógłby się oprzeć. Jakikolwiek punkt zaczepienia.
– Boże! – krzyknąłem. – Jakikolwiek punkt zaczepienia!
Bóg odsunął chmurkę i wyjrzał lekko zdziwiony.
– Hmmm…. mruknął.
Zezłościłem się
– Nie może tak być! Nie może tak być, żeby człowiek został nieszczęśliwy tylko dlatego, że porusza się zbyt wolno!
I wtedy zobaczyłem kota. Przeciągał się w słońcu jak mały lamparcik. Był chudy, ale ładny.
Napisałem:
„Kiedy Mariusz zobaczył tego kota, w jego serce wstąpiła nowa nadzieja. Może to był dobry duch, jakiś znak zesłany po to, żeby było mu lżej na ziemi? Podniósł się. Jednak ruch, który wykonał, był pewnie zbyt gwałtowny, bo kot zerwał się i znikł za jakimś krzakiem.
– Kocie! zawołał Kocie wróć!
Ale kot ani myślał wracać. Wtedy ostro, pełen ogromnego żalu, rzucił kamień w te krzaki, które zabrały mu kota. Rozległ się pisk i jęk jakby ludzki. Twarz Boga wyjrzała zza chmur i surowy, pełen powagi i smutku głos powiedział
– Oto zabiłeś duszę żywą”.
Podobało mi się to, co napisałem. Było takie wzruszające. Poczułem się wyczerpany, ale moje serce przepełnione było satysfakcją. Byłem zadowolony – choć smutny. Ale to nic dziwnego. Któż nie byłby smutny czytając o tak ciężkim losie? Archaizacja, której dokonałem na końcu, wydawała mi się bardzo dobrym posunięciem i ze łzami w oczach powtarzałem sobie w myśli „oto zabiłeś duszę żywą”.
Jest to straszny czyn, za który trzeba odpokutować. Inaczej ciąży na człowieku po wieczne czasy. I nie jest istotne, czy zrobiło się to naumyślnie, czy przypadkiem. Nawet to, z jakiego powodu się to zrobiło, nie jest istotne. Każda dusza, która powstała na tym świecie, żąda ciepła i miłości. jeśli odbierzesz jej miłość – zabijesz ją. Jeśli odbierzesz jej życie – zabijesz również i siebie.
Płakałem powtarzając „wybacz mi, Boże. Wybacz mi. Nie zawsze człowiek jest winien czynów, o które oskarża go świat”. I tak chyba usnąłem. Z głową opartą o biurko, z ręką w rozmazanej strudze wylanej kawy.
Obudziły mnie lekkie kroki mojej matki i jej pełen czułości głos
– Nie zjesz kolacji..? Już czas..
– Mam wrażenie, że jem coraz więcej – odpowiedziałem wycierając zabrudzony rękaw o wierzch spodni.
– Och, nie! – odpowiedziała matka – Jesz tyle, ile potrzebujesz.
Ośmieliłem się zaprotestować
– Jem coraz więcej!
Matka zaśmiała się
– Być może. Nie będę się z tobą spierać. Być może potrzebujesz jeść coraz więcej. Masz ochotę na budyń orzechowy z wiśniami, czy wolałbyś może kluseczki serowe, takie delikatne, wiesz, z cukrem i cynamonem?
– Nic nie chcę. dziękuję. – powiedziałem sucho.
– Dobrze. Oczywiście. Przecież nie będę się z tobą spierać. Ja tylko proponuję. Decyzja należy do ciebie. Nie chcesz teraz jeść, więc dobrze. Nie denerwuj się. Przyjdę później.
Zabrałem się znów do pisania. Na czym to skończyłem? Ach, Mariusz…Więc dokąd on ma teraz iść..? I po co? Po co on w ogóle ma iść dalej? Czy „dalej” będzie inaczej niż „tu”? Czy dla niego w ogóle może być jakieś „dalej”? Dla tego ociężałego człowieka, bez przyjaciół, bez Marianny, bez nadziei na przyszłość, czy dla niego może być jakaś przyszłość?
Walnąłem pięścią w stół. Nie!
Tak nie może być! On musi się któregoś dnia zbuntować. Musi powiedzieć DOŚĆ!
Trzeba zatrzymać to wszystko!
– Jesteś jak nagrana płyta! – krzyknąłem ze złością na cały głos. – O, zobacz, słyszysz? Jesteś tu jak żywa i nie potrzebuję cię już więcej! Słuchaj tylko! Mam tu wszystko, co możesz mi dać!
