
PIERWSZA WYSTAWA
Malowałam kolorowe kwiaty i dramatyczne drzewa na tle dalekiego horyzontu.
Czasem drogi. Prowadziły ode mnie ku jakiejś dali tak, aby można było iść nimi w myślach. Oczywiście – to ciągle nie było to, co ma być. Ciągle trzeba było setek i tysięcy szkiców, a ogrom pracy nie dorównuje satysfakcji z tego, co się zrobiło. Ale jakoś już się przyzwyczaiłam. Takie życie.
A teraz, mój Przyszły Sponsor chodził po mieszkaniu, oglądał i chwalił wszystko.
– Oczywiście, drogie dziecko, zrobimy wystawę. Trzeba popierać młodych, niechże się rozwijają.
Zrozumiałam, że daleka jeszcze droga przede mną, aby mnie uznał za „rozwiniętą” i uśmiechnęłam się krzywo.
– Życzy pan kawy…?
Wolałam schronić się na chwilę w kuchni. Sama wiem, ile muszę jeszcze pracować. Nie trzeba mi o tym przypominać. Już to, że ktoś chce zabrać moje obrazy i wystawić je w swojej kawiarni, daje mi wielką szansę. Doceniam w pełni. Jestem bardzo rozsądna pozwalając mu w ogóle kręcić się wśród moich prac i wypowiadac swoje opinie. Najchętniej wyrzuciłabym go przecież odrazu. To są m o j e obrazy i m ó j rozwój i co mu do tego, wąsatemu wapniakowi?
Ale oczywiście wiem, że tak nie można, że tylko straciłabym na tym i tak dalej, więc poskramiam swoje złe zamiary i parzę mu kawę. Sama siebie podziwiam. O, jakże jestem opanowana i rozsądna!
I oto słyszę jego tubalny głos pełen autentycznego zachwytu
– Fan-tas-tycz-ne!
Jakiś szurgot, potem:
– Tak, moi drodzy. To jest talent! Ogromne możliwości. Takie dzieło, gdyby ktoś mi pokazał, nie powiedziałbym, że jego autor ma zaledwie 20 lat. Pełna dojrzałość, droga pani.
Mówił wciąż „droga pani”, „moi drodzy”, „drogi przyjacielu” i była w tym jakaś nieprzyjemna dla mnie nuta bufioniastego protekcjonalizmu, ale cóż zrobić. Tym razem zachwyt w jego głosie nie był tylko protekcjonalny.
Weszłam z kawą.
– To dzieło umieszczę w samym centrum – rzekł – Z pozostałych zrobię kompozycję promienistą: kwiaty i drzewa i drogi, które prowadzą na wszystkie strony. To mi zorganizuje całą ścianę główną.
Spojrzałam na obraz, który wniósł do salonu. Był utrzymany w niebiesko-sino-srebrnej tonacji i przedstawiał samotny domek, pogrążony w oparach mgły. Dym z komina zlewał się z ciężko wiszącymi chmurami. Obraz, tak delikatny i tajemniczy w nastroju, namalowany był zdecydowanymi, szerokimi pociągnięciami pędzla. Gdy odeszło się kilkanaście kroków nabierał zaskakującej wyrazistości. Dopiero wówczas wyłaniała się srebrna tafla stawu, nieśmiałe konary drzew i białe światła okien kuszące i budzące lek, jak światła dawno zapomnianej przystani.
– To bez wątpienia pani najdojrzalszy obraz – powiedział Sponsor autorytarnym tonem opatrznie interpretując moje milczenie.
To nie był mój obraz. Wzięłam go od Anki jakieś sześć lat temu, jeszcze przed plenerem, na który pojechałyśmy obie, pół roku później. Anka zawsze malowała takie samotne domki i jej obrazy zawsze były takie szaro-srebrno-sine. Trochę jej zazdrościłam, bo czuło się tu dojrzałość, której nie miała żadna z nas, ale przecież nie potrafiłam – i nie chciałam – malować tak samo. „Mistrzu” pokładał w niej ogromne nadzieje. Bardzo się starał, żeby nie rzucało się to w oczy, ale i tak było widać. Po sposobie, w jaki na nią patrzył. Po tonie głosu, którym udzielał jej skąpych rad. Gdy któraś z nas dopominała się nieśmiało o jakieś wskazówki, „Mistrzu” spoglądał na nią lekko ironicznie i mawiał ciepło:
– Wiesz, kochanie, jak to jest…wyobraź sobie, ktoś daje ci wypracowanie, w którym pisze „wiosna i kwiatki, kwiatki i wiosna”, a potem prosi, żebys to poprawiła, no…to co możesz z tym zrobić?
