
PACJENTKA PRZY OKNIE
Pacjentka przy oknie
Mama leżała przy drzwiach, pod tlenem, z kroplówką wbitą w siną rękę.
Dotarliśmy wreszcie do jej pokoju, przechodząc przez długie korytarze, skręcając, jadąc windą, otwierając szerokie, oszklone drzwi raz i drugi. Było to szóste piętro. Im bardziej oddalaliśmy się od parteru, tym trudniej było oddychać. Powietrze w pokoju, do którego weszliśmy, nie pamiętało już w ogóle czasów wolności. Było ciepłe i gęste, przesiąknięte zapachem szpitala, wyziewami chorych i drażniącą nuta tanich środków czyszczących.
Mąż wszedł pierwszy. Nie zapytał „jak się mama czuje?”, bo na pierwszy rzut oka widać było, jak się czuje. Nienaturalnie wielkie oczy, wyolbrzymiałe przez kontrast z zapadnięta twarzą, której cienka skóra o szarawym odcieniu zdawała się pokrywać same kości, nie wyrażały nic prócz zagłębionego w sobie cierpienia. Zamglone patrzały na nas nieobecnym wzrokiem, choć widziała nas dobrze i starała się skinąć ręką, żebyśmy podeszli.
Podeszliśmy. Mąż poprawił jej poduszki.
– Natrzeć ci plecy spirytusem?
Kiwnęła głową, że tak, więc odsuwając delikatnie przewody z tlenem podwinął bawełnianą koszulkę i nacierał spirytusem drobne, jak u dziecka, plecy.
– Za dużo… poskarżyła się matka – zimne…
Zrozumiał, że leje zbyt wiele spirytusu i przyspieszył ruchy oklepując ją delikatnie.
– Zaraz się rozgrzejesz…
– Dawałam mamusi pić w nocy – odezwała się staruszka z łózka obok
– Trochę piła
Mama kiwnęła głową na mnie, żebym usiadła na brzegu łózka. Mąż przysunął sobie krzesełko i spojrzał na mamę z czułością
– Piłaś…?
– Troszeczkę. – powiedziała mama.
Nie mogła dużo mówić. Każde słowo sprawiało jej wysiłek. Jedno płuco zostało jej wycięte dwa lata temu. W drugim lekarze stwierdzili zapalenie. Cieszyliśmy się, że nie kaszle. W domu tak ją dusił ten kaszel, a tu nic. Gdyby nie to zatrucie, które tak ją odwodniło, które ją osłabiło tak bardzo, że mdlała i Jan musiał zawieść ją do szpitala, gdyby nie to, umarłaby pewnie na to nierozpoznane zapalenie płuc.
– Chcę siusiu – powiedziała mama
– Wysadzałam ją w nocy – odezwała się pacjentka obok.
– Co my byśmy bez pani zrobili? – zagadał mąż z uśmiechem – Jak ja bym sobie poradził?
– A będzie pan musiał – rzekła staruszka wesoło – Jutro wychodzę!
Mama wyjęła tlen i mąż ostrożnie zaczął sprowadzać ją z łóżka. Nie było to łatwe zadanie, bo stopy mamy wisiały bezradnie ledwo odległe od krawędzi łózka, a ona sama z trudem łąpała powietrze, jak wyjęta z wody ryba.
– Trzeba podać basen. W nocy podawałam basen, bo mamusi też się chciało siusiu.
Sąsiadka była ożywiona i radosna. Wyraźnie cieszyła się, że może pomóc i cieszyła się też, że już wychodzi.
Opuściłam salę. Mama nie chciała widzieć nikogo, oprócz syna.
Gdy wychodziliśmy, zauważyłam, że łóżko przy oknie też jest zajęte. Leżała na nim jakaś kobieta. Widać było białe, jak śnieg włosy na poduszce.
Lekarz nie ukrywał, że stan mamy jest bardzo ciężki, ale był pełen nadziei. Już w tym miesiącu powinna opuścić szpital. W każdym razie „powinno się to rozstrzygnąć”. Podkreślał, że ona sama musi chcieć wyjść z tego i że martwi się jej stanem psychicznym. Człowiek nie pokona choroby, jeśli zdecydowanie szykuje się na śmierć.
