
SZLAK SZWEDZKI Z POLSKIM ZAKOŃCZENIEM
TYTUŁEM WSTĘPU
Trudno powiedzieć, jak to się stało, ale nagle też mam bilet roczny dla seniora i nawet dwa razy chciano mi ustąpić miejsca w metrze. Wiele innych oznak również wskazuje na to, że jestem poważny senior. Robię na przykład rentgen płuc (no właśnie!!, robię, bo mam astmę a nawet podobno obturacyjna chorobę płuc, pulmonolog nie był do końca pewny), a więc robię ów rentgen, a panienka, nie patrząc nawet na mnie woła z oddali „szczękę też wyjmujemy”). Albo, idę do lekarza, bo mi się akurat zapalenie pęcherza zdarzyło, (o czym będzie też mowa w tej książce), i mówię, że pewnie w namiocie musiałam zaziębić, a lekarz „no, proszę pani, powinna pani wiedzieć, że w pani wieku nie sypia się w namiotach”. Z tym namiotem to nie tylko lekarz miał problem. Jedna z moich znajomych, też seniorka, z którą bywałam czasem na kawie, zwierzyła mi się: „wiesz, jak ty powiedziałaś, że lubisz spać w lesie, to nie wiedziałam co z tym zrobić, jak cię zaklasyfikować”.
No to jest problem. Troje wnucząt, wiek słuszny, podczas eskapady, jaką tu opisuje, lat 66, choroba płuc, jakieś tam inne dolegliwości, więc cokolwiek by nie myśleć, seniorka. Ale na co dzień jednak poruszam się na rowerze, niezależnie od pogody. A moje marzenia od lat wybiegają gdzieś w dalekie przestrzenie lądowych i wodnych szlaków. One sobie wybiegają, ja zaś opiekuję się dwojgiem rodziców, w wieku zbliżającym się do setki, w tym mama w towarzystwie ciężkiego Alzheimera. Przedtem zaś były wnuki, przedtem jeszcze jakieś szeregi dróg zawodowych, o których sądziło się, że są takie ważne. A one trwają uparcie czekając na swój czas i zupełnie nie rozumieją, że weszłam w wiek seniora!
Ale do rzeczy: udało się, wyjechałam i najprawdziwiej jak mogłam opisałam całą moją przygodę.
Wszystko, co znajdziecie w tej książce jest aż do bólu szczerym i absolutnie prawdziwym opisem szlaku rowerowego, jaki przebyłam ze swoim Młodym. Młody, przedstaw się!
– Co tu dużo gadać?! – wzrusza ramionami Młody.
I to jest właśnie Młody. Ja zaś, Babcia Mira, lat 66, co już właśnie powiedziałam. A więc jest to najprawdziwsza, szczegółowa opowieść o naszej wspólnej drodze, od pierwszego momentu do szczęśliwie szczęśliwego powrotu.
Sądzę, że gdyby tę eskapadę opisywał Młody, wyglądałaby ona zupełnie inaczej, ale Młody nie chce tego zrobić, więc wszystko będzie wyłącznie z mojego punktu widzenia.
ZŁE MIŁEGO POCZĄTKI
Tak się jakoś składa w życiu, że gdy jesteśmy już na granicy przepaści, albo się już staczamy, ręka Boża podsuwa nagle pomocną dłoń.
Tak właśnie mnie się zdarzyło. Kiedy wysiłek codzienności groził już następną poważną chorobą a ja słabłam z dnia na dzień, zdarzyły się równocześnie dwie rzeczy: Młody oznajmił, że wziął wolne na 10 dni, a mój ex- oświadczył
– Wyjedź, ja się zajmę Ojcem. Musisz odpocząć.
Wiem, że to brzmi jak bajka, ale tak właśnie było.
– Ty się zajmiesz rodzicami? – pytam z niedowierzaniem.
– Obiecuję ci. Zajmę się! Zapomnij o wszystkim chociaż na tydzień..
Młody zaś wyciągnął mapę
– Nie miałabyś ochoty na mała eskapadę rowerową? Właśnie planuję taki szlak…
Serce bije mi jak szalone. 10 dni tylko dla mnie? Na wycieczkę? I zaraz niepokój, że przecież ex nie da sobie rady z tym wszystkim, co wiąże się z opieką nad Ojcem. Ojciec taki dumny, tak potrzebuje mieć wrażenie, że daje radę, tak się łatwo można pomylić w tym, co mu naprawdę potrzeba.
Ale…
– Do Szwecji jechalibyśmy promem z Gdyni – słyszę głos Młodego
– Do Szwecji….
Dzień później byliśmy w ferworze organizacji. Dwa rowery cztery sakwy. W jednej każdy miał swój namiot i ekwipunek nocny, w drugiej u mnie ubrania i apteczka, a u Młodego prowiant na drogę i kuchenka. Na swoje ubrania miał dodatkową torbę. I woda u każdego z nas, ile tylko się da. W pierwszym momencie nie mogłam w ogóle przesunąć roweru, taki ciężki.
– Młody, jak ja to ruszę?
– Dasz sobie radę! – powiedział optymistycznie Młody.
Jeśli chodzi o Młodego to jest on na tyle młody w stosunku do mnie, na ile ja w stosunku do moich rodziców. Ale młody jest, silny i duży i czuję jak bezpiecznie będzie z nim jechać na szlak.
Szlak, jaki wybrał Młody, nazywa się SYDESTLEDEN. Prowadzi od miasteczka Vaxjao do małego portu Simrishamn nad morzem. Do Szwecji mamy się dostać z Gdyni, promem, który przewiezie nas do portu Karlskrona po drugiej stronie Bałtyku. Niestety prom ten wypływa już o 9 rano. i jedyna możliwość, żeby na niego zdążyć, to nocowanie w Gdyni lub okolicach. Nie ma sprawy, zamówiliśmy kemping „U Wuja”, który serdecznie obiecał, że przyjmie nas mimo późnej pory. I, jako był on przy morzu, spokojnie wyruszyliśmy w drogę. Pierwszy odcinek – pociągiem do Gdyni.
Napisałam, że wyruszyliśmy spokojnie? No tak! Słońce świeciło w Warszawie cudnie i opromieniało radość wyjazdu. Turkot pociągu, wizja kempingu nad morzem, z którego wyruszymy rankiem prosto na prom i już dusza jest w innym zupełnie świecie.
Nasz błogi spokój skończył się jednak jeszcze zanim dotarliśmy do Gdyni.
Już za Tczewem zaczęło się nagle ściemniać. Jeszcze miałam nadzieję, że to lokalne załamanie pogody, ale nie mijało ono wcale wraz z następnymi kilometrami. Przeciwnie, powiększało się. Przed Trójmiastem widoczne już było, że wjeżdżamy w burzę, a gdy osiągnęliśmy cel naszej podróży, burza była, jeśli tak można powiedzieć, w pełnym rozkwicie. Nie tylko grzmoty i błyskawice, ale przede wszystkim deszcz zalewający okna pociągu, jakby kto cebrami na nas wodę lał. Nasze nadzieję, że to może jednak minie, albo choć zelżeje, zanim pociąg dotrze na stacje, okazały się płonne. Gdy zatrzymaliśmy się na stacji końcowej, w Gdyni, nadal lało jak z cebra. Co gorsza, wagony nie miały na peronie ochrony dachu nad sobą. Odcinek od wagonu, do zejścia na dworzec, odcinek niedługi, którego w normalnych warunkach w ogóle by się nie zauważyło, teraz stanowił poważny problem. Na tym krótkim odcineczku zdążyliśmy porządnie zmoknąć. Windy to nawet nie szukaliśmy. Młody dzielnie wziął oba rowery od pachę i zniósł razem z naszymi sakwami, po schodach na dół, byle szybciej uciec od tej ulewy.
Na samym dworcu spokój i cisza, ludzi niewiele. Znaleźliśmy jakiś kąt na całkiem sensownych sofo fotelach, zbudowaliśmy wokół siebie survivalowy krąg rowerami, sakwy zewnętrzne przy nas, wewnętrzne na rowerach, moja torebka rowerowa w łapę, usiedliśmy – i czekamy.
Czekamy oczywiście aż deszcz minie, żeby ruszyć na camping.
Taki był plan i taką wciąż mamy nadzieję. Tymczasem zaczyna się już mocno ściemniać, temperatura na zewnątrz gwałtownie spada, a deszcz pada i pada.
O północy stało się dla nas boleśnie oczywiste, że nie wyjedziemy stąd do rana. „Wujowi” chyba nawet nie odmówiliśmy, nie przyjedziemy to nas nie będzie. Następnym razem, serdeczny „wuju”, zajedziemy!
Teraz los nas zmusza, aby pozostać tu na noc. Jeśli chodzi o mnie, ta noc była najbardziej przykrą, ocierającą się o horror, nocą w naszej podróży.
Dopiero kilka godzin minęło od czasu, gdy opuściłam mieszkanie, a znikło, jakby go nie było. Umysł całkowicie i bez reszty zajęty jest nową rzeczywistością, do której został wrzucony. Oto siedzimy na dworcu. Jest cicho, spokojnie. Z Mac Donalda dobiega muzyczka. Na sofo fotelach siedzą i polegują ludzie. Przy niektórych stoją bagaże, przy innych nie, ale wszyscy są czyści, spokojni, nic nie śmierdzi, nie ma żadnego zapachu alkoholu, co się często zdarza wieczorami na dworcach. Ogólnie, całkiem miło. Zdecydowaliśmy podładować nasze komórki i power-bank, co wiązało się z dość niemiłą koniecznością trwania murem przy jakiejś odkrytym kontakcie, ponieważ przy sofach takich kontaktów nie było. Rozgałęziacza rzecz jasna nie mieliśmy więc każde ładowanie ciągnęło się w nieskończoność. Dwóch kontaktów jeden obok drugiego, nie znalazłam na całym dworcu, ale ostatecznie to dworzec, nie biuro, nie można mieć o to pretensji. Zatem czuwałam przy aktualnie ładującej się komórce, trochę w kucki, trochę na stojąco, trochę chodząc tam z powrotem, zaś Młody czuwał przy bagażach. Nieco zamykały mu się oczy, ale ogólnie trwał jakoś, drzemiąc tylko momentami. Nie umiem powiedzieć, czemu nie zrobiliśmy tego wcześniej: zawsze coś umknie w ferworze szybkiego pakowania się. Gdy wróciłam, było już po drugiej nad ranem. Ja, mocno już zmęczona zarówno porą nocy jak i samym czuwaniem przy komórkach, usiadłam na naszej ławce. Plecy miałam mocno jakoś osłabione, więc położyłam się z nogami zgiętymi na mojej kurteczce – i powieki mi opadły. Ach, złapać choć kilka godzin snu przed porankiem. I oto natychmiast, ledwo mi się powieki zamknęły, czuję szturchanie w bok. Umysł, który właśnie zapadał się w słodką ciemność, został nagle brutalnie wyrwany z powrotem do jasności dworcowych pomieszczeń. Coś bełkotałam o tym, że burza i że nie mamy, jak dojechać na kamping, ale jedyne co słyszę to, że „zabronione jest leżeć Nie można spać. To niezgodne z regulaminem!”.
Rozbudziłam się, żeby spojrzeć mu w oczy i powiedzieć coś na trzeźwo, ale mój oprawca zniknął! Wywalił mnie, niewinną staruszkę, że snu i zniknął! Rozbudziłam się na dobre, z uczuciem złości, agresji, rozgoryczenia, wszystkiego co można sobie wyobrazić. Słyszę senny głos Młodego „mówiłem ci, że tu budzą, że nie wolno spać”. Jakoś to nie dotarło do mnie wcześniej. Może i słyszałam – ale nie uwierzyłam. Teraz rozglądam się świadomie, widzę – rzeczywiście, po niemal pustych przestrzeniach dworca, kręcą się wielcy mężczyźni w jaskrawych ubraniach, z napisem na plecach „ochrona dworca”. Jak zobaczą, że ktoś leży lub śpi, trącają go takimi specjalnymi pałami, wyglądającymi jak metalowe, pewnie, żeby nie brudzić sobie rąk. Trącają i budzą delikwenta, żeby nie spał. I żeby broń Boże nie przyjął postawy, która mogłaby wyglądać na to, że „leży”.
Nie horror?
Nie są przez cały czas. Pewnie, jakbym zasnęła tuż po tym, jak zostałam obudzona, udałoby mi się złapać kilka chwil snu. Ale ja nie byłam już w stanie zasnąć. Moja barania natura, żądna sprawiedliwości i zrozumienia, była wzburzona do głębi bezmyślnością, i co tu dużo mówić, okrucieństwem takiego postępowania.
Zaczęłam zatem chodzić po całym dworcu szukając tego, który mnie obudził i pytając innych ochroniarzy kto to zacz. Adrenalina dała mi niezły zastrzyk nowej energii. Szukam i pytam, a tu nikt nie chce powiedzieć nazwiska. „O, gdzieś tu jest”, mówili albo „na pewno jest na podwórku” – co oznaczało miejsce na zewnątrz budynku dworca. Zagadywałam nawet osoby sprzątające i wkrótce chyba cały dworzec wiedział o zaciekłej babci, która poszukuje ochroniarza. Czasem zdawało mi się, że widzę jego postać z oddali, ale gdy szłam raźno w tamtym kierunku, postać oddalała się jeszcze szybciej i zawsze gdzieś znikała.
Około 4 nad ranem zauważyłam nowe działania szlachetnej „ochrony dworca”. Działania, w których wyczuwało się pewność siebie jaka wynika z dobrze zakorzenionej rutyny. Oto zaczęło się wyrzucanie ludzi na zewnątrz. Sądzę, że wiązało się ono raczej z porą dnia niż z faktem, że przestało padać, bo w istotach tych nie zaobserwowałam cienia ludzkiej empatii.
Był na przykład taki kulawy człowiek, który przez jakiś okres siedział niedaleko nas. Teraz, wyrzucony, pokornie kuśtyka na dwór i usadawia się na ławkach w pobliżu dworca. Nóż, w naszym kraju są również bezdomni.