Była więc Anka.
Dopiero na plenerze zauważyłam, że ma oczy szare i zgaszone. Tachałyśmy na plecach swoje farby, sztalugi, palety, pędzle, stołki i szukałyśmy motywu. Coraz częściej byłyśmy razem. Ja malowałam drzewa i wiejskie drogi, Anka domki w pejzażu drzew.
Czasem świeciło słońce, czasem padał deszcz. Świat zmieniał się, ale dla mnie w najchmurniejszą pogodę pulsował utajonym kolorem. Domki Anki zawsze były delikatne i tajemniczo szaro-srebrno-siwe. Piątego dnia nadszedł kryzys. „Mistrzu” podszedł do nas, uszczęśliwił mnie mówiąc, że źle maluję drzewa i żebym patrzała lepiej na to, co robię, że moje drogi są bez wyczucia a niebo do dupy. Postał chwilę nad Anką i w milczeniu pokiwał głową. Potem poszedł.
Anka rozpłakała się. Myślę, że nie z tego powodu, że „Mistrzu” nic nie powiedział. Myślę, że to była tylko kropka nad „i”, że coś burzyło się w niej od dawna, a teraz po prostu wybuchło. Gdyby mogła, darłaby swoje obrazy w strzępy, ale nie można przecież drzeć płótna! Rzuciła się na ziemię, darła rękoma trawę i krzyczała jak dzika „nie!”, „nie!”, „nie!!!”
Nigdy nie widziałam jej w takim stanie . Nie wiedziałam nawet, jak ją pocieszyć. Ani o co tu naprawdę chodzi.
Po pół godzinie uspokoiła się trochę. Piłyśmy gorącą herbatę z termosa i gryzłyśmy poranne bułki, bo Anka powiedziałaa, że nie wróci na obiad, a ja nie chciałam jej opuszczać.
– Nie mogę… wystękała wreszcie
– Czego nie możesz? spytałam delikatnie.
– To koniec. Nie umiem malować.
Zaprotestowałam.
– Przecież malujesz najlepiej z nas wszystkich!
Wtedy zaczęła płakać. I płakała tak gorzko, że miałam ochotę płakać razem z nią.
– Nie mogę…. – szepnęła znów przez łzy – Ja już się nie rozwijam.
– Dlaczego…? szepnęłam
– Boże! Ja nie mogę wyjść poza tę paletę! Czy ty tego nie widzisz? Czy wy wszyscy tego nie widzicie?! Nic się nie zmienia. Wszystko jest szare, i niebieskie i białe i srebrne i sine i szare, szare, szare!!!
Długo nie potrafiłam tego zrozumieć. Myślałam, że maluje tak, jak chce. Te obrazy pasowały do niej. Do jej postaci delikatnej i kruchej, do jej ciągle nieobecnych, szarych oczu z wyrazem lekkiego zamyślenia.
– Czy sądzisz, że ja nie w i d z ę?! – spytała mnie nagle. – Trawa jest w różnych odcieniach zieleni i granatu, niebo filoletowo-złote, a tamten mak, o, czerwony! Te konary drzew mają wszystkie odcienie brązu i belki tej chałupy są kolorowe
Spojrzała na swój domek w błękitno-białej tonacji i zacisnęła wargi.
– Przecież ja to w i d z ę…
Następnego dnia przyszłyśmy na to samo miejsce, a Anka z determinacją w oczach malowała swój motyw. Była absolutnie zdecydowana oddać wszystko tak, jak pan Bóg przykazał, w ciepłej harmonii roztopionej słońcem kolorów. Pracowała szybko, zaciekle. Skończyła tuż przed obiadem. Zostawiła obraz na sztalugach i spojrzałyśmy na niego z odpowiedniej odległości.
Nie dało się ukryć.