– No, jak się dziś czujesz? – spytał Jan wchodząc
– Et! – mama machnęła ręką
– Mamo! zawołałam – Z pewnością jest lepiej. Przecież machnęła mama ręką!
Mama spojrzała na swoją dłoń, jakby zdziwiona, i opuściła ją na pościel.
– Bolą mnie żyły – poskarżyła się
Do staruszki z środkowego łózka przyszła rodzina. Szpakowaty, okrągły mężczyzna w brązowym garniturze, kobieta z zatroskaną twarzą i może dziesięcioletnia dziewczynka z idealnie równo przyciętymi ciemnymi włoskami.
– Zobacz – powiedział mężczyzna – wnuczka zrobiła ci laurkę.
Kiwnął na dziecko przyzwalająco. Dziewczynka uśmiechnęła się niepewnie i z małego tornistra wyciągnęła sztywną kartę bloku z wielkim niebieskim wazonem, w którym stoją różnobarwne kwiaty. Niemal słyszałam, jak ojciec mówi do dziecka
– No, narysuj jakąś laurkę dla babci, ucieszy się
– Ależ to piękne! – zawołała babcia oglądając obrazek.
Dziewczynka siedziała na stołeczku milcząca i jakby trochę przestraszona.
Gdy wyszli, mąż natarł mamie plecy spirytusem, dolał wody do butli z tlenem i dał jej pić. Potem poszliśmy na poszukiwanie jakiegoś basenu, lżejszego niż ten szpitalny. Mama miała za słabe ręce, by go utrzymać.
Na szczęście tuż przy bloku B był sklep z całym niezbędnym wyposażeniem. Oferował wszystko, co pacjent może sobie kupić, jeśli ma ochotę.
Gdy przynieśliśmy basen, świeżutki, biały i lekki, mama wdrapywała się właśnie na łóżko
– Musiałam pójść… powiedziała, jak człowiek, który coś przeskrobał.
Byliśmy zachwyceni.
Rozgniatałam właśnie mamie banana, gdy otworzyły się drzwi i do sali weszła, a właściwie zaczęła wchodzić, niska, dość korpulentna i bardzo pochylona do przodu kobiecina. Opierała się mocno na lasce i tylko dzięki temu mogła posuwać się powoli do przodu. Widać, że chciała się ubrać jak najstaranniej. Jej obfite kształty opinała czerwona spódnica w brązowo-granatową kratę i biała bluzka z wyrzuconym naprzód, rozłożystym żakietem. Szła bardzo wolno. Stuk- krok-krok, stuk – krok-krok. Zamknęłam za nią drzwi i patrzyliśmy wszyscy, jak idzie, z głową wysunięta naprzód, powoli i konsekwentnie w stronę okna. Stuk – krok-krok, stuk – krok-krok.
Doszła.
Przyciągnęła sobie z trudem krzesło.
Usiadła na nim.
Usłyszeliśmy ciężki, przeciągły jęk chorej
– Uuuuhheeee…
Był to niski, z głębi brzucha wydobywający się głos, jakoś straszny i nieoczekiwany. Nieartykułowany dźwięk, który budził raczej chęć ucieczki, niż pomocy. Nastąpiła po nim całkowita cisza, a w zachowaniu chorej nic się nie zmieniło. Nadal leżała nieruchoma na łóżku: niewidoczne spod pościeli ciało i biała gęstwina włosów na poduszce.
Czy dopiero teraz zaczęła jęczeć, czy też, zajęci swoimi sprawami, nie słyszeliśmy jej wcześniej?
– Pa-ni Mar-io! – zawołała kobieta z ustami prawie tuż przy uchu chorej, cedząc każdą sylabę.
– Pa-ni Mar-io, po-zna-je, mnie pa-ni? To ja!
– Uuuuhheeee…- jęknęła głucho biała głowa
– To JA!. Pani Mario, poznaje mnie pani?! Ja, sąsiadka! Przyniosłam pani czekoladki…
– Uuuuhheeee…
– Cze-ko-lad-ki…Chce pani? Ja je przyniosłam.
Zdawało mi się, ze leżące ciało poruszyło się i że był to gest zniecierpliwienia, ale może top tylko my byliśmy zniecierpliwieni. Kobiecina, pochylona nisko, krzyczała, jak do kogoś bardzo, bardzo daleko.