Wydało mi się to śmieszne, więc zacząłem się śmiać. Śmiałem się głośnym, złym śmiechem, a łzy płynęły mi po twarzy.
Matka usłyszała mój krzyk i weszła do pokoju. Magnetofon kręcił się bezszelestnie
– „Chcesz kawy? Jest ze śmietanką rumową, taką, jak lubisz”
– Jesteś przepracowany – powiedziała rzeczowo z odrobina smutku w głosie i podeszła do biurka. Usłyszałem klik magnetofonu. Wyłączyła go.
Zrobiło się cicho. Poczułem się przepracowany. Ale nad czym to właściwie myślałem? Napisałem, że Mariusz jadł coraz więcej. Że robił się coraz grubszy i coraz bardziej rosła w nim niechęć do świata. Ale zdaje się, że napisałem też coś jeszcze?
– Może zjesz wreszcie kolację? – zapytała matka.
– Tak – kiwnąłem głową. – Zrobiłem się chyba trochę głodny.
Wyszła z pełnym wyrozumiałości uśmiechem na twarzy.
Zawstydziłem się. Taką mam dobra matkę… To prawda, robię się coraz grubszy, ale czy to jej wina? W końcu nikt mnie tu nie przykuł łańcuchami. Mogę wyjść, jeśli chcę. Mogę robić wszystko, co chcę. Przede wszystkim mogę otworzyć przed Mariuszem nową drogę. I powinienem to zrobić. W końcu to ja jestem jego twórca i przewodnikiem. Zapisałem:
„Mariusz zastanowił się chwilę. „Nie wódź mnie na pokuszenie” pokiwał palcem w stronę nieba. „Słyszałem pisk, ale to nie znaczy jeszcze, że zabiłem kota. Jak, przypadkowo rzucony kamień, mógłby tak z miejsca zabić biedne stworzenie? A ty chciałbyś, żebym w to uwierzył, i odszedł pełen winy, i zostawił go tak, samego, na pastwę powolnego konania?”
Śmiałymi rękoma odgarnął krzaki – i ujrzał go tam oczywiście. Biedne stworzenie leżało na ziemi z przygniecionym ogonem, nieprzytomne z bólu.
– Wybacz, nie chciałem zadawać ci bólu – powiedział Mariusz pochylając się nad nim.
Odwalił kamień, zdjął koszulę i wziął go ostrożnie na ręce.
– Wyleczę cię. Będę twoim przyjacielem i na pewno nigdy cię nie opuszczę.
Z pewnością świeciło słońce, gdy szli tak razem, on i kot, dwoje bezdomnych istot, złączonych już na zawsze…”
Skreśliłem „z pewnością”. Oczywiście, że świeciło słońce, gdy szli tak razem. Nie trzeba podkreślać tej oczywistości, bo dziwnym sposobem staje się ona wówczas mniej prawdopodobna. Jeśli piszę „z pewnością świeciło słońce” daje jakoś do zrozumienia, że mogło nie świecić. Że przypuszczam tylko, choć jest to przypuszczenie z dużą dozą prawdopodobieństwa. Ponieważ jednak n a pe w n o świeciło słońce, gdy szli tak razem, napiszę po prostu: „ Świeciło słońce, gdy szli tak razem, on i kot, dwoje bezdomnych istot, złączonych już na zawsze”
Mama weszła z półmiskiem pachnących naleśników z czekoladowym nadzieniem.
– Postaw – powiedziałem.
– Zrobiłam specjalnie dla ciebie. Takie, jak lubisz.
Powiedziałem okrutnie i zimno
– Naprawdę nie widzisz, że jestem zajęty?
Matka zdenerwowała się nagle
– Właśnie dlatego, że tyle pracujesz, powinieneś coraz więcej jeść. Ubzdurałeś sobie, że robisz się coraz grubszy i stąd te wszystkie kłopoty. A komu masz się podobać? Oprócz Marietki nikt tu nigdy nie zaglądał…
Oddech stężał mi w płucach. Niezwykła siła zaczęła rosnąć gdzieś w głębi brzucha i podnosić powoli moje ciało coraz wyżej i wyżej. Wreszcie wstałem. Świat wirował długo i musiałem mocno oprzeć się obiema dłońmi o biurko, żeby nie upaść. Ale kiedy stałem tak już, kiedy całe biurko znalazło się pode mną, poczułem się potężny. Pokój bardzo zmalał i nawet matka zmalała znacznie. Papiery na biurku, z losem Mariusza, dla którego byłem Bogiem, były igraszką w moich rękach.