Że dworzec to nie jest przytulisko dla bezdomnych? Że co ja mogę wiedzieć o istotach, które tu zatruwają życie szlachetnej straży dworcowej?
Nic, oczywiście. Wiem tylko tyle, że takich grzecznych, spokojnych i cierpliwych bezdomnych nie widziałam dawnymi czasy. I że muszą być naprawdę zdeterminowani, skoro decydują się pozostać na tym dworcu, mimo iż wiedzą, że za każdym razem, gdy przysną, zjawi się ochroniarz, który ich budzi.
No tak, nie znam tych ludzi. Może są to potwory, nocą sprytnie się ukrywające pod płaszczykiem spokojnych istot? Ale ja, starsza pani w sportowym ubranku? Też jestem, znaczy się, jakimś potworem? Nie sądziłabym nigdy, że jestem zagrożeniem dla dworca PKP w Gdyni.
Może, gdybym była młodsza, milsza i weselsza, mogłabym przetrwać to wszystko dzieląc stoicyzm Młodego. Ale nie jestem i wypadek ten doprawdyż wstrząsnął mnie fizycznie i psychicznie.
Psychicznie szczególnie, bo sorry, ale żeby faceci w jaskrawych ubrankach gorliwie pilnowali, coby nie wyprostować pleców i nie zamknąć oczu na zbyt długo? To coś mi przypomina gestapowskie tortury, może nie? Szczególnie, że przy jaskrawym świetle dworca normalnemu człowiekowi i tak trudno jest zasnąć i trzeba być naprawdę zmęczonym, aby zechcieć to zrobić.
Oczywiście wiedziałam, że gdy dorwę już tego pilnego urzędasa on mi powie, że spełnia swój obowiązek Wielu gestapowców też spełniało tylko swój obowiązek. Bezmyślność jest na równi niebezpieczna co durne prawo.
Jasne, że go dorwałam w końcu – około 6 rano. Barany potrafią być zaciekłe. I oczywiście on powiedział to, co sądziłam, że powie, i pokazywał mi regulamin, na którym widnieje przekreślony rysunek leżącego człowieka. I oczywiście ja powiedziałam mu co o nim sądzę, a mianowicie, że jest bezmyślny, bo budzenie starszej pani przy której stoi rower z ciężkimi sakwami jest okrutną bezmyślnością. I żeby kupił sobie słownik języka polskiego i sprawdził, co znaczy „empatia” bo widać nie zna tego słowa.
Ulżyłam sobie. To jest to, co mogłam zrobić, ulżyłam sobie. Zapisałam nawet jego nazwisko gdzieś na kartce, żeby jednak poniepokoił się jakiś czas, i rzekłam: drogi panie, ja mam ubezpieczenie podróżne i jak stracę kontrolę nad rowerem dziś podczas podróży, to chcę mieć dowód z jakiej to się stało przyczyny.
PROM I PIERWSZA NOC
Adrenalina nadchodzącej przygody usunęła wrażenia nocy, gdy tylko ruszyliśmy, a w to, że wyjechałam z domu popołudniem dnia poprzedniego, w ogóle trudno uwierzyć. Jadę za Młodym do portu. Jest cudownie, bo znów świeci słońce.
Na ludzi przyzwyczajonych podróży promem, ten ogromny kolos, do którego przez nieskończenie długi czas wjeżdżały samochody i potężne tiry, może nie robiłby wrażenia. Na mnie robił wrażenie i to ogromne! Nasze rowerki, maciupeńkie wobec wjeżdżających pojazdów, zostały troskliwie zabrane na osobnym wózeczku, a miły pracownik zapewnił, że i nasze sakwy, będą przy nich bezpieczne. My sami zaś znaleźliśmy się jakby w pływającym luksusowym hotelu. Napisałam „znaleźliśmy się”, bo zupełnie pamiętam jak to się stało. Młody coś mi mówił o schodach i tunelach, ale to nie wzbudza u mnie żadnego wspomnienia. Gdy śnimy, nasz umysł przenosi nas z miejsca na miejsce bez potrzeby specjalnego przejścia. Mój umysł nie potrzebuje snu w tym celu – czyni to na jawie. Przed chwilą żegnałam się z rowerkiem, teraz jestem oto w eleganckiej, luksusowej kawiarni. Gra przytłumiona muzyka z lat mojego dzieciństwa, a Szwedzi, głównie seniorzy, rozmawiają przyciszonymi głosami siedząc przy okrągłych stoliczkach koło okien lub grają w karty. Wszyscy są porządnie, elegancko ubrani i jak się rozejrzeć, to jesteśmy jedynymi rowerzystami na tym promie. Jedynymi dziwolągami w turystycznych ubraniach i z butelką wody przy sobie. Jeśli zaś spojrzeć na to z naszego punktu widzenia, jesteśmy jedynymi normalnymi osobnikami, wobec których reszta towarzystwa sprawia wrażenie dystyngowanej dekoracji.
Kusi sprawdzić, czy to wszystko prawdziwe. Wejść w tę scenę na równych zasadach. Zamawiam ciasto i herbatę, z trudem wierząc w zaskakująco niski poziom cen. Wybieram stolik, nie tyle obok szwedzkich seniorów, co raczej tak, żeby mieć na nich miły widok. Ciasto zaskakująco wspaniałe, rozpływa się w ustach. Herbata na świetnej wodzie. Nie, wciąż nie odczuwam, że to wszystko jest realne. Jakaś chwila musi minąć, zanim zrozumiem. Wszystko jest aż usypiająco relaksujące, bezpieczne i eleganckie.
Jechaliśmy tym promem wiele godzin. Każdą chwilę można było przeżyć aż do końca. Można było zatrzymać się w czasie na tak długo, jak dusza zapragnie: siedzieć, delektować się ciastem, patrzeć na seniorów przy oknach i słuchać upajająco znanej starej muzyki. Można było siedzieć tak, czując się częścią tego eleganckiego spokoju, ile się tylko chciało.
I samo to poczucie, że nic cię nie goni, nigdzie się nie musisz spieszyć, nikt od ciebie nic nie oczekuje, że możesz po prostu być i nic więcej, samo to poczucie było odpoczynkiem sięgającym aż do głębi komórek moich.
Ale oto dziecko we mnie zerwało się nagle wołając – hej, ty, jesteś na promie, wiesz o tym?
Każde dziecko, które znajduje się po raz pierwszy na takim statku, biega wszędzie z zachwytem, i przede wszystkim pragnie się dostać na pokład. Dziecko we mnie uczyniło to samo. Jak tylko się obudziło, oderwało mnie od słodkiego trwania i rzuciło biegiem zwiedzać prom. Starałam się, rzecz jasna, zachowywać w miarę przyzwoicie i nie pędziłam wszędzie w podskokach jak nakazywałby temperament, ale przemieszczałam się na tyle dostojnie, na ile było mnie tylko stać. Obawiam się jednak, że mój podekscytowany wyraz twarzy, i, niemożliwe do powstrzymane okrzyki kierowane niekiedy do Młodego, zdradzały aż zanadto prawdziwy stan mojej duszy.
– Młody, zobacz, można tu zjeść obiadek! – O, i tu też, widziałeś menu? – No niemożliwe, i tu maja telewizor, ile tych telewizorów! – A widziałeś tamte fotele, nawet przespać by się można.
I tak dalej. Zupełnie nie na miejscu.
– Młody a tak na serio, jak to musiało wyglądać, głupio chyba?
– Chyba. – powiedział Młody zgodnie.
– To czemu nic mi nie mówiłeś?
– A co miałem mówić?
W każdym razie zwiedziliśmy w ten sposób dokładnie cały statek aż dotarliśmy na jego najwyższy punkt, czyli na pokład,
A na pokładzie świat znowu inny. Ostatni krok po metalowych schodkach przeniósł nas z ludzkich przestrzeni w nieskończone przestrzenie kołyszącego się morza, nieba, słońca i wiatru. Tu już wszelakie moje okrzyki umilkły, bo wrażenie było zbyt silne. Byliśmy sami na pokładzie, nikogo prócz nas. Wiatr omiatał twarze, morze grzało się w słońcu aż po delikatnie półokrągły horyzont i migotało połyskiem pulsującej wody. Silnik statku szumiał jednostajnie, przekazując swoje drżenie białemu pokładowi. Przewędrowaliśmy cały ten pokład, od dziobu aż po rufę i z powrotem, az znaleźliśmy wygodne miejsce, w które wiatr nie miał dostępu i mogliśmy się nawet rozłożyć na krzesłach i grzać w tym słońcu chłonąc zachwyt nad światem i naszym w nim tu i teraz bytowaniu.
A kiedy zrobiliśmy się głodni, zeszliśmy sobie pod pokład i w wybranej przez siebie restauracji zjedliśmy suty obiadek. A kiedy się najedliśmy, weszliśmy sobie znów na pokład. A kiedy mnie się znudziło, zeszłam sobie aby raz jeszcze zażyć rozkoszy wspomnianego uprzednio ciasta. A zdarzyło się potem tak, że i Młody do mnie dołączył. I tak oto trwała ta podróż, chyba z 10 godzin, ale umysł odprężał się i odpływał tak, że czasu się nie czuło i jeśli o mnie chodzi, mogłaby trwać w nieskończoność.
Ale nie trwała. Skończyła się. I zupełnie nagle, nieoczekiwanie, skończyła się też piękna pogoda.
Już dopływaliśmy, gdy słońce gdzieś zgasło a wiatr stał się tak silny, że zagłuszał słowa. Nic dziwnego, że zmiótł nas z pokładu jak suche liście z drzewa. A gdy schodziliśmy z promu do portu w Karlskronie był już poważny wieczór i wiało tak mocno, że musiałam włożyć na siebie absolutnie wszystkie ciepłe ciuchy, jakie wzięłam na drogę, tłumacząc sobie, że naprawdę nie mogłam zabrać już więcej.
Nie wiem czemu wydawało mi się, że port w Karlskronie to będzie Karlskrona. Skądże znowu! Do miasteczka porządny kawał drogi, 12 czy 13 kilometrów, jak się okazało. Doczekaliśmy się na swoje rowery, wsiedliśmy, i co teraz dalej?
– Co teraz dalej, Młody?
Wokół pusto i obco. Zimne budynki i urządzenia portowe, szosa, którą jeden za drugim odjeżdżają teraz wielkie tiry z promu, poza tym pusto. Pusto i obco. Wieje zimny wiatr, lodowaty wiatr, jak dla mnie. A do Karlsrkrony 12 km. Dwanaście kilometrów tą właśnie całkiem wąską szosą, po której jadą wielkie tiry! Poza tym zmierzcha i zaraz zrobi się zupełnie ciemno.
– Jedziemy, a co?
No więc jedziemy. Wydobywamy się jakoś z zakrętasów portowych zabudowań i wjeżdżamy na kierunek Karlskrona.
Jest mi źle! Jakże mi tam było dobrze, na tym promie. A teraz? W diabła, nic mi się nie podoba, ani ten wiatr, ani zimno, ani zapadająca ciemność, ani mój nadchodzący wysiłek. W ogóle nie mam ochoty na nowe przeżycie, mam ochotę na miły, spokojny sen i tylko to!
No więc jedziemy. Szosa jest wąska, po jej obu stronach jakieś drzewka i zabudowania, nieciekawie. Jest mi coraz gorzej. „No dobrze- myślę sobie – dojadę jakoś te 12 kilometrów, powiedzmy że dojadę, ale jeśli nawet, to i co z tego? Dojedziemy nocą przecież, do nieznanego nam miasteczka, w powietrzu deszcz, a jak, gdzie, szukać wtedy noclegu?
Młody kręci przede mną kółkami, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Czy on tego nie widzi?
Zatrzymuję się nagle, w jakimś agresywnym, napiętym nastroju.
– Nie jadę dalej! – oznajmiam. – Kurcze, chcę spać! Szukaj miejsca na nocleg, Młody! Przecież nie będziesz szukać go w miasteczku po nocy, nie uważasz?
Zatrzymałam się i rzuciłam to zdanie zanim zdążyłam się zastanowić. Przy tej szosie przecież też nie widzę szansy na nocleg. Tyle, że zdaje się nie widzę w ogóle szansy na moją dalszą jazdę, stad mnie tak zatrzymało.
Nie powiem, żebym lubiła ten ton głosu. Trzeba było odezwać się wcześniej, przegadać sprawę na spokojnie, a nie rzucać się agresywnie i nieoczekiwanie. Ale Młody jest polubowny, wyrozumiały, a co więcej, on ma jakiś zwierzęcy instynkt, jeśli chodzi o szukanie miejsca na nocleg.
– Ok – mówi.
I nagle odbijamy gdzieś na bok, skręcając w niewidoczną uprzednio ścieżynę.
– Poczekaj tu chwilę. – mówi i znika na swoim rowerze.
Ja zostaję sama, i nie powiem, troszkę mam duszę na ramieniu, gdy zostaję tak sama, tylko ze swoim rowerem, wokół coraz ciemniej, zimno i obco, ale wciskam ją brutalnie w to ramię, znaczy się, duszę moją, niech siedzi cicho! Młody w końcu wraca – po obiektywnie chyba niedługiej chwili (o subiektywnej długości tej chwili nie ma co wspominać !) I teraz jedziemy już razem prosto na to miejsce doskonałe do noclegu. A miejsce znajduje się na niewielkim pagóreczku, wśród obrośniętych mchem kamieni. Jest otoczone zaroślami na tyle dokładnie, że nie rzuca się w oczy z relatywnie pobliskiej ścieżki, gdyby ktoś akurat chciał nią chodzić po nocy. Teoretycznie rzecz mało prawdopodobna, ale jak wiemy, życie niekoniecznie trzyma się statystyki.
Sprawdziło się to w naszym przypadku dosłownie natychmiast. Akurat gdy Młody zbierał się do rozbijania namiotów, przechodził tą dróżką jakiś człowiek z pieskiem, pewnie wracał ze spaceru. Zagadnął go.