– Pa-ni Mar-io…chce pa-ni cze-ko-lad-kę?
Nie doczekawszy się odpowiedzi zrobiła gest, jakby te czekoladki włożyć do stojącej przy łóżku szafki, ale rozmyśliła się. Wyjęła jedną i usiłowała widać włożyć ją chorej do ust, bo nagle usłyszeliśmy bolesne i kategoryczne
– Uuuhheeee…
zdecydowanie głośniejsze niż przedtem, a kobiecina cofnęła przestraszoną rękę.
– Nie chce pani – powiedziała już ciszej.
Był jakiś smutek w jej głosie i rezygnacja
– To ja je włożę do szufladki
Schowała czekoladki i znów pochyliła się nad ciałem
– Pa-ni Mar-io! – zaczęła, ale zaraz ściszyła głos i mówiła niby do niej, niby do siebie
– To ja, sąsiadka. Słyszy mnie pani? Czemu tak pani choruje? Mnie nikt nie chciał powiedzieć, co się z panią dzieje, więc przyszłam. Ja już się nie mogę doczekać, kiedy pani wróci!
Milczała chwilę, a potem powiedziała
– Ja byłam u pani w mieszkaniu. Kazio i Stasia pojechali nad morze. Kiedy pani wróci, pani Mario?
Nie doczekała się odpowiedzi. Posiedziała jeszcze chwilę, a potem wstała. Pochylona nad laską, z białym żakietem i błyszczącymi guzikami przy bluzce, szła, stukając, w stronę drzwi.
Już gdy wyszła, ciężkie, chrapliwe
– Uuuuhheeee …
rozległo się na całą salę.
Czuliśmy się zmieszani i nagle jakoś zmęczeni. Mama wykazywała lekką irytację, że ta wizyta i krzyki pacjentki spod okna odwróciły od niej uwagę męża. Żwawa staruszka też czuła się być może jakoś winna, bo pochyliła się nad łóżkiem
– Boli coś panią? – zapytała troskliwie
Żadnej odpowiedzi
– No, co pani jest? Jest co pani?
Pacjentka spod okna wydała ten sam, nieartykułowany, jękliwy dźwięk.
Poszłam po pielęgniarkę.
Ale gdy wróciłyśmy razem, w pokoju było już cicho.
– Cały czas tak okropnie krzyczała – zapewniała staruszka. Pewnie coś jej dolega.
– No, ale teraz jest cicho. Teraz jej nic nie dolega – powiedziała pielęgniarka i wyszła.
Mama dała znak, żeby nakarmić ją rozgniecionym już na papkę bananem. Odczuwaliśmy ulgę, że jest cicho i podświadomy lęk, że to wszystko może się zacząć od nowa.
„Ciekawa jestem, na co też leży ta pacjentka pod oknem” – pomyślałam wychodząc.
– O, dzień dobry pani – przywitał się Jan wesoło, bo nasza staruszka leżała wciąż na środkowym łóżku
– Może to nieładnie zabrzmi, ale cieszę się, że panią widzę.
Staruszka leżała na plecach w wyraźnie złym humorze, z zaciśniętymi wrogo ustami.
– Czyżby zdecydowała pani z nami zostać? – zażartował mąż – bardzo mi miło
– Wychodzę! – rzuciła staruszka. – Ale wypis jest jeszcze nie gotowy!
Wyglądała na osobę zdeterminowaną, żeby leżeć tak właśnie i patrzeć w sufit, ale nie wytrzymała długo. Podniosła się na łóżku i z właściwym sobie ożywieniem zaczęła opowiadać
– Wyobraża pan sobie, dwa tygodnie tu leżę i nie zrobili mi prześwietlenia kręgosłupa. A to przecież kręgosłup mnie bolał, jak tu przychodziłam. Więc mówię doktorowi: „chciałaby, zabrać to prześwietlenie”. „Jakie prześwietlenie?” – pyta. „No, kręgosłupa, przecież mi robiliście”. Spojrzał na mnie tak jakoś dziwnie. „A jak pani stała? Tak z przodu, i była taka wielka kwadratowa płyta?” „Tak, tak”- ucieszyłam się. „To było prześwietlenie klatki piersiowej, a nie kręgosłupa”.
