
MÓJ ŚNIEŻNOBIAŁY PŁASZCZ
Mój śnieżnobiały płaszcz
„Kto nie wdychał zapachu wilgotnej ziemi, nie wędrował świtem niewidoczną ścieżką wzdłuż górskiego potoku, nie ślizgał się po obnażonych konarach drzew, kto nigdy nie zachłysnął się przejrzystą świeżością powietrza i nie pił go łapczywie, jak spragniony wędrowiec wodę – ten nie wie, co znaczy życie!”
Erwin uniósł głowę znad biurka. Patrzał chwilę, jak mewa z krzykiem wzbiła się nad śmietnik, kątem oka złapał przekrwione spojrzenie starego psa leżącego u jego stóp, potem narzucił ciemnoszary płaszcz i wyszedł.
Ludzie na przystanku stali skupieni w solidarną grupę ponurego milczenia.
– Przyjedzie…?
– Może…
– Będzie opad…?
– Może…
Ludzie w czerwonych kamizelkach uwijali się po szosie z gęstymi miotłami pośpiesznie odgarniając błotnistą maź na skraj krawędzi. „Jednak nasza interwencja do władz miasta nie była bezskuteczna” – pomyślał Erwin z wyraźną satysfakcją . Szary, przegubowy autobus podjechał majestatycznie. Wnętrze szyb dokładnie oblepione było reklamami butów firmy GUMOL na specjalnie podwyższonej podeszwie i kapeluszy CAP z szerokim, spadzistym rondem. Kierowca informował na każdym przystanku, gdzie się znajdują i dokąd jadą dalej. Przezroczyste szyby w ogóle nie były potrzebne. Pół godziny później Erwin stał przed grupą studentów i spokojnie wyjaśniał im prawa logiki.
-Wnioskowania indukcyjne oparte sa na naszym doświadczeniu i te wnioskowania są zawodne. Z tego, że wczoraj wzeszło słońce, dziś wzeszło słońce i z tego, że moje, ojca, dziadka i pradziadka doświadczenie wskazuje na to, że po nocy wstaje słońce, wnioskuje, iż jutro również wstanie słońce. Ale…
Dlaczego dał im ten przykład? Głupi przykład, o co mu właściwie chodzi? Słońca prawie nie widać, w ten sposób niczego się nie nauczą. Trzeba dawać przykłady bliższe ich doświadczeniu.
Gdy wrócił, Joan była już w domu. Poznał to po śnieżnobiałym płaszczu wiszącym w przedpokoju. To już szósty w tym tygodniu.
– Joan?…
Przy pierwszym myślał, że to taki bunt, zabawa. Potem zaczął się niepokoić, a w końcu ogarnęła go rozpacz. Był nawet u lekarzy, ale oni nie dają żadnej nadziei. Zastał ją skuloną w kłębek na tapczanie.
– Boże, Joan, skąd ja mam brać na to wszystko? Przecież musimy z czegoś żyć.
M u s i m y ż y ć!!!
Delikatnie odgarnął jej włosy z czoła i napotkał spojrzenie wielkich, zielonych oczu. Uśmiechnęła się czule.
– Spójrz tylko kochanie, jest śnieżnobiały. Śnieżnobiały.
Pięć pokrytych lepką mazią płaszczy leżało już na śmietnisku.
– To nie deszcz, Joan, to taki opad. Nie powinnaś wychodzić z domu, gdy pada.
– Bzdury, kochanie! Za dużo oglądasz telewizji.
– Ależ, Joan…
Długowłosa, zielonooka Joan władczym gestem odrzuciła grzywkę z czoła i ogarnęła go całą mocą swego wzroku.
– Po prostu przestań w to wierzyć!
Zatrzymał ją w domu, jak nowa Szecherezada opowiadając o swoim dawnym życiu. Ale wtedy, po trzech dniach, gdy przestało wreszcie padać, Joan wyszła po swój pierwszy biały płaszcz.