– Będziecie tu spędzać noc?
– Taki mamy zamiar! – rzekł Młody zdecydowanie.
– Uważajcie. Noc może być dziś deszczowa. – rzekł człowiek i życzył nam dobrej nocy.
To było przyjazne zagadanie, po którym poczuliśmy się dobrze i bezpieczni a teren nie wydał mi się tak obcy jak przedtem. Podobno w Szwecji można się rozbić legalnie dokładnie wszędzie. Schowałam się do namiotu i zasnęłam bardzo szybko.
Szybko – i mocno. Tak mocno, że nie słyszałam burzy, gdy rozszalała się nad nami ani deszczu bijącego w namioty.
DROGA DO VAXJO
Ranek wstał dość mocno wietrzny, co miało tę dobrą stronę, że namioty przesychały całkiem sprawnie. Zerwałam się gotowa do działania. Trzeba było przeskoczyć tę noc, jak zbędne zakłócenie w podróży i dostać się jak najszybciej na początek naszego szlaku. Zimno i wilgoć w powietrzu dodawały wigoru naszym ruchom – z pewnością nie była to pogoda na rozmyślania i relaksowe śniadanko.
Plan zdawał się być prosty: stąd gdzie jesteśmy mamy jakieś dziesięć kilometrów do Karlskrony, bierzemy pociąg do Vaxjao, i za jakąś godzinę powinniśmy być na miejscu. Znalezienie początku szlaku nie powinno przysparzać szczególnych trudności. Łatwiutko.
Jak to się mówi – człowiek strzela, pan Bóg kule nosi.
Łatwiutko to poszła nam tylko część pierwsza planu – dotarcie do Karlskrony. Droga była prosta i dotarliśmy tam pędem pospiesznym na ile tylko się dało. Dokładniej, na ile mnie się dało, zważywszy, że dął wiatr i była to moja, jakby nie było, pierwsza taka traska od jakiegoś czasu. Chyba skarżyłam się Młodemu, że mi zimno, ale nie jestem pewna. Może tylko w myśli powtarzałam sobie „ale zimno, kurczaki przebrzydłe, ale zimno”!
W każdym razie dotarliśmy do Karlskorny w miarę szybko, i na dworzec!
Jak to jest, że człowiek zawsze ma jakieś wyobrażenia, coś nieustannie sobie projektuje. W moim umyśle na przykład zakorzenił się obraz „dworca kolejowego” w postaci większego lub mniejszego, ale dość solidnego budynku, o którym zazwyczaj się mówi, że „taka poniemiecka budowla”. Albo ewentualnie wielkich przestronnych hal pełnych sklepów i knajpek, w których trzeba nieźle się nachodzić aby znaleźć to, po co się przyszło, czyli kasy.
A tu – zaskoczenie!
Nic takiego nie było! Jakieś przejście, po drugiej stronie perony, to wszystko. Muszę się błyskawicznie zorientować jak się w tym świecie załatwia bilety. Mam tak silne poczucie napierającego czasu, jakby za chwilę nasz pociąg miał odjechać z peronu.
W takich momentach myśl pracuje jak piorun. Rozglądam się. Widzę jakieś stoisko, coś na podobieństwo mini sklepiku ze snakami, gdzie możesz sobie nawet kupić herbatę czy kawę. Wchodzę z nastawieniem, że spytam o bilety, i odrazu widzę, że osobnik przy kasie właśnie takowe zakupuje. Denerwuję się, bo trwa to, jak na mój gust, zbyt długo.
Obsługuje ekspedientka, ciemna w całości swojej skóry, najwyraźniej Azjatka. Samo to nie świadczy o niczym i zupełnie mnie nie dziwi, ale chwilę później zdziwiona już byłam. Wbrew wszelkim oczekiwaniom – jesteśmy przecież w Szwecji, w portowym mieście o całkiem sporym przepływie – panienka ta w żaden sposób nie potrafiła porozumieć się po angielsku. Nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak
– I need to buy train tickets to Vaxjao – mówię. – Two persons and two bickes. (Córka pouczyła mnie później, że powinnam powiedzieć coś w stylu: Excuse me, we would like to buy two train tickets, albo „Good morning, could I please have two train tickets. Ale nie, nie byłam taka miła i grzeczna. Usprawiedliwiam się i bije w zwiędłe piersi.)
– Kurdrrnnnwowofalafel, trrknn pakitrnn train, nejn nejn, Vaxjao, ja, train krrturrbnknblosdon Emabuda,
– Can you sell me two tickets to Vaxjao? We are with bikes.
– Ja, Vaxjao, nejn nejn, Emabuda, ja ja karnnbnkron falakulassel…bus tarakrranawankater
– VAXJAO, TRAIN TWO PERSONS, TWO BIKES!
– Ne ne ne, Vaxjao, ja ja, prrtrowbluwonnn Emabuda, Vaxjao, tarartrraprrkkrnownttt.
Oczywiście mogę sobie zarzucić, że wybieram się do Szwecji a nie znam szwedzkiego. Zgadzam się, że to bardzo nieładnie. Ale, szczerze mówiąc, wcale nie jestem pewna, czy panienka owa wyrażała się w tym szlachetnym języku. Tak czy owak, napięcie rosło, a moja determinacja, żeby dostać bilety do Vaxjao również.
– VAXJAO 2 – pokazałam jej na palcach.
Ekspedientka westchnęła i podała mi jakieś świstki wyglądające jak rachunek za kawę.
Zakładam, że to to, co trzeba.
– Vaxiao? – upewniam się
Panienka kiwa głową, że tak, ale wygląda mi na jakąś zrezygnowaną. Pal sześć! Patrzę, jest godzina – 11.20, pędźmy na pociąg!
Przenosimy się dzielnie i pospiesznie na pobliskie tory kolejowe, bo czas faktycznie mocno nagli, a tu – pusto!
I to nie tak po prostu, po naszemu pusto, w sensie, że mało ludzi, ale kompletnie pusto. Aż zieje wręcz ciszą i pustką. Gdy w oddali zauważam człowieka w roboczym ubranku pędzę do niego bez tchu i już zupełnie porzucając jakąkolwiek celebrację języka, rzucam najkrótszą informację
– Train to Vaxjao?
Człowiek ten okazał się wykształconym robotnikiem, w przeciwieństwie do panienki w sklepiku, choć nie bardzo mogę pojąć czemu to służba techniczna ma większą zdolność porozumienia się niż służba ludzka. Ale mniejsza o to. Ulga ogromna, bo już mi się podświadomość trzęsła, że opowieści o tym, iż w Szwecji bez trudu porozumiemy się po angielsku, okażą się zwyczajnie nieprawdziwe. Są prawdziwe, zapewniam. Ta ciemnoskóra panienka chyba była jakimś przedziwnym wyjątkiem. W każdym razie uzyskujemy kulturalną odpowiedź, że nie, nie ma żadnego pociągu do Vaxjao, zasadniczo żadnych pociągów w ogóle nie ma, aż do odwołania. W nocy była straszliwa burza, która pozrywała linie elektryczne i pociągów w związku z tym nie będzie.
Protest w mojej duszy niemal rozrywa mi myśli.
– Ale my mamy bilet na tę godzinę! – pokazuję mu świstek od Azjatki
Człowiek rzuca pobieżnie okiem.
– Za dwie minuty odchodzi autobus, – mówi spokojnie. – Jak zdążycie to nim pojedźcie.
Za DWIE MINUTY! Nie ma chwili czasu do namysłu, a tu jeszcze Młody żegna się kulturalnie.
– Hej, jedziemy! – wołam rzucając miłemu człowiekowi „good bye” i „thank you so much” już z roweru.
Wskoczyłam z duszą na ramieniu, w poczuciu dramatycznego pośpiechu i z wielkim pragnieniem, żebyśmy przemieszczali się właściwie, do niewyraźnie wskazanego miejsca. Nie mamy absolutnie żadnego czasu na błąd.
– Młody, ty wiesz, gdzie ten autobus? – wołam za nim idiotycznie, jakby on był tu już przedtem.
Ale w niepojęty dla mnie sposób, Młody jakoś wiedział.
Jechał sobie spokojniutko, jakby był na sto procent pewny, że jedziemy tam, gdzie trzeba. A ja za nim. I faktycznie, tuż po drugiej stronie owej niby knajpki dworcowej potężny biały autokar stal majestatycznie, jakby czekał tylko na nas.
– A jak on odjedzie tuż przed naszym nosem? – denerwuję się.
– Nie odjedzie – mówi spokojnie Młody.
Faktycznie, nie odjechał.
Chudy kierowca w białej koszuli, nad wyraz życzliwie spoglądał na nas, mimo to, że najwyraźniej miał właśnie czas odjazdu. Gdy tylko zsiadłam z roweru, pełen gotowości do pomocy, wziął ten mój ciężki rower w swoje chude ręce i, łącznie z sakwami razem, wsadził do luku w autobusie. Młody, to rozumiem, że może cos takiego zrobić, ale ten chudas? Może to pośpiech skłonił go do takiego heroicznego czynu? A może obecność drugiego mężczyzny? Samce w swojej obecności często instynktownie chcą wykazać się siłą. Trudno powiedzieć. W każdym razie nasze rowery zostały zapakowane w mgnieniu oka, kierowca na świstek biletowy nawet nie spojrzał, siadł za kierownicą i odjechaliśmy.
Udało się! Zdążyliśmy!
Zdążyliśmy i jedziemy. Nie ważne, pociąg czy autobus – myślę sobie – za godzinę będziemy w Vaxjao. W autobusie cieplej niż na dworze, więc samopoczucie moje polepszyło się niepomiernie. Grzeję się i myśl o tym, że jesteśmy na dobrej drodze rozpręża niesłychanie. Lekki żal, że nie zrobiliśmy sobie herbaty do termosu, jakże chętnie wypiłoby się teraz coś gorącego, ale nic to, tę chwilę da się jakoś wytrzymać.
A więc jedziemy.
Nagle autobus zatrzymuje się. „Emabuda” oznajmia kierowca. Ok, Emabuda, nie nasza stacja, siedzimy. Ale kierowca wychodzi z busu i słyszę jak otwiera luk.
– Emabuda! – zagląda do nas. – Koniec trasy!
– Jak to „koniec trasy”, my jedziemy do Vaxjao!
– Ale ja nie jadę do Vaxajo!
Spieszy się. Pospiesza nas do wyjścia. Mówi coś bardzo szybko, w każdym razie mamy wyjść, mamy wyjść, zabrać rowery, bo on musi wracać do Karslkrony.
Dla mnie szok! Wstrząs po prostu, który trzeba błyskawicznie zasymilować.
Wyszliśmy. Rowery z sakwami, wyrzucone już przez kierowcę, leżą na ziemi. Na dworzu piekielnie zimno! Podbiegam jeszcze do niego, gdy siedzi znów przy kierownicy i niemal rusza.
– Dokąd mamy iść na ten drugi autobus?
Kierowca coś rzuca do mnie zamykając drzwi. Jest zirytowany, choć widzę, że stara się być uprzejmy. Odjeżdża.
Stawiamy nasze rowery. Trzęsie mnie zimno.
– Zrozumiałeś, co on powiedział? – pytam Młodego
– Chyba, że będzie inny autobus do Vaxjao.
– Ale skąd?
– No stąd!
– A nie pociąg?
– Może i pociąg, ale nie, mówił o autobusie. Że będzie niedługo.
– I stąd?
– No stąd chyba.
Bez przesady, normlanie mnie trzęsie. A nie mam nic więcej już do włożenia. Upał był w kraju naszym. A tu zimno piekielne. Wiatr. Marznę jak miś polarny *!
[ Z tym misiem polarnym to było tak: Idzie mama miś z synkiem przez lodowiec, miś trzyma ją za łapkę, drepcze obok i jak to dziecko, zasypuje ją pytaniami
– Mamo, czy ja jestem struś?
– Nie, synku, nie jesteś – mówi mama i idą dalej.
Po chwili miś pyta
– Mamo, czy ja jestem kangur?
– Nie, misiu, nie jesteś – mówi mama i idą dalej.
Chwila milczenia i miś znowu
– Mamo, a może ja jestem małpka?
– Nie misiu, nie jesteś – mówi mama cierpliwie.
Idą dalej, idą, a miś szarpie mamę za łapkę.
– Mamo, mamo, to może ja jestem miś koala?
– Nie, misiu, nie jesteś. Jesteś mały miś polarny.
Na to miś przystaje i woła rozpaczliwie
– To czemu jest mi TAK PIEKIELNIE ZIMNO????]
Poza tym czuję się straszliwie głodna. Od rana przecież, od wyruszenia z nocnego obozowiska, nic nie jedliśmy. Sorki, zaraz – nie jedliśmy nic od naszego obiadu na promie! No to nie ma się co dziwić, że człowiek głodny.
– Młody, ja muszę coś zjeść! Ty nie?
Młody wydaje jakiś niewyraźny pomruk, z którego trudno coś wywnioskować. W każdym razie nie to, żeby się przyznał, że jest głodny.
A ja JESTEM głodna. Jestem głodna tak przeraźliwie, jak jest mi zimno. Niezależnie od wszystkiego muszę natychmiast i bezwzględnie kupić sobie coś do jedzenia. I to szybko! Nie daj Boże, myślę rozpaczliwie, rozchorować się na samym początku trasy.
Zostawiam Młodego przy przystanku i rowerach i udaję się na szybki rekonesans. Za daleko odejść nie można, bo a nuż właśnie nadjedzie ten autobus, który ma nas zabrać do Vaxjao? Więc tak półbiegiem. Umysł działa wybiórczo odrzucając wszystko co nie jest możliwością jedzenia, jako nieistotne. Knajpka.. ach, jakie zapachy! I to ciepło bijące z wnętrza, chęć wejścia tam jest tak silna, że przez moment, przez krótki moment myślę, czyby nie wejść jednak, a niech odjeżdża co chęć, będzie następny. Ale nie. Zbyt niepewne jest to wszystko, trzeba się dostać na miejsce startu, i tam ewentualnie w jakiejś knajpce zasiąść.