I widzi pan, klatkę piersiową mi zrobili, a nie kręgosłup. Przez dwa tygodnie!
Mama narzekała, że ciągle jest jej gorąco i duszno i że nie może oddychać bez tlenu. Byliśmy jednak dobrej myśli. Sporo dziś zjadła. Mąż rozgniótł jej widelcem banana z odrobiną białego sera i mieliśmy wrażenie, że jej to nawet smakuje. Na porannym obchodzie lekarka pochwaliła ją, że tak się dobrze spisuje i mama była jednak w lepszym humorze. A w tej panującej tu wszędzie duchocie i mnie samej trudno było oddychać, więc nie przejmowałam się zbytnio jej narzekaniem.
Dowiedzieliśmy się, że pacjentka przy oknie ma zapalenie płuc. Szczerze mówiąc wydało mi się to dziwne.
Przyszliśmy tego dnia do matki raz jeszcze, późnym wieczorem. To było szczególne uczucie, iść przez wielki, opustoszały szpital, przytułek ludzkiego cierpienia ukrywający za każdymi drzwiami niepowtarzalne, ludzkie losy. Trzeba dobrze znać swój cel, żeby się nie zgubić i nie zboczyć z drogi w tym wielopiętrowym labiryncie, gdzie na parterze możesz modlić się do Boga w kapliczce pełnej zapachu róż i kadzideł, a im wyżej w górę, tym bardziej powietrze staje się gęste i ciężkie. Gdy dotarliśmy na szóste piętro, matka siedziała na łóżku spocona jak mysz kościelna, oddychając ciężko. Wyglądała źle. Nie było czym oddychać.
– Nie chcesz otworzyć okna? – zapytałam czując, że natychmiast po przekroczeniu progu i mnie zaczyna oblewać lepki pot.
– Tak – kiwnęła matka. Bardzo. Ale jej wciąż jest zimno.
Środkowe łóżko było już puste. Przy oknie leżała nieruchoma postać, kula białych włosów na poduszce, otulona szczelnie kołdrą.
– Nie możesz się tu udusić – powiedział mąż.
Otworzył szeroko okno, przez które do wnętrza dostało się trochę ciepłego, nagrzanego całodniowym upałem powietrza.
– Jest dobrze przykryta – rzekł spoglądając na łóżko.
Mama była zadowolona. Jan zmienił jej przepoconą koszulkę i natarł plecy spirytusem. zjadła pięć biszkoptów, które przynieśliśmy, trochę popiła wodą zabarwioną kompotem. Po pół godzinie powietrze na sali zrobiło się znośniejsze.
– Zostawcie tak – poprosiła mama, gdy zbieraliśmy się do wyjścia – Jak będzie wołać, że jej zimno, natychmiast zadzwonię po pielęgniarkę.
– Dzień dobry wszystkim – przywitał się wesoło mąż wchodząc do sali.
Wszystkie łózka były znów zajęte. Na środkowym leżała teraz tęga, blada kobieta o bystrym spojrzeniu.
– Ale dziś było wizyt u mamusi – powiedziała
– Nad ranem dałam mamusi pić – dodała, zadowolona, ze mogła się przysłużyć.
Mam kiwnęła głową.
– I Elcia była, i Janeczka.
Mówienie wciąż sprawiało jej trudność.
– Zjadłaś coś?
Kiwnęła, że nie. Że trudno zrobić siusiu i jeść się nie chce.
Jan zmieniał jej koszulkę nacierając plecy spirytusem, gdy spod okna dobiegł nas niski, przenikliwy krzyk
– Z I M N O M I!
Spojrzeliśmy w tamtą stronę. Pacjentka przy oknie leżała owinięta szczelnie kołdrą i dwoma kocami
– Od rana tak krzyczy – powiedziała tęga kobieta.
Ten ciężki, chrapliwy krzyk budził we mnie uczucie lęku. Może dlatego, że nie był skierowany do nikogo. Nie było w nim żadnej prośby. Bezwładne, nieruchome ciało wykrzykiwało w przestrzeń informację o swoim stanie. Była w tym nuta agresji, pretensji, rozczarowania i ogromnego zawodu.
– Z I M N O MI!!