Dobrze, że są opady. Spłukują to wszystko i powietrze staje się na jakiś czas trochę bardziej przejrzyste. Aleksander Dunhil dostał w tym roku nagrodę Nobla za wykrycie, że opady mają pozytywny wpływ na jakość gleby. Więc dobrze, że są. Ale niestety woda łączy pył w trwałą, gęstą maź o specyficznym zapachu. Nie można jej tak po prostu usunąć. Lepkim ciężarem kładzie się na drzewach, ulicach, wisi w powietrzu. Mimo to Joan nie wróciła wtedy czarna, jak córka kominiarza. Weszła do domu w śnieżnobiałym płaszczu, a on uznał to za świetny kawał i śmiali się razem tańcząc po pokoju.
Do następnego opadu.
Erwin ostrożnie strzepnął swój płaszcz i delikatnie zamiótł pył z podłogi. To nie może być zakład zamknięty. Musi znaleźć jakies inne rozwiązanie. Z pokoju na górze dobiegły go tęskne tony fletni pana. Zajrzał do szafki. Cleaner już się skończył. Znów trzeba wyjść. trudno. Zagwizdał na Ramba i stary pies ociężałym krokiem przywlókł się do jego stóp. Erwin narzucił na niego psią narzutkę i zręcznie podwiązał pod brzuchem. Niektórzy twierdzą, że osady pyłu dobrze robią na sierść, ale on miał na ten temat swoje zdanie.
Tej nocy długo palił u siebie światło. W jego cieple wiosenna ziemia rodziła jaskry, zawilce i podbiały, a pies tropiciel pewnym truchtem podążał za śladem kun. W chłopskiej izbie, pachnącej ziemniakami i oborą, gospodyni tajemniczym gestem odkrywała przed nim naczynie z nowonarodzonymi indyczkami…
Wstał późno. Zegar wskazywał dziesiątą.Miał wrażenie, że jest troche bardziej szaro niż zwykle, ale może to tylko złudzenie? W końcu każdego dnia otwierał oczy z uczuciem zdziwionej przykrości, jakby się nie mógł pozbyć obrazu słońca pod powiekami.
Ludzie na przystanku stali zawartą, solidarną grupą. Podobni do siebie, jak konary buków, patrzyli w tę samą stronę.
– Przyjedzie…?
– Może…
Erwin przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. Myślał o Joan zamkniętej na klucz w pokoju na górze.
– Prezydent powiedział, że opady opadając robią dobrze na umysł – rzucił niedbale.
Spojrzeli na niego z niesmakiem, nawet wrogością
– Heretyk!
– Może jednak robią – zaśmiał się Erwin
Sam ten śmiech był czymś nieprzyzwoitym, ale Erwin poczuł radosną satysfakcję, że zasiał w nich jednak jakieś ziarno niepewności. Umysł żyje, póki ma miejsce na „może…”
Autobus długo nie przyjeżdżał. Ludzie w czerwonych kamizelkach szufelkami odgarniali maź na skraj krawężnika. Wieczorem przyjedzie cysterna i wielkie ssawki wciągną maź do wnętrz pojemników.
Wykład tego dnia szedł mu wyraźnie niemrawo, bo wciąż myślał o Joan. Gdyby więcej zarabiał, sam kupowałby jej codziennie białe płaszcze, żeby mogła żyć w tym swoim śnie. Ale teraz trudno jest o pracę. To nasunęło mu pewien pomysł. Z całą pewnością dobry…
Wracając wydał prawie wszystkie swoje pieniądze na zakup pędzli i farb najlepszego gatunku. Strzepnął swój płaszcz, wytarł ostrożnie podłogę i serdecznie spojrzał na śnieŻnobiały płaszcz Joan. Wczorajszy płaszcz! Wbiegł na górę.
– Joan?!…
Spała. Sen to piękna rzecz, Joan. Sen to życie. Tak by chciał, żeby nigdy już nie obudziła się z tego swojego snu, żeby była szczęśliwa.. Przebrał się. W twoim ręku, Boże, bym zdążył! Nie było dużo mebli, łatwo się dały usunąć. Wszystko, oprócz tapczanu ze śpiącą Joan, który przesunął na środek pokoju i nakrył delikatnie cienką folią.