Jeny, jak zimno! Ileż to siły człowiek musi mobilizować, nawet poszukiwania idą mi teraz gorzej. no, nic nie ma po prostu. Teraz myślę już tylko o tym, żeby dorwać jakiekolwiek miejsce, gdzie możnaby zaopatrzyć się we wrzątek do termosu. Czuję się zdeterminowana nawet zapukać do jakiegoś mieszkania, gdy zauważam zupełnie niedaleko naszego przystanku, tylko z drugiej jego strony, pięknie wystawione menu, którego sam widok drażni moje zmysły.
– Wchodzę! – macham do Młodego
Odmachuje mi, że widzi.
Wchodzę. Ach, jak cieplutko! Przez sekundę myślę o tym, że ja tu sobie choćby tym biegiem się rozgrzewam, nie mówiąc o rozkoszy wejścia właśnie do knajpki, a tam Młody jak ten posąg, nieruchomo na zimnie przy rowerach czuwa.
– Byłby pan uprzejmy dać mi wrzątku do termosu? – pytam krępego Greka zza lady modląc się, żeby znał angielski, ale na wszelki wypadek pokazując wymownie o co mi chodzi.
Błąd w narracji. Skąd ty miałaś termos? Przecież termosy są w sakwie u Młodego.
Skąd ja miałam termos?
Nie wiem! Absolutnie nie pamiętam! Ale na pewno miałam termos w ręku gdy prosiłam Greka o wrzątek, odkręciłam pokrywkę i pokazywałam że chcę wodę gorącą do środka.
To był bardzo miły, uśmiechnięty człowiek z ciemnym zarostem na twarzy.
Woda lała się porcjami, więc nie tak szybko, jakbym chciała. A leje się porcjami, ponieważ Grek
bo sądzę, że był to Grek, nalewa mi tę wodę z ekspresu do kawy, gdzie, jak wiadomo, szklaneczki są nie tak wielkie.
Skąd ja mogłam mieć termos w ręku? To musiało się stać jakoś bardzo szybko, albo podesz łam jednak do Młodego wcześniej, albo kiwnęłam na niego, żeby podskoczył na chwilę, cos musiało być. Ale nie wiem.
Rzucam tęsknie okiem na ludzi siedzących przy stoliczkach.
No dobrze, nie można nic zjeść, przecież ten autobus może lada chwila nadjechać, ale nalewam wodę, tak? Nalewam wodę i to trwa. To znaczy w tym momencie wciąż Grek nalewa wodę, ale przecież mogę to robić ja, a on może przez ten czas szybko przygotować mi coś do jedzenia. Coś, na co nie trzeba czekać.
– Mógłby mi pan zrobić sałatkę grecką na wynos? – pytam – A ja sama do końca wodę naleję. Tylko to musi być szybko, bo czekam na autobus.
Grek się uśmiecha, że tak, zaraz zrobi.
Cudownie! Zduszam nędzne marzenie o gorącym kebabie. Zraz będzie to, co może być. Wrzątek w termosie, sałatka w pojemniczku. Nie umrzemy.
Wszystko dzieje się błyskawicznie i oto, szczęśliwa, biorę z jego rąk te cuda.
Wyciągam pieniądze, płacę.
W każdym razie mam nadzieję, że płacę. Sądzę, że płacę. Gdy wyciągamy pieniądze i dajemy je komuś z dobrą intencją w odpowiedzi na uzyskany towar, to nazywa się, że płacimy, tak?
Ale tymczasem Grek zamiast wziąć te pieniądze i schować, przygląda się im długo i podejrzliwie.
– To są czeki, – mówi wreszcie – my nie przyjmujemy czeków
– Jakie czeki?! – protestuję. – Dwa dni temu dostałam je z banku.
Grek kiwa głową i patrzy na mnie jakoś dziwnie.
Pewnie myśli sobie „no i co? Chcieliście mnie nabrać na zdenerwowaną staruszkę? Ale nie udało się, ha ha ha! Nie jestem taki głupi, już ja się znam na ludziach”. Musiał tak myśleć, bo co innego?
Robi mi się dla odmiany gorąco.
– Wymieniałam pieniądze w banku dwa dni temu! – powtarzam trochę do niego, trochę do siebie, z rozpaczą i przekonaniem.
Grek przygląda się dokładnie banknotowi jeszcze raz. Wreszcie zrozumienie rozjaśnia jego oblicze,
– To nie są korony szwedzkie! – mówi.
Biorę od niego ten banknot. Kurczaki pieczone – faktycznie! Pisze jak wół „ceske”, wydano mi w banku korony czeskie, a nie szwedzkie!!! A ja je tak wzięłam i popędziłam dalej. Uśmiać się można!
– Ogromnie przepraszam! – mówię. – Nie mam pojęcia, jak mogłam tego nie zauważyć. Nie mam żadnych innych pieniędzy!!!
I olśnienie
– A kartą zapłacić można?
W końcu po to zabrałam kartę.
– Jasne! – mówi Grek i już jest wszystko w porządku. Ja płacę swoja kochaniutką, polska uczciwą kartą i załatwione. Tylko nie daj Boże, żeby mi ta karta teraz zginęła. Nie ma nic, kompletnie nic wówczas, żadnego grosza przy duszy.
Z sałatką w ręku i termosem pod pachą wracam na przystanek.
– Młody – witam go – dwie informacje: na tak i na nie. Na tak, że mamy wrzątek w termosie i zrobimy herbatkę w autobusie i na nie, że nie mamy gotówki. Mam przy sobie korony czeskie a nie szwedzkie.
– Ja mam tylko informację na nie – powiada Młody – Nie ma stąd żadnego autobusu do Vaxjo.
Mam ochotę płakać, krzyczeć, bić go pięściami, i aż dziw, że nie robię żadnej z tych rzeczy.
– Żartujesz…- wyduszam tylko.
– Nie żartuję – mówi Młody.
I stoi tak sobie, spokojny i niewzruszony jak głaz przy drodze.
– Nie ma żadnego autobusu do Vaxjo. – powtarzam szeptem chyba.
Mam wrażenie, że za chwilę zemdleję. Na szczęście jest za zimno. Jeszcze tego brakowało, żeby na ziemi leżeć, brr, nie ma mowy. Trzeźwieję nieco.
– Ten, którym przyjechaliśmy, to był chyba jakiś zastępczy, zamiast pociągu, który wypadł z trasy. – stwierdza Młody.
– Ok, niech będzie, że zastępczy, ale rozumiałam, że ma nas zawieźć do Vaxjo.
– Jak widać nie. – mówi Młody ze stoickim spokojem.
Na gwałt przypominam sobie wszystkie trudy wojenne moich rodziców; głód, zimno, niebezpieczeństwo, wędrówki kanałami, okrzyki Niemców, walące się domy. A mnie co niby tak niedobrze? Bomby mi na głowę lecą? Ktoś zza rogu będzie strzelał? Przywykł człowiek do codziennego życia w ciepełku to i marudzi. Herbatka, śniadanko, jeszcze jakiś deserek, spacereczek po parku. A co to wszystko znaczy? Starość, ot co to znaczy. Mobilizuję ducha.
– Sprawdziłem pociągi – mówi Młody.- jakby w nagrodę za tę moją mobilizację. – Jest coś do Vaxjo.
– Pociąg?
Nie mam pojęcia kiedy on zdążył to sprawdzić, ale mniejsza o to.
– Tak, pociąg.
Młody jest bardzo cierpliwy, naprawdę, przecież powiedział przed chwilą, że pociąg.
– A stacja daleko?
– Gdzież daleko, tutaj!
Wystarczy niemalże odwrócić się i już jest to, co się nazywa stacja. Żadnego specjalnego wyróżnienia, wiata niemal taka sama jak autobusowa, tyle, że tory kolejowe. Przechodzimy z rowerami te kilka kroków na, powiedzmy raczej, przystanek kolejowy.
A więc musimy czekać na pociąg.
– Wiesz, kiedy ma przyjechać?
– Sprawdzimy
Wczytujemy się z niejaką trudnością w tablice rozkładów wszystkiego wszędzie, i dochodzimy do wspólnego wniosku, ze to chyba to, co ma nadejść za 40 minut.
Nie tak źle, ale i nie tak dobrze.
Nie tak źle, bo 40 minut to czas, który jakoś da się objąć, znośny czas, nie dramatycznie długi. Ale i nie tak dobrze, bo jest to czas zbyt krótki, żeby można było sobie pozwolić na wędrówkę do jakiejś knajpki na jedzenie.
Musimy czekać na pociąg tu przy tej wiacie.
– Robimy herbatę! – mówię drżącym głosem, który miał brzmieć radośnie.
Głos drżący, bo jest mi piekielnie zimno, choć właśnie usiadłam przy ławeczce w swojej ulubionej pozycji, czyli na kucki. A to, że będzie coś gorącego do wypicia, naprawdę mnie cieszy. Ale bardziej niż pić chce mi się jeść!
– Kupiłam sałatkę grecką, Młody, sorki, że jedną. Zostawię ci trochę.
Łatwo powiedzieć! Każda odłożona dla Młodego porcja znika w moich ustach zanim zdążę pomyśleć. Cierpię niewymownie z powodu swojego egoizmu, ale nic się z tym nie da zrobić. Czemu nie wzięłam dwóch sałatek? Acha, miałam poczucie braku czasu.
Młody pije herbatę z cukrem.
Staram się ale na próżno. Taka sałatka to nic, jakaś oliwka, jakiś fragment sera feta, to znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Trudno – myślę w końcu – Sprawa survivwalu. Ostatecznie Młody to młody, da radę! A ja babcia, dbać o staruszkę trzeba!
Wreszcie ten upragniony pociąg nadjeżdża. Nareszcie! Jednak się doczekaliśmy! Błyskawicznie pakujemy wszystko, termosik do sakwy, pudełeczko po sałatce do kosza. Zatrzymuje się to nasze zbawienie, człowiek z gwizdkiem wychodzi na zewnątrz. Już czuję ciepło wnętrza pociągu. Tylko wejdziemy – i pojedziemy.
– Nie zabieramy rowerów! – podchodzi do nas kierownik pociągu.
- Jak to??? – prawie krzyczę. – My musimy do Vaxjo!
– Następny pociąg! – mówi kierownik obojętnie i gwiżdże na odjazd.
Gwizdnęło- odjechało.
Znów stoimy sami na tym pustym peronie, na tym wietrznym zimnie i głodni.
Wieczność tu i teraz. Wieczność marznięcia i głodu. Wieczność czekania na coś, co ma nadejść, ale nie nadchodzi. Trwanie.
– Sprawdźmy, kiedy następny pociąg – mówię niespiesznie.
Sprawdzamy.
– Za prawie półtorej godziny.
– Może do knajpki? – wyrażam swoja tęsknotę.
– Jak ty to widzisz? – pyta Młody z zimnym pragmatyzmem – Weźmiemy rowery, dojedziemy zajmie nam to jakieś 10 minut, w obie strony 20, gdzie zaparkujesz rowery z sakwami? Ktoś z nas i tak musiałby zostać pilnować ich. Czy będziemy rozładowywać rowery a potem załadowywać z powrotem? 15 minut. I to jak wszystko dobrze pójdzie. Zamówimy coś – czekamy na jedzenie. A jak się opóźni i ostatecznie nie zdążymy na ten pociąg?
– Samo to gadanie zajęło z pięć minut – mówię rozżalona. Teraz to nic, tylko czekamy.
Trudno. Przygoda.
Przygoda, to niewygoda- jak mawiała jedna z moich znajomych.
Wokół nas coraz więcej osób, a skoro zbierają się ludzie, to znaczy, że niewątpliwie będzie pociąg.
Uzbrajam się w cierpliwość, jak pies, który czeka na swojego pana. Umysł zatrzymuje czas i przesuwa się naprzód w nieruchomym trwaniu.
Pijemy herbatę z termosu.
Rozmawiamy z miłą, szczęśliwą kobietą, czekającą z wózeczkiem, w którym siedzi jej miłe, szczęśliwe bebo. Mniej się odczuwa zimno, gdy ma się obok ciepło uśmiechniętego człowieka.
Tym razem z pewnością będzie to właściwy pociąg, bo ona też na niego czeka. Ten pociąg na pewno zabiera rowery i wózeczki i ona wie o tym, bo od jakiegoś czasu już nim jeździ.
Każda wieczność ma swój koniec. Kiedy pociąg nadjeżdża, wsuwamy rowery po niskiej platformie, i przyczepiamy je do ściany pasami, żeby były stabilniejsze podczas jazdy. Spora wygoda, bo nie trzeba szarpać się z sakwami i podnoszeniem rowerów na wysokie haki.
Ogromne odprężenie odczuwam w tym pociągu. Uśmiecham się do dziewczyny z dzieckiem, i w ogóle do ludzi, i mam wrażenie, że ludzie też uśmiechają się do mnie. Świat znów jest piękny.
Konduktorka, która przychodzi, również uśmiecha się do mnie i oglądając nasze bilety z pięknym uśmiechem mówi, że niestety, ale rowery nie zostały uwzględnione w cenie.
Kurczaki podłe! Panienka na dworcu w Karlskronie widać jednak nie zrozumiała, że „for two persons and two bikes”. Ale jak tu wytłumaczyć to teraz, i w ogóle, co to za tłumaczenie?! Nie mamy właściwej płatności i to jest to, co się liczy. W każdym razie niewątpliwie tylko to liczyłoby się w naszym kraju. Ale oto staje się cud.
Niewykluczone, że przedstawiam sobą obraz nędzy i rozpaczy, albo też trafił nam się rzadki okaz ludzkiego urzędnika, możliwe również, że wszyscy Szwedzi są pełni ludzkiej życzliwości. W każdym razie konduktorka nie wyciąga w stosunku do nas jakiś finansowych konsekwencji. Poucza nas tylko uprzejmie, z tym samym uśmiechem, żebyśmy następnym razem gdy jedziemy z rowerami kupili dodatkowo dwa bilety jak dla dzieci. Dwa dla dorosłych i dwa dziecięce. Obiecujemy tak zrobić, myśląc równocześnie, że nie planujemy więcej podróżować pociągiem. W Vaxjo zaczynamy przecież nasz szlak!