Jej słońce było tak słoneczne, tak gorące, tak przejrzyste, że rozpaliło niebo do białości. Srebrne jego promienie ogarniały wiejską chatę i załamywały się na belach szrością, podkreślając błękitne pasy i śnieżną biel ram okiennych. Obok chyliły się ku niej biało-czarne, błękitnem prześwitlone konary wątłych drzew.
Obraz był zwiewny i w przedziwny sposób tajemniczy.
Anka nie powiedziała nic.
Potem też się nie odzywała, przez cały czas obiadu. A po obiedzie wróciłyśmy do naszych zostawionych na polu płócien. Widziałam, jak starannie wyciąga wszystkie swoje białe, niebieskie, szare farby. Jak pakuje je w plastikowy woreczek i z woreczkiem tym odchodzi daleko. Jak potem, z zaciśniętymi ustami i oczami zamienionymi w dwie wąskie szparki, powoli i konsekwentnie zmienia kolory swojego obrazu. Żeby trawa była ciepłozielona, drzewa złotobrązowe, słońce czerwonozłote. Dużo to pracy wymagało. Bardzo dużo. Ale w końcu dopięła swego. I w końcu, pod koniec dnia, gdy zaczynało porządnie już szarzeć i naprawdę trzeba było wracać, jej obraz był gotów. Został całkowicie i konsekwentnie zmieniony. Był naprawdę zupełnie inny. Był kolorowy.
Nie było w nim nic ze srebra i błękitu i szarości.
Nie było w nim nic z pociągającej tajemniczości.
Nie było w nim w ogóle nic godnego uwagi.
I z tym mdłym, nic nie mówiącym obrazem pod pachą Anka wróciła do obozu.
– Przykro mi – powiedziałam patrząc Sponsorowi w oczy – Ale to nie jest mój obraz.
Sponsor zatrzymał się w pół gestu. Chciał się zachować godnie, ale nie potrafił.
– Czyj więc!?? zawołał nie ukrywając zniecierpliwienia.
– Koleżanki – odparłam bawiąc się jego zdenerwowaniem.
– Droga pani – stęknął poprawiając się na fotelu – Przecież umowa między nami stoi. Ja absolutnie nie cofam swojego słowa. Ja jestem lojalny i tak dalej. Ale sądzę, że ma pani nic przeciwko temu, żeby również koleżanka miała swoją szansę. Niewątpliwie jest pani inteligentną osobą. I wrażliwą oczywiście. Bardzo proszę mi powiedzieć, gdzie mogę znaleźć koleżankę. Bardzo proszę…
Słuchałam, jak jąka się i plącze. Żałosny widok. Oczywiście, powiedziałam mu. Dlaczego miałabym mu nie powiedzieć?
– Nie wiem, gdzie teraz mieszka, Drogi Mój Sponsorze, ale pracuje na poczcie. Od ósmej do szesnastej, okienko osiem.
Bardzo szybko dopił swoją kawę i niemal wybiegł. Nie zatrzymywałam go. I tak wróci do mnie jutro. Anka spaliła wszystkie swoje obrazy i od tamtego czasu nie namalowała już nic więcej.
3 KOMENTARZE
Tylko smutne, ze tej wartosci nie dostrzegla w sobie, widziala tylko powtarzalnosc, a przeciez krytycy to uznaja za dojrzalosc twórcy wlasnie… Powtarzalnosc czyli rozpoznawalnosc.
Fakt, nie mozna byc jak ukonczona statua na poczatku drogi, ja ją jakos rozumiem.
Rozumiem, ze to metafora, oczywiscie.
Odbieram jednak tez doslownie, bo to moj swiat.
Bardzo prawdziwe opowiadanie, Miro, jakbys sama uczestniczyla w takim plenerze.
Super!!! Bardzo dobrze się czyta. Jak to miło spotkać na swojej drodze kogoś, kto na to samo patrzy „inaczej”. I to w każdym aspekcie naszego życia. Jak bardzo byłoby „mdło” gdybyśmy byli tacy sami i wszystko odbierali jednakowo. Dobrze jest „pięknie” się różnić.
Swietne sie czyta..
mala korekta: „Ale sądzę, że ma pani nic przeciwko temu”. – chyba mialo byc ” ..ze nie ma pani…”