Na początku była ciemność? Absurd! Na początku było światło! Biel! Biel! Biel! Jasność ścian, sufitu, okna, z której wyłaniały się wolno kolory tęczy. Zmęczył się. Joan poruszyła się przez sen. Ten drobny ruch, jakiś niezauważalny niemal gest ramion, wzbudził w nim nowa falę podniecenia i radości. Jasny błękit nieba! Ujrzeli wpierw jasny błękit nieba i maleńkie, pierzaste obłoczki napływające leniwie z zachodu. I słońce! Słońce zalało cały świat, całą ścianę i okno, aż do podłogi. A potem drzewo. Wielka stara lipa, pod której konarami można znaleźć upragniony cień. Stoliczek będzie biały, lekki. I stanie, o tu, pod tą gałęzią. I krzesełeczko też białe. Jak ze snu. Joan wyszyje na nie kolorowe poduszki. W kwiaty. Daleko, na zachodzie, zarys gór. Gdzieś z nich spływa strumień. Coraz wiekszy, bliższy. Pędzi po kamieniach łamiąc się w maleńkie, szalone wodospady. Pstrągi można łowić w takiej wodzie. Joan, Joan, widzisz, jak pięknie?!
Zwinął pochlapana farbami folię i postawił białe łóżko pod obrośniętą dzikim winem altaną. Joan spała ciagle. Ostrożnie zniósł ją na rękach na dół. Trzeba coś zrobić, żeby duszny zapach farb ustąpił miejsca świeżemu powiewowi wiatru. Zamknął pokój na klucz. Nie trzeba, żeby Joan weszła tam za wcześnie. Ubrał płaszcz, kapelusz, i wyszedł.
Ludzie w czerwonych kamizelkach kręcili się jeszcze. Widocznie osad był dzisiaj większy niż zwykle. Szło się ciężko. Powietrze było lepkie i duszne. Ledwo zdążył przed zamknięciem sklepu.
Wracał podwójnie uradowany. Zielony szlaczek klimatyzatora zapachowego przywiódł mu na myśl wysokie trawy, wśród których leżał, przyciśnięty brzuchem do ziemi, słuchając jednostajnego szumu strumienia, jak muzyki. I nagrywał go, jak muzykę. Musi mieć gdzieś w swoich szpargałach to nagranie. Powietrze przeszył charakterystyczny, orzeźwiający powiew i Erwin zaczął biec, żeby zdążyć przed opadem. Nie ma pieniędzy na wyrzucanie w błoto!
W progu zderzył się z Joan ubraną w swój biały płaszcz i gotową do wyjścia. Pośpiesznie przekręcił klucz w zamku. Erwin stał łapiąc oddech i uspokajając rozszalały rytm serca. Oczy Joan zwęziły się w wąskie szparki.
– Chcę wyjść, Er! Lubię spacerować, gdy pada deszcz!
Delikatnym, zdecydowanym ruchem Erwin ujął ją pod łokieć.
– O, tak, Joan, pięknie jest spacerować, gdy pada deszcz. Krople deszczu pluskają i rozbijają się o nasz parasol. Albo możesz zadrzeć głowę i łapać je prosto w usta. Ale pomyśl, czy nie byłoby jeszcze piękniej spacerować, gdy świeci słońce?
– Słońce…?
– O tak, słońce. Nagrzana ziemia paruje ciepłem, a ty szukasz miejsca na odpoczynek i znajdujesz je w cieniu rozłożystej lipy…
Wyraz dziecinnej zaciętości znikła z twarzy Joan i ustąpiła miejsce dziecinnemu zdumieniu
– Żartujesz chyba…
– Skądże, Joan, skądże! Jeśli chcesz, pójdziemy razem na ten spacer. Tak dawno nie byliśmy razem. Usiądziemy pod drzewem, a strumień będzie nam szemrał…
– Er… – jęknęła Joan
Jej oczy zrobiły się okrągłe i szkliste. Bez oporu pozwoliła się odwrócić od drzwi i zaprowadzić do kuchni.
– Tylko poczekaj tu na mnie – mówił Erwin żarliwie – Poczekaj! Przecież nie mogę pójść na taki spacer brudny…Obiecujesz, że poczekasz?
Joan kiwnęła głową.
– Jeśli się stąd ruszysz… – zagroził Erwin – nigdy więcej już po ciebie nie przyjdę!