VAXJO I DRUGA NOC PO STRONIE SZWEDZKIEJ
Cóż to za bajka, w której bohater wędruje uparcie pokonując wszelakie przeszkody i znosząc trudności dociera do celu, a wówczas okazuje się, że ten cel to dopiero początek następnej, nieznanej drogi? Otóż żadna to bajka, tylko moje życie. Piszę „moje”, bo po Młodym jakoś nic nie widać.
Dotarliśmy więc wreszcie do Vaxjo i cały mój organizm łącznie z duszą pragnąłby nagrody w postaci pożywnego obiadku w ciepłej restauracji i najlepiej już bezpiecznego ułożenia się do snu. A przecież nie jest to koniec, jest to dopiero początek. A nawet i początek jeszcze to nie jest, początek będzie dopiero wówczas, gdy wjedziemy na szlak.
– Młody – mówię – wpierw jeść, grzać się i sikać, a potem dopiero szukamy wyjścia na szlak. Ok? I musimy zaopatrzyć się w wodę!
– Jasne! – mówi Młody, który i tak zasadniczo mi się nie sprzeciwia.
Wiem oczywiście, że sprawa bezpiecznego ułożenia się do snu nie będzie możliwa dopóki nie znajdziemy dobrego miejsca na nocleg, czyli nie wyjedziemy daleko poza ludzkie osiedla. Nie wybrałam się przecież na wycieczkę z biurem turystycznym, tylko na dziką eskapadę rowerową. Ale wodę musimy mieć z sobą, więc trzeba ją znaleźć, i coś gorącego w brzuchach. Na pociąg już się nie spieszymy, zatem spokojnie można poszukać knajpy na zasłużony obiadek.
Tak by się zdawało.
W każdym razie dwa słowa są tu niewłaściwe „spokojnie” i „obiadek”. Zacznijmy od pierwszego.
Dotarliśmy do Vaxjo o 13.30. Bardzo późna pora jak na rozpoczęcie szlaku, zatem wymarzoną knajpkę należy znaleźć nie tyle spokojnie, ile możliwie szybko. Jeśli by jednak ktoś myślał, że to żaden problem, wchodzisz do dowolnie wybranej restauracji i tyle, myliłby się tak, jak i my się myliliśmy. Zaczęło się nieźle. Zagadnęliśmy przechodząca kobietę, gdzie można by tu coś zjeść.
– A jaką restaurację chcecie, włoską, hinduską?
Mówimy, że wszystko jedno, jakąś najbliżej. Ale myśl o tym, że tyle tu możliwości, aż rozgrzewa serce. Dokładniej rzecz biorąc, żołądek, który już burczy radośnie szykując soki do spodziewanej uczty.
– To jak pojedziecie prosto tą ulicą, do skrzyżowania, a potem w prawo i pierwszą uliczką w lewo to tam jest restauracja hiszpańska. Może być?
Mówimy, że tak, oczywiście, może być, dziękujemy pięknie i jedziemy według wskazówek, prosto, potem w prawo, potem w lewo, i nawet zimno jakoś człowiek ignoruje na myśl o knajpie.
Obiecana restauracja jest!
Ale zamknięta. Czytamy – otwierają o 16.30. No dla nas to zupełnie niedopuszczalna pora.
Zastanawiam się, czy ta kobieta nie wiedziała, że restauracja jest zamknięta, czy automatycznie podała drogę do tej, co najbliżej, bo o to prosiliśmy? Niby nie ważne, ale dziwne jakoś. I co teraz?
Zimne, wilgotne Vaxjo, na ulicach widać ślady niedawnego deszczu, wilgoć wisi w powietrzu. Ludzi zaś jak na lekarstwo, nie ma się do kogo odezwać.
– Znajdźmy centrum – mówi Młody – tam powinno być ich więcej.
Sensownie. Jedziemy więc szukać centrum, rozglądając się pilnie, czy nie ma czegoś po drodze. Kiedy Młody wypatruje coś po przeciwnej stronie ulicy, pędzimy na przeciwną stronę ulicy. Jest super restauracja! Z zachwytem czytam wywieszone menu myśląc, co bym wzięła. Dopiero Młody budzi mnie ze snu
– Nie widzisz, że zamknięta? Otwierają o 16.30.
Jeszcze kilka prób i staje się zupełnie jasne, że wszystkie restauracje w tym mieście otwierają się o 16.30. Jakby nie mogły jedne otwierać się wcześniej, a inne później. Nie, skąd, wszystkie jak jeden mąż o 16.30 zapraszają gości.
– Ale przecież musi coś być, cokolwiek!
Wręcz rozpaczliwie zaczynam już szukać miejsca ciepłego, gdzie można by usiąść i zjeść cokolwiek. I tu właśnie dochodzimy do niewłaściwości użytego uprzednio słowa „obiadek”. Zrozumienie brutalnej prawdy, że trudno, ale nic sensownego otwarte tu nie będzie, rzuciło się jak kłoda na rozbestwione soki żołądkowe, które skuliwszy się pokornie piszczą teraz „cokolwiek, ach cokolwiek rzućcie nam na żer”. Trudno, nie obiadek, ale coś zjeść muszę.
Zaczyna chodzić mi po głowie rozpaczliwa myśl, że gdyby Młody był sam, zdecydowałby się na jechanie od razu dalej i bez histerii. Tracimy na to poszukiwanie mnóstwo cennego czasu, a ja utrudniam wyprawę.
– Nie, no ja też jestem głodny – mówi nagle Młody, jakby słyszał moje myśli – Też bym coś zjadł.
A może ja tę myśl powiedziałam głośno? Wcale niewykluczone. Zdarza mi się, że mówię głośno, co myślę, albo że myślę tylko to, co powinnam powiedzieć. Taka przypadłość.
Podążamy zatem dalej przez miasto pytając po drodze kogo możemy już nie o restaurację, ale o jakiekolwiek miejsce, gdzie można zjeść cokolwiek, ale w tym momencie, teraz. I w końcu udaje się. Zawsze, gdy człowiekiem kieruje ostateczna determinacja – udaje mu się. W końcu docieramy do jedynego chyba miejsca otwartego w Vaxjao w dzień powszedni o godzinie 14.15 – pizzerii w podziemiu jakiegoś budynku.
Na mokrym, ciasnym podwórku Młody parkuje rowery sobie tylko znanym sposobem, zciąga wszystkie nasze bagaże i znosi je, jeden po drugim, podczas gdy ja rzucam swoje ciało na krzesło za drewnianym stołem, uprzednio zamówiwszy pizzę i szczęśliwie tu dostępną sałatkę grecką.
Szczerze mówiąc, to ja od początku miałam nieco duszę na ramieniu, szczególnie gdy Młody pokazał mi mapę. Vaxjo gdzieś w środku lądu.
– Nie przesadzaj, – zaoponował zdecydowanie – W jakim środku? Do środka to jeszcze daleko!
– No… a i ile to ma kilometrów….?
– 375 ..do Smirishamn – mówił wesoło Młody.
– Acha… 375 km… do Smirishamn
– To już tu, nad morzem, pokazywał Młody radośnie.
– Czyli mamy 375 km do przejechania szlakiem?
– No, szlakiem tak.
Brzmiało mi to dość podejrzanie.
– Co masz na myśli mówiąc, że szlakiem tak? Ze Smirishamn bierzemy prom do Polski?
– Kawałek wybrzeżem pojedziemy, o tu. Prom jedzie do Świnoujścia z Ystad.
Chciałam od razu jechać zatem, wybrzeżem, z Karlskrony do owego Smirishamn, gdzie miał się zaczynać nowy szlak do Ystad. Ale nie, pojechaliśmy do Vaxjo i oto jesteśmy, mając za sobą dwa zimne, wietrzne dni i będąc wciąż w środku zimnego, wietrznego dnia.
– Niezła nawet ta pizza – mówi Młody wsuwając następny kawałek.
Nie zauważyłam nawet, kiedy się dosiadł. Cieszę się, że je z apetytem i skubiąc sałatkę grecką oddaje mu pół swojej porcji. Jestem tak zmęczona, że nie bardzo mam siłę na trawienie. Jak więc to będzie dalej? Drugi dzień naszej eskapady mija, a my jeszcze nie ruszyliśmy nawet na szlak. Jak w ogóle możemy zdążyć zrobić całą trasę w czasie, jaki mamy do dyspozycji, skoro nie ruszyliśmy nawet, a ja czuję się już głodna do poziomu, w którym nie mam siły jeść, zmęczona, zmarznięta i przede wszystkim spragniona odpoczynku?
Ale nic, jesteśmy w Vaxjo, trzeba przestać marudzić tylko zwijać się możliwie szybko i wejść, a właściwie wjechać, na trasę. Mobilizuję swoją wrodzoną dzielność i zadaniowe nastawienie. Woda! Pytam sprzedawcę o wodę. W toalecie jest. Czy nadaje się do picia?
– Ależ oczywiście!
Napełniamy tą wodą wszystkie możliwe butle, zabieram resztki mojej pizzy i w drogę!
Nie wiem, co czuł Młody ruszając wtedy, zbyt byłam zajęta mobilizowaniem swojej dzielności.
– Młody, co czułeś wtedy, jak wyjeżdżaliśmy z pizzerii?
– Byłem zaniepokojony pogodą.
No właśnie, było wietrznie i wilgotno. Ale Młody znalazł szlak nad wyraz szybko, a jeśli porównać to z czasem szukania pożywienia, to wręcz błyskawicznie. Miałam wrażenie, że niemal prosto z pizzerii wjechaliśmy już tam, gdzie trzeba. I popędziliśmy.
To znaczy, dokładniej rzecz biorąc, Młody pojechał sprawnie i statecznie, a ja popędziłam z wszystkich możliwych sił. Gnało mnie zimno i survivalowe, zadaniowe nastawienie: jechać jak najszybciej, jak najdalej, robić trasę, żeby zdążyć!
I tak oto zaczęła się nasza droga szwedzka.
Szlak SYDOSTSLEDEN
Jak powiedziałam, cała moja istota zamieniła się w jeden cel – jechać. Zewnętrzne zimno szybko znika rozgrzane ciepłem tętniącej krwi. Głód również znika, nie ma dla niego miejsca w pracującym ciele.
A droga szwedzka szczęśliwie kładzie się dywanem pod nasze koła. To była pierwsza naprawdę miła niespodzianka na ziemi szwedzkiej, ta droga, którą nazwano szlakiem. Nie spotkałam czegoś takiego w kraju naszym. Wjechaliśmy bowiem na szeroką asfaltową szosę, i ona właśnie była szlakiem rowerowym. Szeroka szosa tylko dla rowerów! Na takiej drodze sakwy nie ciążą, tak jak w piaskach polskich tras, które przemierzaliśmy w zeszłym roku w Słowińskim Parku Narodowym. Po tych wszystkich przygodach z dojazdem, rozpoczęcie szlaku Sydetsleden stało się prawdziwą przyjemnością.
Humor mi się zdecydowanie poprawił i nadzieja, że przy takim poziomie łatwości, jednak zdążymy zrobić ten szlak, wstąpiła w serce.
W Szwecji jesteśmy po raz pierwszy, zatem krajobrazy, jakie roztaczają się wokół, są dla nas całkiem nowe. Mijamy niewysokie domki, wszystkie w kolorze ciemnego wiśniowego brązu, wszystkie z oknami przedzielonymi na sześć części, i sporym obszarem idealnie przystrzyżonych trawniczków wokół. Nie oddzielają ich żadne płoty czy ogrodzenia, które wydają się nam tak naturalnym otoczeniem domostwa. Nie widzę również żadnych samochodów obok, może jeden, na naprawdę sporym obszarze. Wszystko jest uporządkowane, niemal doskonałe, czyste. Po całej minionej szarpaninie taka droga daje poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Aż do momentu, kiedy zaczynam się czuć nieswojo wobec zupełnej ciszy i pewnego bezruchu, jaki panuje w owym krajobrazie. Przemierzamy kilometry nie widząc żadnego człowieka, żadnego zwierzęcia, dziecka, żadnego otwartego okna. Nic się nie dzieje. Idealnie przystrzyżone trawniczki, bardzo uporządkowane domki, i cisza.
To, co przed chwilą napawało mnie spokojem, teraz zaczyna nabierać cechy horroru. Jak żyją ludzie, jeśli są po tamtej stronie okien, myślę. Jaka siła społeczna zmusza ich do strzyżenia trawniczka wokół domu, którego teren nie jest nawet zaznaczony, w tym samym czasie i w taki sam dokładny sposób, aby nie odróżniał się od terenu sąsiada? Mój umysł zaczyna wyobrażać sobie dramaty dziejące się za idealnie czystymi zamkniętymi oknami; samotność, izolację, depresje i samobójstwa.
– Czujesz, jaki tu bezruch? – mówię do Młodego – Nikogo nie widać. W jakimś sensie to straszne, nie uważasz? I żadnego samochodu przy domkach.
A Młody na to pragmatycznie
– Przecież jest normalny dzień powszedni. Ludzie są w pracy, stąd taka cisza. Samochodami pojechali, to i nie ma nic przy domkach.
Być może ma rację. Zakładam, że ma rację, chociaż nie zmienia to wcale mojego odczucia.