– KIEDY? – zapytałem
I choć nie powiedziałem nic więcej, matka odrazu wiedziała, że pytam o Marietkę. I choć ćnie podniosłem głosu, był on głosem Boga i widziałem, jak miażdży tę niezdarną, kruchą istotę, która jest moją matką. Z nieskończonej dali, jaka zawsze dzieli Boga od prochu jego stworzenia dobiegł mnie jej piskliwy głosik.
– Ach, była tu raz, czy drugi. Pytała o ciebie, no, pytała o ciebie, raz, drugi, czy może i trzeci, ale ty byłeś zajęty, przecież zawsze jesteś taki zajęty, przeszkadzałaby ci tylko ze swoimi grubymi nogami i ona nawet nie umie gotować. Bywała czasem, ale ty taki zajęty…więc jej powiedziałam, żeby poszła sobie wreszcie precz, że niech cię nie męczy i nie chcesz jej widzieć więcej…
Z mojego okna widać było ścieżkę, wydeptaną ścieżkę przez nasz ogród, i tą ścieżką pobiegła Marietka. Zapłakana biegła, wiatr rozwiewał jej włosy. Zatrzymała się na chwilę jeszcze i spojrzała w moją stronę. jej usta powiedziały coś, czego nie mogłem usłyszeć, przez ten mur dzielący nas od siebie. Chciałem, żeby powtórzyła. Zawołałem:
– Poczekaj!
Ale ona już biegła dalej, coraz dalej, nie zatrzymując się, nie zdążyłem nawet podnieść się z miejsca.
Bóg rozsunął chmurę i spojrzał na dół i ja byłem Bogiem
– Zabiłaś duszę żywą.
Usta mojej matki wykrzywiły się straszliwie i poruszały szybko mówiąc coś, czego nie mogłem usłyszeć, bo byłem zbyt daleko.
– Oto zabiłaś duszę żywą – rzekł Bóg
Matka biegała tam i z powrotem, jak mysz złapana do klatki i Bóg zmartwił się, że nie okazuje skruchy. Wziął więc grom z nieba i rzekł
– Odpokutuj!!!
Po czym rzucił grom na nędzną istotę, aby nie szerzyła więcej zła na ziemi.
Sądzę, że spałem długo. Leżałem na biurku z głową na papierach, i wielkie M wpadało mi w lewy kącik oka . Gdy uniosłem głowę ujrzałem, że kot buszuje w moich naleśnikach. Podniosłem rękę i pogłaskałem go. Wcale nie uciekł. M zamieniło się w wyraz
„Mariusz”, więc napisałem:
„Szli dalej razem wiedząc, że to słońce i droga i cisza świata wokół – że to wszystko dla nich.”
Podobało mi się to.
To jest dobre.
Myślę, że jestem dobry.
Teraz należy tylko stworzyć kogoś, kto wyjdzie im naprzeciw. To powinno być bardzo łatwe. Są przecież wolni. Cały świat należy do nich.
Kiedyś, gdy zdarzało mi się iść taką drogą, odczuwałem bardzo mocno ciepło płynące z nieba. To było coś, co chroni człowieka przed tymi wszystkimi niebezpieczeństwami i krzykiem, przed tym całym chaosem różnych rzeczy. Był taki chłopak w collegu, nie pamiętam już, jak się nazywał. On mi zawsze dokuczał, mówił takie rzeczy, których nie mogłem słuchać i śmiał się ze mnie. Nie wiem, dlaczego tak robił, przeciez nic mu nie przeszkadzałem. Ale robił tak. Nie potrafię nawet przypomnieć sobie, dlaczego się śmiał, ale było to przykre i wybiegałem często na drogę, żeby zaznać spokoju. Opuszczałem śniadania. Czasem musiałem też opuszczać kolację. Robiłem się słaby. Zacząłem chudnąć. Boże, jakże źle mi wtedy było, o mamo, jak źle!
Napisałem:
„_ Spójrz! – powiedział Mariusz przyciskając kota do siebie – Tam idzie matka. Tam! To już niedaleko nasz dom.