Kiedy wrócił, a wydawało mu się, że wrócił po nieskończenie długim czasie, Joan siedziała przy kuchennym stole tak, jak ja zostawił, z głową opartą na rękach.
Wchodzili na górę powoli. Objęci. Oboje w bieli. Erwinowi serce grało Mendelsona. Biorę z tobą wieczny ślub, Joan. Joan szła obok niego, prosta i piękna, i pełna tak bezgranicznego oddania i ufności, że Erwina zalała fala męskiej dumy. Któryż mężczyzna może ofiarować swojej kobiecie takie szczęście?
Powoli, z wielkim wzruszeniem, otworzyli drzwi do raju.
Powitało ich słońce, cisza i senny szum strumienia. Po twarzy Joan płynęły gorące łzy miłości. Uklękła pośrodku pokoju. Erwin uniósł ją, i całując jej łzy, przytulił do piersi. A potem wziął ją na białym łożu w altanie zarośniętej dzikim winem. Śpij szczęśliwie, słodka Joan…
Wrócił do siebie krańcowo wyczerpany wydarzeniami dnia, nie mogąc stłumić szlochu, który rozsadzał mu piersi i wybuchł, gdy tylko zamknął za soba drzwi pokoju.
– Boże! Boże! Boże! Boże!!!
Stary Rambo przywlókł się ociężale i położył mu łeb na stopach
– Boże! Boże!
Czy to jest droga, która prowadzi do ciszy w Tobie? Gdzie jest ziemia, na której możemy zostawić swój ślad?
Spał długo. Tak mocno i ciężko, jakby miał nigdy się nie obudzić.
Następnego dnia nie poszedł do pracy. Zadzwonił, że jest chory.
Dwa tygodnie od tego zdarzenia zdechł Rambo. Uczynił ogromny wysiłek, żeby poderwać swoje ciało, wsparł się obiema łapami o jego nogi, położył łeb na jego udach, a kiedy Erwin przytulił ten drogi, stary łeb, Rambo wydał z siebie radosny skowyt, jak pies biegnący na polowanie, potem opadł na ziemię i z głębokim westchnieniem ulgi przeniósł się do swego psiego nieba. Do zobaczenia, stary przyjacielu!
W pierwszym odruchu Erwin ubrał się, wziął psa na ręce i wyniósł z domu, chcąc go pochować gdzieś w ogrodzie. Ale natychmiast po wyjściu za próg zmienił zdanie. Było coś upokarzającego i niegodnego w rozgrzebywaniu tej błotnistej mazi, w mieszaniu jej z ziemią, w narzucaniu jej na wiernego, dzielnego psa,
Wrócił do mieszkania. Psa zawinął troskliwie w jego własnym wysłużony kocyk i wykręcił numer telefonu.
– Krematorium?
Tak, zwłoki, cóż by innego? Ale zwierzęcia. Psa…
Nie chciano mu zrobić tej przysługi, choć gotów był zapłacić więcej. To nieprawda, że mają za dużo ludzi, ani to, że dym psa bezcześci ludzkie zwłoki. Erwin czuł to wyraźnie. Prawda musi leżeć gdzieś głębiej, w jakim atawistycznym, niemożliwym do opanowania lęku o siebie. A więc zaszliśmy tak daleko… Dopiero kilkunasty zakład z rzędu zgodził się na wykonanie usługi za horrendalną sumę. Erwin zostawił ostatnie oszczędności i zabrał prochy psa do domu.
Sklepy krzyczały zewsząd jaskrawymi neonami, światła witryn zalewały chodnik. Erwin szedł szybko, z pochyloną głową: zielony, fioletowy, żółty….Wielkie, kolorowe manekiny spoglądały na niego z wysokości eleganckich wystaw. Główne ulice były wysprzątane, ale już przy wejściu na pierwszą boczną odnogę poślizgnął się w błotnistej mazi. Znowu trzeba będzie interweniować. Jak to jest, żeby przy takim bezrobociu nie można było porządnie zorganizować sprzątania miasta? – pomyślał ze złością. Nie odpędzą się od niego! Będzie interweniował tak długo, aż te czerwone mrówki zrobią całą robotę. Kopnął jakiś kamień, który nie zdążył nawet nabrać rozpędu, tylko przesunął się z przeciągłym mlaskiem. Wzdrygnął się z obrzydzeniem. Tfu!