Raz się zatrzymaliśmy. Konieczność pójścia za wiadomą wszystkim i naturalną dla ssaków, potrzebą, zmusiła nas do zatrzymania się, mimo, że miejsca na owe czynności nie było widać. Trudno, zagłębiłam się poza ów uporządkowany obszar. Skoro nie ma właściwych możliwości, wykorzystuje się te, jakie są, choćby najbardziej dziwaczne. I tu zaskoczenie! Tuż za takim uporządkowanym domkiem wcale nie było dalszej części trawniczka, ani jakiegoś prywatnego ogrodu, tylko zaczynał się niemal dziki busz. Być może to tylko szczęśliwy dla mnie przypadek, ale być może za każdym z tych domków, od miejsca, do którego nie sięga oko przechodnia, przyroda natychmiast uzyskuje pełne prawo do bycia sobą. Zaczynam podejrzewać, że tak jest, ale nie było już jak tego sprawdzić.
Długo tak jechaliśmy, w niemal niezmiennym krajobrazie. Powoli zbliżał się wieczór, a z nim czas na szukanie miejsca na nocleg. Nie rozbijemy się przecież na tych pięknych trawniczkach w pobliżu tych milczących domeczków, ani też w buszu poza nimi.
Trzeba jechać dalej, i to szybciej niż do tej pory. Dalej i dalej.
Wreszcie zaczęły się lasy z obu stron naszego szlaku, ale niestety, lasy o tak gęstym podszyciu, że jakikolwiek kamping zupełnie nie wchodzi w grę. Jechaliśmy więc nadal, bez przerwy, nie pozwalając sobie na żaden więcej odpoczynek, ale wciąż nie pojawiały się najmniejsze nawet szanse na kemping. Przestało być miło.
Jeszcze kilka kilometrów i zaczyna gonić nas zmora nocy.
Wciąż wilgotne powietrze, teraz bardziej nawet niż za dnia i zupełnie już zimny wiatr, nie zapowiadają nic dobrego.
– Jakie prognozy na noc? – pytam Młodego.
Za tak zwanych moich czasów telefon był urządzeniem, które stało na honorowym miejscu w mieszkaniu, i z którego można się było skontaktować z każdą osobą, jaka również posiada takie urządzenie, jeśli się znało jego numer. A numery większości osób wypisane były w tak zwanej książce telefonicznej, według nazwisk. Piszę o tym, bo ta absolutnie oczywista normalność dnia codziennego zniknęła tak nieoczekiwanie jak moje lata. Samo zrozumienie, że telefon jest czymś, co można zabrać ze sobą i że każdy może zadzwonić do ciebie o dowolnym czasie, wymagało ode mnie sporego wysiłku. Broniłam się jak długo tylko mogłam przed tym absurdem dostępności w każdej chwili i publicznych rozmów. Potem alternatywa stała się jasna – albo się poddać albo zaszyć w mysią norkę. No więc poddałam się. A telefon zaczął się przekształcać jak w nienapisanej powieści Lema. Może pokazywać godzinę, kierunek, pogodę w dowolnym miejscu, uczyć języka, robić zdjęcia, filmy, wysłać informacje, właściwie nie wiem, czy jest coś, czego on nie może robić. A najdziwniejsze, że to jest właśnie normalne i oczywiste. Młody wyciąga więc swój telefon i mówi.
– Burze.
Moja dzielność uległa nagle wyczerpaniu. Koniec, wysiadka. Nie daję rady więcej!
– Młody, nocka się chyba zbliża, nie uważasz? Jakieś miejsce na nocleg być znalazł! – marudzę.
– Młody, no kurcze, czas się zwijać! – marudzę.
– No znajdź coś wreszcie! – marudzę.
Marudzę, jakby gadanie moje mogło zmienić cokolwiek w zaistniałej sytuacji. Mianowicie w takiej, że jedziemy cały czas mając gęste lasy po obu stronach szlaku, a Młody nie jest czarodziejem, który może wyczarować zmianę pogody czy okolicy.
Marudzę nie dlatego, że tego nie wiem. Jest to czysta ekspresja emocji, że, mój-ty-Boże, mam tak dosyć na dziś i niech się stanie wreszcie miły sen w ciepłym namiocie.
I oto w pewnym momencie zmęczenie ciała przekracza poziom dostępnej mi adrenaliny. W nieodwołalny sposób mówi „stop!”. Koniec. Jestem gotowa rozbić się pośrodku ścieżki. Staję.
– Młody, przykro mi, ale ja wysiadam.
Samo zatrzymanie się daje pewną ulgę.
– Trudno, sorki, koniec.
Młody w desperacji rozgląda się wokół.
Rzeczywistość jest bardzo ciekawym zjawiskiem. Nie ma w niej nic stałego. A jeśli nam coś się wydaje niezmienne to tylko dlatego, że mamy niezmienny punkt odniesienia. Jeśli go zmienimy, wszystko zmienia się razem z nim. Otóż gdy stanęliśmy, las wokół okazał się nie aż tak bardzo zwarty, jak sądziłam uprzednio. W miarę niewielki błotnisty rów dzieli nas od pasma drzew, za którym, jak się dobrze przyjrzeć, prześwituje łąka.
– Przeskoczymy tam?
– Jak mi przeniesiesz rower.
Jak mi przeniesie przez ten rów mój rower z sakwami, to może ja przeniosę jakoś moje ciało na drugą stronę. Nic więcej oprócz niego wziąć nie mogę!
I tak wcale nie było łatwo, bo ziemia po tamtej stronie nie dawała solidnego oparcia, a przy drzewach rosły nachalnie czepiające się krzewy. Ale przebiliśmy się
I, jak mówię, rzeczywistość jest bardzo ciekawym zjawiskiem. Droga przez las zniknęła z naszych oczu, ukazała się natomiast rozległa łąka, tak duża, że drzewa okalające ją z drugiej strony wydawały mi się kilometr lub dwa dalej. Sama łąka nie była natomiast równą płaszczyzną porośniętą trawką, ale pół bagnistym, pooranym miejscem, po którym szalał wiatr i dzikie ptactwo.
– Sądzę, że przy tamtej ścianie lasu, będziemy dość osłonięci od wiatru – powiedział Młody i zaczęliśmy przeciągać rowery na wskazane przez niego miejsce.
Łatwo nie było, ale szło jakoś, mozolnie i z wysiłkiem wędrowaliśmy ku naszej nadziei na nocleg.
A nad nami powoli lecz nieuchronnie wędrowało pasmo nocy. Ptaki odprawiały swoje wieczorne rytuały krzycząc i nawołując się. Wypełniały przestrzeń tymi szaleńczymi odgłosami, zrywaniem się do lotu, nakrzykiwaniem i odfruwaniem z głośnym szelestem skrzydeł. Niesamowity spektakl, wręcz domagający się dobrej kamery filmowej. Jakież to by było nagranie! Dzikość w samym sercu. Myślę sobie z żalem, czemuż to ja nie wybrałam kiedyś jakiegoś naprawdę fascynującego mnie zawodu. Ale zaraz wyrzucam tę głupią nic nie wnoszącą myśl z przeszłości. Trzeba jak najszybciej zejść na twardy realizm sytuacji, jaka jest tu i teraz. Doszliśmy właśnie do wyznaczonego miejsca, a nie odczuwam wcale specjalnej ochrony przed wiatrem. Przeciwnie, mam wrażenie, że wiatr wzmógł się nawet. Nie ma też płaskiego kawałka, jaki wydawał się być tu, gdyśmy patrzyli z daleka. Rowery grzęzną w ziemi nierównej i mokrej. Nie widzę żadnych szans na rozbicie się! Żadnych.
– Młody, zawracamy! – mówię zdecydowanie. Wizja wędrówki kilometr z powrotem przez to grzęzawisko nie jest zachęcająca, ale rozbijanie się tu absolutnie nie wchodzi w rachubę i im szybciej się to zrozumie, tym lepiej. Irytuje mnie więc to że Młody nie chce tracić nadziei.
– Przelecę się tylko na tamtą stronę! – woła i prze gdzieś naprzód, znika na tych mokradłach zmieniając się w niemal niewidoczny dla mnie punkt.
– Hej! – wołam – To nie ma sensu!!!
Ale on już zniknął, a mnie zostaje tylko czekać aż wróci.
Czuję jednak wyraźnie – czuję, bo z widzeniem o zmierzchu u mnie coraz gorzej – że cała ta łąka i na tym i na tamtym brzegu, jest przesiąknięta wilgocią, że wszędzie ziemia jest grząska, nierówna i skopana. Przypuszczam nawet że tam, na tamtym brzegu, może być jeszcze bardziej grząsko i wilgotno niż tutaj, a przypuszczam tak, bo tam właśnie gromadzi się to szalone wspaniałe ptactwo.
Nie trzeba aż sprawdzać wszystkiego empirycznie, wystarczy pomyśleć czasem. No nic, czekam. Czekam, a wiatr się wzmaga. Wołam go, żeby wracał. A to młode wciąż ma nadzieję, Nie, tam dalej, on widzi wzniesienie na łące, może będzie mniej wiało.
– Daj spokój! – złoszczę się! Wracaj! Żadnego szukania tu więcej, tylko czas tracimy! Tu jest wszędzie wygwizdów i wyświstów!
Wreszcie wrócił.
– To jak ma być? – pyta
– Wracamy! Wracamy na szlak i jedziemy dalej!
– Zdawało mi się, że mówiłaś, że nie masz siły.
– Nocować tu też nie mam siły! Szkoda każdej minuty, Młody!
Zawróciliśmy zatem. Było trudniej, bo ja o zmierzchu to już słabo widzę, ale przebiliśmy się z powrotem do punktu wyjścia na nasz szlak.
Zawsze twierdziłam, że lęk jest złym doradcą. Trzymamy się znanego świata, z lęku, że jak ruszymy, to będzie gorzej. Trzymamy się tak długo, aż się nasza cierpliwość skończy, a niektórym, bardzo cierpliwym, nie kończy się nigdy. Więc znoszą to wszystko, co się na nich wali, bo jakoś lepsze im się to wydaje niż to potworne Nieznane, ziejące lękiem, że może być gorzej.
Tak, lęk potrafi człowieka sparaliżować i odebrać mu szczęście.
Tymczasem wystarczy zejść z tej ścieżki, którą się raz obrało, gdy nie prowadzi tam, gdzie chcemy, wrócić na drogę, zacząć jeszcze raz. I wygrać!
Ruszyliśmy – i zostaliśmy wynagrodzeni. Już po jakiś niespełna piętnastu minutach jazdy pojawił się koło drogi zagajnik młodych świerczków. I już wiedzieliśmy, że to jest nasze miejsce na noc. Miejsce było bowiem perfekcyjne! Takie świerczki nie grożą zwaleniem się na namiot w razie gdyby w nocy była burza, a swoją gęstością chronią przed deszczem, ludźmi i innymi zwierzętami, w razie gdyby miały zamiar przechadzać się tędy nocą.
Gęstwina była tak duża, że z trudem wcisnęliśmy się w jej głąb z naszymi namiotami i tylko desperacja, że musimy je tam umieścić sprawiła, żeśmy je tam jakoś rozbili. Ani nasze dwa namioty, ani rowery zakryte tarpą, nie byłyby widoczne nawet dla kogoś kto przedzierałby się przez zagajnik, chyba, żeby wpadł na nas przypadkiem. Błogosławiłam to miejsce, bo nocą burza faktycznie się rozszalała. Utulając się w namiocie, o który już uderzały krople deszczu, myślę o tym, że zrobiliśmy dziś 36 km, całkiem nieźle zważywszy warunki startu. Myślę o Ojcu, że został sam na tak długo i jak tam żyje, piszę sms-a do Młodego, że chyba powinnam wracać już, i zasypiam.
POTWÓR PORANNY – FRAGMENT TYLKO DLA KOBIET
Ten rozdzialik jest tylko dla kobiet. I to dla kobiet w moim mniej więcej wieku, bo one będą wiedziały w czym rzecz. Inne osoby proszę, raczej nie czytajcie, bo i po co? Ani to was dotyczy, ani też zrozumiecie dramatyczna głębię mojego przekazu. Zatem, jeżeli nie jesteś kobietą koło sześćdziesiątki, przeskakujesz do następnego rozdziału ze spokojną pewnością, że nic nie tracisz z całości mojej książki.
A więc było to tak: Mój rytuał porannej toalety zaczyna się od wymiany oczu. Dobrze, że nie zębów, ha ha. (Ale nie śmiejmy się, bo kto wie co nasz czeka tuż za następnym zakrętem). Tymczasem muszę włożyć szkła kontaktowe, inaczej nie widzę świata dalej niż poza czubek własnego nosa, a to, jak wiadomo, jest społecznie nieakceptowalne. Jednakże w celu włożenia szkieł kontaktowych muszę spojrzeć w lusterko. Jest to konieczne i niestety bardzo bliskie spojrzenie.
A więc obudziłam się, spojrzałam, i ….
No więc spojrzałam z konieczności w lusterko i zamknęłam je. Mam bowiem takie małe, zamykane lusterko, ze szczoteczką z drugiej strony dla wygody.
Nie ma możliwości, żebym to była ja!
Absolutnie!
Ja, ze wszystkim, co może nieść ze sobą to stwierdzenie, to istota młoda, pełna życia. A tu?
Nie daje się uwierzyć w to, co mi się jawi. Zamiast twarzy, którą znam, jakaś maska z podpuchniętymi oczyma, nie tyle nawet oczami, co ślepkami, bo te wielkie opuchnięcia zniekształcają je nie do poznania. Dalej, zmarszczki głębokie przy nasadzie nosa, zmarszczki głębokie nad ustami, nad ustami, które wciąż pamiętam jako pełne, zaś to, co widzę, to jakieś wąskie i wyblakłe kreseczki. Zaś wzdłuż nich bruzdy idące od kącików ust do poziomu zwisającego podbródka. Ja i podbródek? To nie wszystko, dalej następne bruzdy, okalające gruby nos ciemnymi liniami. Protestuję! To jest jakiś Potwór Poranny, to maska nie mojej twarzy. Coś tak nieprawdopodobnie dalekiego od mojego poczucia siebie, że płakać się chce.
W każdym razie, nie ma mowy, żeby coś takiego pokazać światu!