Może przycisnął go zbyt mocno, bo kot szarpnął się i zadrasnął go boleśnie. Podrapał mu ręce, ale wyrwał się jakoś i ześliznął niezgrabnie na ziemię.
Mariusz zatrzymał się. Spojrzał na swoje dłonie z których kapała krew i pomyślał „Jak mogę z tak ociekającymi krwią dłońmi wyjść naprzeciw swojej matce?”. Wytarł je o wierzch spodni, ale rozmazał tylko krew i wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem. Chciał uciec, ale nie mógł. Nogi, zbyt słabe, ugięły się pod nim i upadł na kolana.
– Ach, dziecko – zawołała matka podchodząc bliżej. – Jakiś ty słaby i wygłodzony. Koniecznie musisz jeść więcej!”
– Mogę zjeść kolację! – zawołałem, bo poczułem się głodny. Kot zjadł wszystkie moje naleśniki.
„- Zrobiłam ci mus owocowy i ciasto biszkoptowe z porzeczkami. A tu jest kawa, ze śmietanką rumową. Taka, jak lubisz.”
Nie można oprzeć się mojej matce. Gotuje tak, że i bogom na olimpie nie mogło być lepiej. Szczególnie naleśniki z nadzieniem czekoladowym, z orzeszkami, podlane lekko rumem, ze śmietanką na wierzchu, puszystą i miękką.
„- Przyniosłam ci naleśniki, cały półmisek. A tu kawa ze śmietanką rumową, taka, jak lubisz.”
Jadłem. Jadłem coraz więcej i robiłem się coraz grubszy.
No i co z tego? Nie każdy musi być szczupły. Nie na tym polega wartość człowieka, czy jest gruby, czy chudy. Rzecz leży zupełnie w czym innym. Nie wiem dokładnie w czym. Może w tym, żeby hodować koty, żeby być tam, gdzie się jest i nie gonić lekkiej, zwiewnej Marianny po wilgotnej od łez trawie?
„- Przyniosłam ci kawę ze śmietanką rumową. taką, jak lubisz.”
Jak ja zacząłem? „Mariusz jadł coraz więcej. Stawał się coraz grubszy i coraz bardziej rosła w nim niechęć do świata”. Tak, ta niechęć do świata, to jest przyczyna wszystkiego. jakaś nieuzasadniona niechęć do całego świata. Z wyjątkiem kotów może. A poza nimi, co poza nimi warte jest zachodu?
„- Chcesz zjeść kolację? Zrobiłam ci wspaniały, gęsty kisiel z owocami, a może zjesz kluseczki leniwe, takie delikatne, wiesz, z cukrem i cynamonem?”
Po co robić cokolwiek, dokąd iść dalej? Czuję się bezsilny wobec swojego Mariusza. Nie wiem, co napisać dalej. Nawet sam Bóg nie wie, co zrobić dalej. Znalazłem się znowu w zaułku literackim i nie wiem, jak z tego wybrnąć. Ciężka sprawa.
Robię się coraz grubszy?
Nie wiem. Nie mam siły się podnieść. Z trudem nawet podnoszę powieki. Czuję, jak głowa opada mi ciężko na biurko. Chyba czas się odprężyć. Gdybym jeszcze tylko mógł wyciągnąć rękę, żeby go wyłączyć…gdybym tylko mógł…. Zaczynam mieć wrażenie, że to jest to właśnie, co powinienem….
„- Chcesz zjeść kolację? Zrobiłam ci wspaniały, gęsty kisiel z owocami, a może zjesz kluseczki leniwe, takie delikatne, wiesz, z cukrem i cynamonem?”
„- Chcesz zjeść kolację? Zrobiłam ci wspaniały, gęsty kisiel z owocami, a może zjesz kluseczki leniwe, takie delikatne, wiesz, z cukrem i cynamonem?”
„- Chcesz zjeść kolację? Zrobiłam ci wspaniały, gęsty kisiel z owocami, a może zjesz kluseczki leniwe, takie delikatne, wiesz, z cukrem i cynamonem?”
„- Chcesz zjeść kolację? Zrobiłam ci wspaniały, gęsty kisiel z owocami, a może zjesz kluseczki leniwe, takie delikatne, wiesz, z cukrem i cynamonem?”
„- Chcesz zjeść kolację? Zrobiłam ci wspaniały, gęsty kisiel z owocami, a może zjesz kluseczki leniwe, takie delikatne, wiesz, z cukrem i cynamonem?”