Tej nocy śniło mu się, że jego studenci, zachwyceni wykładem, wstają z miejsc, żeby zrobić mu owację. Erwin kłania się, na lewo i prawo, coraz niżej i niżej, aż do samych stóp potężnego guru. „Czego ich nauczyłeś?!” „Czy potrafią zmienić świat?” Erwin, spocony ze strachu, pada na kolana: „Panie, wybacz, …Ja jestem tylko logikem. Świat jest pozbawiony logiki. Jest nie-logiczny!” Guru śmieje się i jego śmiech jest jak huk grzmotu. Walą się domy. Całe miasto ugina kolana i rozsypuje się w czarny, lepki gruz. Wielki palec wskazuje na niego z mocą „jesteś mrówką! Jesteś czerwoną mrówką! I nie wrócisz do ludzkiej postaci, póki nie zrobisz z tym porządku. P o r z ą d e k przede wszystkim!!!
Obudził się zlany potem i drżący. Porządek. Chciał pogłaskać psa, ale przypomniał sobie, że psa już nie ma. Ani Joan. Właściwie to lepiej. Nie trzeba nikogo wyprowadzać na spacer, o nikogo się martwić… Drżąc ciągle wszedł do kuchni, zapalił gaz pod czajnikiem. Wysoki dźwięk gwizdka przywoływał na myśł bezpieczne czasy dzieciństwa. „Mamo!” Poczuł się bezradny jak dziecko. Noc bez gwiazd. Czarna, gęsta, lepka maź. Całą duszą poczuł jej obcość i wrogość. To ona jest winna! Dlatego skaczą z góry na dół. Żeby wskazać swojego mordercę. Rozplaskują się na niej. Plask! Łatwo skoczyć, gdy i tak umarło się już wcześniej.
Rankiem wstał, jak zwykle. Ludzie w czerwonych kamizelkach łopatami zbierali ciemną maź na skraj krawężnika. Zauważył martwą mewę na śmietnisku. Ciekawe, co jej się stało?
Na przystanku ludzie skupieni w grupę solidarnego milczenia omawiają codzienne sprawy.
– Przyjedzie…?
– Może…
– Będzie opad…?
– Może…
Autobus podjechał majestatycznie.
Studenci uczyli się wyciągać prawidłowe wnioski.
Jakieś ciało plasnęło o bruk.
Ktoś śmiał się głośno. Ktoś śmiał się tak głośno, że ludzie patrzyli na niego potępiającym, złym wzrokiem. Śmiech jest zabroniony! Za dużo pyłu wpada do płuc. Ze śmiechu można nawet umrzeć! Biegł potem dysząc ciężko i wypluwając ciemną ślinę. Joan, poczekaj na mnie! Nie uciekaj tak szybko, przecież widzisz, że nie mogę za tobą nadążyć!
6 KOMENTARZY
Bardzo dobrze się czyta. Nie mogę uwierzyć, że trzymałaś tak dlugo te opowiadania w szufladzie. Z doświadczenia bieżących dni zrodzi się coś SUPER.
Nie ustawaj w doskonaleniu swojego pióra. To co robisz jest piękne !!!!😘😀
Tak, bardzo dobrze sie czyta ale wiesz, nie wszystko jakos zrozumialam..
Erwin wprowadzil Joan do innego swiata – do swiata raju/zludy – czy dlatego jej juz nie ma? Bo zostali w innych swiatach? Ale przeciez to byl swiat zludy tylko dla niej , wiec z jego punktu widzenia sa w tych samych swiatach. Czy nie doszukiwac sie logiki bo 'swiat jest nie-logiczny’….??
Autor nie będzie odpowiadał, co miał na myśli. Moźesz uważać, jak ci wygodnie.
No ok, powiem. Rzeczywostośc brudu była rzeczywistościa prawdziwą. Złudą było tylko utrzymywanie płąszcza w bieli.
Miro. To jest, jak dla mnie, fantastyczne.
Lubie, gdy piszesz na pograniczu abstrakcji.
Gratuluje.
Dziękuję.