Jakoś próbuję zrozumieć, że trudno, że to ja jednak. Że tak właśnie wyglądam, i że trudno no, nic z tym nie zrobię. Bo tak właśnie jest, i to ja jestem. Jezus Maria! Horror normalnie. Włączam wrodzoną dzielność, o której wspomniałam już pewnie przy innej okazji, a która jak widać przydaje się w różnych okazjach, i za pomocą tej dzielności wypędzam jak najdalej nadpełzające przygnębienie, które zamierza rzucić się na mnie i pochłonąć jak smok ofiarę. Zciągąm więc siłą mej nieskończonej woli takie dobre myśli, że, o, fajnie jest, że mogę w ogóle być tutaj, spać w namiocie, że mogę jechać dalej, robić taką wycieczkę z Młodym, a że to coś, co ma moją duszę, tak właśnie wygląda, no to trudno. Potwór, jak dla mnie, i jeszcze podszeptuje, że nie tylko on poranny…
No więc robię co mogę w tej sytuacji. Zmywam oblicze płynem micelarnym (który przezornie zabrałam ze sobą na drogę). Wkładam oczy. I od razu lepiej, bo nie widać aż tak dokładnie z bliska. Jak to jest w jednym ze znanych dowcipów – starość wprawdzie dodaje nam zmarszczek, ale za to zabiera nam wzrok. Ha ha.
Więc wklepuję co się tam da, masując co się da i robiąc miny, bo to podobno pomaga. Osobiście nie zauważyłam, ale mam przynajmniej poczucie działania.
I po takiej ceremonii dopiero, udeptując rozpacz z powodu spotkania porannego potwora i uzbrajając się w jasne myśli o pięknie czekającego na mnie świata, uśmiecham się do lusterka najlepiej jak mi wychodzi, po czym wypełzam z namiotu. I nikt nie wie, co tam w nim się działo. 😊
GRILL, SKARPETY I CZAJNICZEK W NAMIOCIE
Niejaką ulgę sprawia mi fakt, że Młody też ma podpuchnięte oczy.
– Nie wyglądasz najlepiej – mówię przekornie (on tego samego nie powie mi przecież, młodemu nie wypada).
– No, wiem – mówi Młody. – Oczy mam podpuchnięte
– Pewnie jakieś zatrzymanie wody w organizmie – mówię. – Może za mało piliśmy? Może nadnercza obciążone z powodu długotrwałego wysiłku? Ja też mam jakieś podpuchnięte (mówię, ach jak odważnie!)
– Co tam, w ruchu wszystko wróci do normy – stwierdza Młody radośnie, i widać, że się wcale nie przejmuje faktem podpuchniętych oczu.
Dla Młodego wszystko jest takie proste, żadnych tam usprawiedliwień czy wyjaśnień nie potrzebuje. Sama sobie wydaję się nudną babcią i postanawiając, że muszę się kiedyś tej prostoty nauczyć, wracam do porannych czynności.
A więc zwijamy się. Zostaliśmy uchronieni przed wiatrem i burzą, ale jednak wszystko jest mokre. Namioty na zewnątrz i namioty wewnątrz. Oraz wszystko co było wewnątrz: nasze ubrania, śpiwory, wszystko jest przesiąknięte wilgocią. Żadnych szans na osuszenie tego przed wyjazdem. Nawet zwijać się jest w tych świerczkach trudno, przy każdym ruchu z drzewek spada nowa woda, a o rozłożeniu czegokolwiek to już w ogóle nie ma mowy. No i zimno. Możemy tylko zwijać się jak najszybciej, mieć nadzieję na brak deszczu w drodze i modlić się do Boga Słońca, żeby wyszło dziś i osuszyło nasze rzeczy. Co też czynimy. Wydostajemy się z zagajniczka i ruszamy w drogę z nadzieją w sercu.
Jakoż i Młody miał rację; w ruchu od razu lepiej. Elegancki szlak prowadzi dalej przez trudne do wymówienia miejscowości: Slattesmala, Friedeforst, Hormensbyg, zapisałam w pędzie kilka dla pamięci, głównie jednak jedziemy „autostradą dla rowerów” przez lasy. Porządny asfalt, bez dziur, prowadzący przez las, to nie jest zwyczajne przeżycie dla polskiego rowerzysty. W naszym kraju przez las prowadzi zazwyczaj droga piaszczysta lub ziemia żywa, z korzeniami drzew, ewentualnie, żwirek, czy coś co nazywamy drogami szutrowymi. Ale asfalt? Jest to, rzecz jasna, wygodne, jednak po pewnym czasie odczuwam jakąś nienaturalność takiego stanu rzeczy. Jadę sobie spokojnie, bezpiecznie, po przygotowanej dla mnie cywilizowanej drodze, i mogę patrzeć na krajobraz po obu stronach drogi. Ale droga po której jadę i las z obu jej stron to są dwie różne, nieprzystające do siebie rzeczy. W polskim lesie mogę się potknąć o korzeń lub uderzyć w drzewo, ponieważ wkroczyłam w rzeczywistość lasu. W polskim lesie mogę się zgubić. Tu nie mam możliwości popełnienia błędu. Jadąc tu, nie przekraczam bowiem rzeczywistości lasu, a tylko obserwuję go z zewnątrz ze swojej wyizolowanej od niego płaszczyzny. Oczywiście nikt nie broni mi zejść z niej i zagłębić się w las, ale wówczas znajduję się w obszarze kompletnie dzikim, jak owa łąka z ptactwem czy nawet zagajnik nadający się na schronienie dla zwierząt.
Ciekawa jestem, czy ta zupełnie inna relacja człowieka z przyrodą jest w całej Szwecji czy tylko na tej części, którą przebywamy właśnie.
Cała natura jest tu dzika, nienaruszona, i rozpościera się w pełni swoich praw. Człowiek zaś wyrywa z niej tylko fragmenty dla siebie, zaznaczając je wyraźnie: to jest teraz moja własna, cywilizowana część. I w tę swoją część wprowadza maksymalny porządek i ład przeciwstawiając je nieuporządkowanemu, dzikiemu chaosowi przyrody.
Mówi się, że w Szwecji każdy ma prawo rozbić się gdzie chce. W kontekście naszych doświadczeń zasada ta nabiera innego charakteru. Tak, możesz się rozbić, tyle, że jesteś król jak znajdziesz właściwe miejsce. Trudno przecież karczować las, lub ścinać podszycie, żeby wypracować sobie przestrzeń na namiot.
Jedziemy teraz częściowo przez owe niewielkie miejscowości, ale gdy myślę o tej ziemi, przez którą przejeżdżamy, z punktu widzenia człowieka, sprawia wrażenie trudnej i niegościnnej. Jest tak mocno kamienista, jakby składała się niemal z samych głazów. Gdy patrzę na długie kamienne ogrodzenia, konstrukcje i głazy świadomie poukładane w uporządkowane stożki, wyobrażam sobie ile wysiłku kosztowało wyrwanie z tej ziemi części dla człowieka. Jaki twardy, niezłomny charakter musieli mieć ludzie, którzy się tu odsiedlali. A niewykluczone, że i ci, którzy osiedlają się teraz.
Nawet głazy tkwiące jeszcze w ziemi znajdują swój cywilizowany porządek: oto mijamy spory obszar pomiędzy naszą drogą a szosą dla samochodów, pokryty trawą, nierówny i kamienisty. Wydawałoby się, że nic z tym już nie da się zrobić z takim kamiennym ugorem, pomiędzy regularną szosą a szlakiem dla rowerów. Ale Szwedzi i na to znaleźli zastosowanie. W tym półdzikim krajobrazie złożonym z drzew, głazów i kamieni, swobodnie hasaja kozy! Jakaż to przemyślna, rozumna gospodarność. Kamienny ugór? Nieużytek? Skądże znowu – raj dla kóz! Niezwykłe wykorzystanie surowości ziemi.
A my pędzimy wciąż dalej, nawijając kilometry na kółka.
Czystą, pustą trasą, na której dniami całymi prócz nas nie ma żadnego innego rowerzysty, pędzimy wciąż dalej.
I dalej.
Wzdłuż pól ze szczęśliwymi zwierzętami
Mijając czarne konie.
I zupełnie białe krowy.
I przedziwne beżowe konie z których jeden miał głowę jak zebra
Pola i lasy.
Łąki z makami i chabrami.
I tak dalej, i tak dalej.
Gdy się tak jedzie, a krajobraz wokół mija jak obrazki w kalejdoskopie, droga mimo wszystko zaczyna być jednostajna.
Jedynym wysiłkiem jest pokonywanie długości trasy. Poza tym nie ma nic do przezwyciężania, nic do przeżycia prócz samej dość równej, jazdy. Młody, który najwyraźniej miał podobne odczucia, westchnął w jakimś momencie
– Ach, żeby tak miejsce na ognisko, przy którym można usiąść w wieczornej ciszy…
Miejsce na ognisko… zupełnie nierealne marzenie w tej naszej szwedzkiej rzeczywistości.
A jednak!
Jak tu nie wierzyć we wróżki i dobre duszki, które fruwają wokół nas i, jeśli tylko uda im się usłyszeć nasze życzenie, spełniają je najszybciej jak mogą?
Bowiem, chociaż brzmi to jak nieprawdziwa bajka, jakieś 10, może 15 kilometrów po owym westchnieniu, gdy jechaliśmy przez jeden z nieprzebytych lasów, pojawiło się nagle, niemal tuż przy szlaku, obszerne miejsce na ognisko, z kratką na grill oparta o okalające go kamienie.
Było to tak zaskakujące, tak nieprawdopodobne, że trudno było się nie zatrzymać.
– Młody, ty widzisz to, co widzę – wołam w zachwycie zeskakując z roweru.
– Grill. – mówi Młody rzeczowo, ale widać, że też jest radosny.
Jeszcze słońce stało dość wysoko, a ptaki głośno śpiewały, ale jak tu się oprzeć takiemu zaproszeniu?
– To co, rozbijamy się?
Nie zdziwiłabym się, gdyby zza potężnego drzewa wysunął się jakiś niewielki centaur, albo gdyby samo drzewo zagadało do nas mile. Niewątpliwie bowiem można się było czuć, jak w Narni, po przekroczeniu niewidzialnych drzwi. Kilka kroków za drzewem widniała malutka szopa z drewnem gotowym już na opał, a nieopodal, wyodrębnione okręgiem z kamieni, miejsce, jakby specjalnie przygotowane na nasze dwa małe namioty.
Dalej, tuż na niewielkim wzniesieniem, na jakim właśnie byliśmy, rozciągała się łąka z wysoką, jasną trawą, a za nią szeroka rzeka, płynąca całkiem wartkim nurtem. Ciekawa rzeka, z wielkimi głazami, wystającymi to tu to tam z wody, i dzikim ptactwem siadającym na tych głazach, której przeciwległy brzeg dotykał gęstego tajemniczego lasu.
Młody z zapałem zabrał się do budowania ogniska, o którym marzył. Ja zaś z tęsknotą patrząc na ową rzekę, już się widziałam oczyma duszy, jak siedzę na jej brzegu, moczę stopy w jej nurcie i przyglądam się z bliska ptakom malowniczo siedzącym na głazach. Trzydzieści, może pięćdziesiąt najwyżej metrów dzieliło mnie od rzeki, kilka kroków przez tę wysoką, jasną trawę.
Ruszyłam więc raźno, z zachwytem i zapałem….
Do brzegu rzeki jednak nie doszłam. Nie zdążyłam. Zrobiłam kilka kroków i chlup! Stopy nieoczekiwanie zapadły się w grząskie podłoże. Weszły w nie jak w masło, czy raczej jak w bagno. Dosłownie zostałam wciągnięta i utknęłabym, gdyby nie natychmiastowy refleks, by po tąpnięciu wyrwać stopy i zrobić odwrót. Ale całe moje stopy aż do kostek były już mokre. Buty, a przede wszystkim dwie pary skarpet, w tym jedne z grubej wełny, zostały natychmiast przemoczone do cna.
No, nieszczęście! Jezus Maria i wszyscy świeci, co ja teraz zrobię?
– Ty zobacz, zobacz! – wołałam rozpaczliwie, wracając – To jest pułapka! To jest mokradło nie łąka! Przemoczyłam moje jedyne wełniane skarpety, moje jedyne zabezpieczenie stópek. Dwie pary skarpet i buty, wszystko cale mokre!!!! Broń Boże nie ruszaj na tę łąkę!
Młody nie wybuchnął śmiechem, jak pewnie uczyniłoby wiele osób na jego miejscu. Jestem mu za to wielce wdzięczna, bo wówczas chyba bym się niegodnie rozpłakała.
Na łąkę ruszać i tak nie miał zamiaru, siedział przy płonącym już ogniu i przyglądał się kratce na grilla.
– No i widzisz, – powiedział sentencjonalnie – Kiełbasek nie mamy, za to będziemy smażyć twoje skarpety na grillu.
Młody nigdy się niczym nie przejmuje.
I w tym miejscu, pośrodku kręgu kamieni, rozbiliśmy nasze namioty na nasz drugi nocleg. Oczywiście, jak tylko przyłożyłam głowę w śpiworku, pojawił się obraz Ojca, i piszę sms-a do ex- jak tam, czy nie musze już wracać? On na to, że wszystko w porządku i odpoczywaj spokojnie. Zatem składam się do tej najmilszej części dnia, czyli spokojnego odpoczynku. Zrobiliśmy dziś 54 km, a czuję się tak, jakby ich było znacznie więcej. Nie wiem, czy zdążymy w takim tempie skończyć szlak. Potem znów myślę, że wciąż się czymś przejmuję i czemu ja to robię, i zasypiam.
Miejsce to niewątpliwie było magiczne. Gdy już odjeżdżaliśmy zwróciłam uwagę na opis przyrodniczy jaki elegancko widniał na naszym szlaku. Zachęcano podróżnika, by cieszył się w pełni dzikością tutejszej przyrody, pisano, że może w tej rzece złowić łososia, a jeżeli będzie się zachowywał odpowiednio cicho, może mieć szczęście spotkania łosia udającego się do wodopoju. Samo zaś miejsce określone było jako okręg Morrun.