Tęga kobieta pochyliła się nad nią
– Może dać pani czegoś ciepłego do picia, to się pani rozgrzeje?
– Z I M N O M I!
Mama wzruszyła ramionami. W sali było gorąco i duszno jak zwykle. Może nawet bardziej z powodu dwudniowych upałów na zewnątrz.
– Z I M N O M I !
I znowu
– Z I M N O M I!
Trudno to było wytrzymać. Pacjentka wołała co chwila. Wołała głośno. Jej krzyk zakłócał rozmowę z mamą i budził dreszcz niepokoju. Poszłam po pielęgniarkę.
– Niech pani coś poradzi! Ta chora przy oknie wciąż krzyczy, że jej zimno, nie można tego wytrzymać.
– Przecież jest nakryta! – powiedziała pielęgniarka
– Wiem! Ale ciągle krzyczy.
Pielęgniarka stanęła przy łóżku.
– Z I M N O MI! – chrypiała z całej siły nieruchoma, otulona postać.
– Jest pani nakryta, słyszy pani? Jest pani na-kry-ta!!!
krzyczała pielęgniarka tuż do ucha chorej, jak do kogoś będącego bardzo, bardzo daleko.
– Z I M N O MI! – powtarzała postać z łóżka
W końcu pielęgniarka poddała się i wyszła wzruszając ramionami.
Nasza rozmowa dalej przerywana była okrzykami „zimno mi” i było to dla wszystkich bardzo męczące.
Lekarka powiedziała, że przesilenie już nastąpiło. Dali mamie leki na odwodnienie i jest lepiej. Mam jeszcze tego nie czuje, ale to przyjdzie z czasem, no i trzeba oczywiście pobyć jeszcze w szpitalu. Najważniejsze, żeby nie tracić nadziei.
– Jak się mama czuje? – spytał mąż wchodząc.
– Et – machnęła mama ręką.
Ale my wiedzieliśmy, że lepiej, bo lekarz tak powiedział.
Pacjentka z środkowego łóżka, zadowolona, szykowała się do opuszczenia szpitala.
– Była Jańcia.. – odezwała się z trudem mama – Pomogła mi się umyć…
– Zjesz banana? – zapytał mąż.
Mama kiwnęła głową, że nie i żeby dolał wody do butli z tlenem. Mąż uzupełnił zbiorniczek, wyszorował dokładnie protezę zębów, nalał gorącej wody do termosu. Gdy otwierał okno zauważyliśmy, że łóżko przy oknie jest puste.
– Nie ma tej pani? zapytałam
– Ot, umarła – powiedziała mama, zdawało mi się, z pewną ulgą w głosie.
W sali było teraz spokojnie, cicho i jak gdyby bardziej słonecznie.
– To ja zauważyłam! – odezwała się tęga kobieta z ożywieniem – Chciałam jej dać nad ranem coś do picia, zagadać, czy co, krzyczę do niej, a ona nic, pochylam się i widzę, a ona nie oddycha. Od razu zawołałam pielęgniarkę, a pielęgniarka po lekarza i lekarz od razu stwierdził zgon.
Pakowała szybko swoje rzeczy
– Zabrali ją – stwierdziła mama z nutą satysfakcji w głosie. Czuła się jak bohaterka i była zadowolona, że wychodzi.
11 KOMENTARZY
Lecz musze dodac- to jest naprawde swietne opowiadanie, najlepsze, jakie kiedykolwiek przeczytalam o szpitalu.
Większość piszacych, jak i filmujących, do szpitala wpada na moment, epizodycznie, a Ty tam „posiedzialas” i wyciagnelas z sali cala te gesta atmosfere…
To taki trudny temat.
Bardzo ciezko jest odchodzic wśród obcych w szpitalu, choc moze jednak z jakims zaufaniem do fachowej pomocy. Odwrotnie w domu, ktos nie obojetny lecz za to zupelnie bezradny.
Wyobrazam sobie, ze najtrudniej tym teraz, wsrod ludzi tak przebranych, jak kosmici, potegujacych grozę sytuacji tym, ze sie umierajacych boja.
Nie opowiadaj nam wiecej o umieraniu, Miro, tyle tego w okolo.
Nie lubię tego opowiadania i sali szpitalnej!!! Najgorsze co mogłam dzisiaj przeczytać. Moi rodzice „odeszli w w szpitalu „, jak ta Pani pod oknem. Moja jedyna ukochana Siostra też. Przykre wspomnienia i zapachy. Nawet okna nie można było otworzyć, bo zawsze ” coś i komuś przeszkadzało”.Bardzo smutne, nie relaksacyjne.
Dzisiaj na FB zamieściłam wspomnienie o Buni (mamie mojego męża) babci dla mojej trójki dzieci. Odeszła od nas 2 i pół roku temu. Nadal to przeżywamy i tęsknimy. Dzisiaj miałaby 96 lat. Kiedyś wydawało mi się, że dużo. Dzisiaj nie, bo raptem miesiąc temu byliśmy na pogrzebie 104 latki.
Piszę, że mi smutno bo moje wspomnienie o Buni z FB, zostało mylnie odebrane. Tęsknimy teraz, to nie znaczy za kimś kto odszedł. Można to rozumieć, jako izolację od najbliższych i brak kontaktu. Także moja kochana Bunia dostała życzenia długiego zdrowia.
Wspomnienie o Niej usunęłam. Życzę wszystkim dużo zdrowia w tym trudnym czasie. 😀
Małgoś, a jednak trzeba wierzyć, że wszystko ma jakiś sens. To opowiadanie (jak również „Babcia Liza”) jest z czasów, kiedy długo w wielkim cierpieniu odchodziła przy nas, z nami, mama mojego męża. I tak, jak było z Twoją siostrą – człowiekowi sie wydaje, że nie jest w stanie współ-istnieć z tą drugą osobą, bo jej cierpienie i nas zabija – a jednak trzeba i to trzeba ze spokojem, ciepłem, a nawet uśmiechem. I trzeba tę mądrość o upływającym życiu zasymilowac w sobie tak bardzo, żeby wspomnienie nie było już bólem, a raczej melancholijnym i pełnym miłosci obejmowaniem tych, których już nie ma, wiedząc, że byliśmy we właściwym czasie we właściwym miejscu i we włąściwy sposób, i że ze spokojem kiedyś do nich, tak samo, dołączymy. Żal za nimi jest naszym żalem za mijającym życiem. Ale, widzisz, nie uważam, że wypieranie tego, daje Spokój. Zrozumienie daje Spokój. Ściskam Cię mocno, dziekuję, ze wciąż tu zaglądasz.
I juz z gory wszystkich przepraszam, ale raczej nie uzywam polskich znakow, tylko, gdy trzeba rozwiac wątpliwość lub autokorekta mi pomaga. Jestem zbyt na to niecierpliwa.
Przeczytalam 🙂
Dowod : „biala bluzka z wysunietym na przod obfitym żakietem’. Na pewno ? A moze żabotem ?
Szylam z pasja przez większość zycia, stad ta wątpliwość, przepraszam.
Bardzo prawdziwe opowiadanie, przejmujaco realistyczne.
Dziekuję!, Tak, masz oczywiście rację, żabotem. Poprawię 🙂
Realistyczne jest, ponieważ z żywego życia się wzięło. Z życia, które – o czym Ty wiesz- potrafi trwać tygodniami, miesiącami, latami nawet, i wówczas najlepsze co można zrobić, to stworzyć maleńki wentylatorek w postaci lekko melancholijnego opowiadania. Do czego Ciębie też namawiam!
A nie trzeba – chętnie wszelakiego rodzaju usłyszę!
Dzięki za przeczytanie.
Tak na marginesie- subskrypcja na nowe wpisy chyba nie dziala? bo ja sie wpisalam, potwierdzilam ale zadnych powiadomien nie dostalam – a tu widze nowe wpisy
… chcialam napisać ze moje 'sady’ to miejsca gdzie ludzie sie procesuja….
Bylam. Przeczytałam. Proszę o kilka opowiadań bez tematyki szpitalnej – osobiście mam uraz do dwóch miejsc- szpitali i sadów (mam w klawiaturze tylko 'a’ ale wiadomo że nie chodzi o te miejsca z drzewkawi owocowymi tylko tam gdzie sa chorzy). Ale, jak zawsze, świetnie oddajesz tamta atmosferę.