My wprawdzie nie łowiliśmy nic, i nie spotkaliśmy żadnego zwierza, ale sama myśl o takiej możliwości miała w sobie wiele uroku, a pustka i cisza dawały niezwykłe odczucia. Przez cały dzień szlakiem przejechał jeden, słownie jeden, rowerzysta, i dwóch biegaczy. Jeśli o mnie chodzi, nie zauważyłam żadnego biegacza, ale Młody zapewniał, że byli, więc muszę mu wierzyć.
Miejsce tak, było magiczne i dzikie.
Trzeba jednak dobrze zrozumieć co znaczy to słowo. Inaczej mówiąc, na ile konkretny, żywy człowiek, jest realnie w stanie percypować ową dzikość. Ja sama na przykład czułam się wyraźnie rozdarta między duchem a ciałem. Duch owszem, rozpływał się z radości z powodu, szczęśliwie ucywilizowanej nieco, dzikości tego miejsca: że ogień, że łąka, że rzeka rwąca między głazami ptaki i tak dalej. Ale ciało było zmarznięte i odczuwało wszechobecną wilgoć. Niestety zazwyczaj człowiek ma też ciało, a kobieta w moim wieku, ma ciało w moim wieku.
Szczególnie mocno dało się to odczuć z samego rana. Budzę się, i natychmiast czuję, że ciału jest zdecydowanie zimno i wilgotno. Tak bardzo zimno i wilgotno, jakby wszystko wokół, łącznie z wnętrzem mojego namiotu, było nasączone wilgocią. Z doświadczenia już wiem, że dzikie ptaki uwielbiają takie mocno wilgotne miejsca, no ale ja nie ptak.
– Młody – mówię wysuwając głowę z namiotu, ale nie ciało ze śpiwora – jest mi zimno. Zrób coś jeszcze przed śniadaniem.
Młody spojrzał na mnie jakoś z ukosa, ale może mi się tak tylko zdawało, bo jednak załapał w czym rzecz i zaraz wstawił wodę do picia w naszym super czajniczku. Jest to naprawdę super czajniczek, za moich czasów takich nie było. Nie tylko, że jest zielony, ze silikonowy (!!!) ale całkowicie i dokładnie składany. Rewelacja!
No więc Młody zapalił gaz w naszej butli posiadaną w tym celu zapalniczką (w przeciwieństwie do super czajniczka nasz palnik zdaje się być z zupełnie innej epoki i zachowuje się nieprzyzwoicie nie tylko kichając i parskając, na co już nie ma rady, ale nie zapalając się automatycznie – na co właśnie znaleźliśmy radę). A więc zagotował wodę w czajniczku, rozlał nasze rozgrzewające picie, czyli kawę zbożową „Anatol” z cukrem. Ponieważ nadal było mi zimno, a namiot i rzeczy w środku wilgotne, wpadłam na wspaniały, jak mi się zdawało, pomysł, aby ogrzać się od zewnątrz tym właśnie czajniczkiem, który sam w sobie musiał być jeszcze rozgrzany. Mówię więc do Młodego, żeby dał mi czajniczek, bo chcę się nim ogrzać – co on wykonał natychmiast i z żołnierską szybkością.
Ja wręcz łapczywie wyciągam do niego, znaczy się, do czajniczka, ręce, zachłannie przytuliłam go do siebie, i …wylałam na siebie wodę z jego wnętrza. W środku namiotu! Wodę wylałam!!! W moim namiocie! Na mój śpiwór, na rzeczy w nim i siebie samą.
Jakby mało było tu jeszcze wilgoci! Mój śpiwór, rzeczy w śpiworku, jeszcze przed chwilą względnie suche, (śpię bowiem z większością swoich ubrań gwoli większego ciepła), ja sama, jeszcze przed chwilą względnie sucha, choć zmarznięta, a teraz mokra i jeszcze bardziej zmarznięta – no, Boże wielki!
Nie chcę opisywać słów, jakimi zwróciłam się do Młodego po tym, powiedzmy sobie, incydencie.
No bo po co opisywać takie słowa? Nie mówiąc już o tonie głosu. Też nie warto opisywać. Ale nawet jak myślę spokojnie – no jaki człowiek o zdrowym umyśle poda zmarzniętej istocie cierpiącej ponadto na nadmiar wilgoci w namiocie, czajniczek z wodą w środku?
No jaki??
D…. , prawda..?
Nie da się tego powiedzieć inaczej. Chyba, że jeszcze bardziej dosadnymi słowami, to się da.
No ale stało się. Dolała się woda do wody, dodała wilgoć do wilgoci. Mizerne ciepło tej resztki czajniczkowej wody zostało natychmiast pochłonięte przez chłód pozostałych elementów w namiocie, co w sumie niezwykle przyspieszyło moje opuszczenie tegoż. Jeśli więc, z wrodzonego optymizmu, chcielibyśmy szukać dobrych stron tego wydarzenia, to właśnie to byłaby ta dobra strona, że wyszłam z namiotu raźno i pospiesznie, ratując co się da z tych rzeczy, które były jeszcze względnie suche.
Sądzę, że gdyby spytać Młodego jak wyglądał ów incydent, mógłby wzruszyć ramionami, i powiedzieć, że nic takiego się nie stało, ot, przeoczył jakąś kropelkę w czajniczku, a ja wpadłam w histerię obrzucając go niemiłymi słowami, co on zniósł dzielnie z męska godnością.
Tak czy inaczej, ja w każdym razie otrząsnęłam się, otrzeźwiałam, i zaczęłam zwijać rzeczy namiotowe z wyraźną i dogłębną świadomością, że cokolwiek by nie się nie działo, bezwzględnie już musimy wysuszyć to wszystko przed następnym noclegiem.
Na całe szczęście dzień zapowiadał się słoneczny.
JEŚĆ, PIĆ I MIEĆ SUCHO CZYLI POCZĄTEK NAJDŁUŻSZEGO DNIA
Rozpoczynając dzień człowiek nigdy nie wie co przyniesie następna godzina. Dopóki żyjemy w niezmiennej rutynie codzienności wyrabiamy sobie złudne poczucie, że mamy nad wszystkim kontrolę. W drodze jednak owa niewiedza staje się namacalna. Jedziemy w nieznane mając tylko naznaczony cel podróży, a i ten może ulec zmianie. A nasze plany i nadzieje czasem się spełniają, a czasem nie i człowiek musi być przygotowany na wszystko.
Zaczynając ten dzień nie miałam pojęcia, że ustanowię w nim mój osobisty rekord jednorazowego przejazdu rowerem.
Tymczasem zaś jechaliśmy wzdłuż naszej rzeki z lasem na jej drugim brzegu. Z nurtem niekiedy przyspieszającym jak nurt górskiej rzeki, i głazami wokół których nurt wirował, i na których przysiadało dzikie ptactwo.
Nasz szlak był wciąż i nieustannie asfaltową szosą dla rowerów, biegnąca równo niezależnie od krajobrazu jaki mijaliśmy. Czy przez gęste, wilgotne lasy, czy wzdłuż rzeki, czy teraz przez tereny coraz bardziej skaliste i pagórkowate. Czy przez pola i łąki.
Krajobraz powoli się zmienia, tereny staja się coraz bardziej zaludnione, zaczynam zapisywać nazwy miejscowości jakie nakręcamy na kółka: Hemsjo, Ackholm, Svangsta, Gungvala.
Organizm wszedł w jakiś rodzaj transu. Zaczynam percypować rzeczywistość gdzieś na granicach świadomości, do momentu, w którym nagle pojawia się, zupełnie samoistnie i bez zaproszenia hasło: JEŚĆ!
– Młody, muszę coś zjeść – mówię
– Acha – mówi Młody
– No acha, acha! Jestem GŁODNA!
Rano, tuż po wstaniu, w zasadzie jeść nie mogę. A ile żeśmy już przejechali od rana? Dobre kilka godzin jazdy żeśmy ujechali. W domciu, jak człowiek się budzi o dowolnie wybranej godzinie, kiedy chce wędruje do kuchni zrobić sobie miłe śniadanko. Tu nie tylko czasu ale i myśli o tym nie było, aż do tego właśnie momentu, kiedy organizm sam głośno nie zawołał.
– Znajdziemy jakiś sklepik, to się zaopatrzymy – mówi Młody optymistycznie.
Niestety – jedziemy i jedziemy i żadnego sklepiku nie widać. Nie znamy szwedzkiego, no dobrze, napisów nie rozumiemy, ale doprawdy nie ma nic co choć w przybliżeniu wyglądałoby na sklep.
Wreszcie, na jakimś niewielkim skrzyżowaniu skądś dokądś znajdujemy coś, co z wyglądu jest podobne do małych delikatesów, nawet nie wiem po czym żeśmy to rozpoznali, po desperacji chyba.
– To było gdzieś na przedmieściach Morrun – dopowiada Młody.
Możliwe. To był trzeci dzień naszej jazdy i mój umysł zupełnie już nie obejmował „gdzie”. Obejmował tylko „co”. Jak zgłodniały zwierz wietrzący zdobycz rzuciłam się do wnętrza owego sklepiku, zostawiając Młodego przy rowerach.
Sądzę, że orzeł szykujący się na porwanie smakowitej owieczki, który zamiast niej dopada zaledwie mysz polną, mógłby się czuć podobnie jak ja. Po radosnym, żeby nie powiedzieć, łapczywym, wejściu z nadzieją, że zastanę malutki markecik, w którym będę mogła sobie kupić co dusza zapragnie, nastąpiło zdumienie i rozczarowanie. Dusza bowiem pragnęła owoców, pieczywka, czegoś do pieczywka, masełka, mleka, jaj do których specjalnie zabraliśmy maleńką patelenkę by robić sobie jajecznice w drodze – tymczasem niemal żadna z tych rzeczy nie była tu dostępna. Owoce? Jedynie malutkie jabłuszka wyglądające jak od ubogiego sąsiada z ogrodu. Oczywiście wzięłam. Pieczywo? Według moich kryteriów nie nadające się do spożycia napęczniałe pufy. Serki? Tylko w co najmniej pół-kilogramowych, a może i kilogramowych opakowaniach. Za duże i nieporęczne do naszych już wypełnionych sakw. Poza tym nie będę kupować takiego kawału sera nie wiedząc jak smakuje. Jaja? Obiegłam sklepik kilka razy dookoła na próżno szukając ich śladu. Mleko zatem? Tu odniosłam sukces, aczkolwiek połowiczny, który jednak w przyszłości miał się okazać wielkim zwycięstwem. Zaczęło się tak, że zobaczyłam kartony z napisem „Fill Mjolk” o różnym rodzaju procentu, 1.5, 3.5. I na zasadzie skojarzenia z językiem niemieckim uznałam, że jest to „volle Milch”, czyli mleko pełne. Zatem zakupiłam. Wypatrzyłam mrożone owoce, które kupiłam także. To wszystko, co mogłam zdobyć. Owo „mleko” okazało się jednak być czymś w rodzaju szwedzkiej maślanki. Piliśmy ją – a właściwie jedliśmy z owocami mrożonymi, tuż pod sklepem, w pośpiechu. Tak czy inaczej, sukces! Organizm się wzmocnił na tyle, że mógł jechać dalej.
A trzeba było jechać już dalej.
Dalej i dalej.
Myślę, że to za dużo dla mnie, że właściwie przeżyłam już dosyć i mogłabym odpocząć. Myślę o tym, że bardzo gorąco się dziś zrobiło i że to dobrze. Myślę, że jest gorąco i że ciężej mi się jedzie, gdy jest gorąco. I że jedzie się w pewnym sensie jednostajnie.
Może zresztą dla mnie tylko, bowiem percepcja ograniczyła mi się wyłącznie do ruchu naprzód. Wiem, że jest gorąco. Wiem, że muszę jechać. Aż do celu.
– Dobrze jest mieć jakiś cel, nawet jeśli jest to tylko szczęśliwe zakończenie drogi – mówię do siebie.
– Słucham?
– Nie, nic, nic, tak tylko do siebie gadam.
A wjeżdżaliśmy właśnie do Asarum.
Kiedy Młody, szczęśliwie dla mnie, zatrzymał się, żeby sprawdzić którą to drogą na rozwidleniach prowadzi dalej nasz szlak zaryzykowałam nieśmiało
– O, zobacz, jakiś ogród tu czy park, może byśmy zajrzeli?
Mając na myśli, że wejdziemy, zatrzymamy się z tego pędu, posiedzimy, może herbatkę z termosu wypijemy. Pośrodku miasta, za niewysokim murkiem, widniały bowiem ciekawe czubki elegancko przystrzyżonych drzewek, krzewów kwiatów i oryginalnych koron drzew.
– To cmentarz – powiedział Młody.
Czy myśleliście kiedyś o miejscu swojego ostatniego spoczynku? Zazwyczaj jawi się nam widok grobów naszych rodziców. Bywa, że myślimy o urnie z prochami lub o rozsypaniu swoich prochów w upragnionym przez siebie miejscu. Widziałam w Niemczech, w miasteczku Backnang, cmentarz wśród drzew lasu, gdzie tylko płaskie tabliczki pod drzewami, zarastające z czasem trawa, informowały o tym, że ktoś tam na zawsze spoczywa. Tam mogłabym spokojnie leżeć, ale pośrodku miasta?
Teraz, kiedy Młody powiedział mi, że to cmentarz, zauważyłam wielki krzyż górujący nad ogrodem. Nie spostrzegłam go wcześniej, bo się go nie spodziewałam. Ciekawe, jak pracuje nasz percepcja.
– Cmentarz…
Jakoś nie miałam ochoty na cmentarz. Jedziemy dalej!
Z Asarum szlak odbija do Torap i prowadzi w kierunku na Morrun. Jedziemy naszą rowerową
drogą asfaltowa, która sama w sobie jest jak szosa i prowadzi tuż obok głównej szosy asfaltowej dla samochodów. Takie dwie asfaltowe szosy, jedna obok drugiej. Ruchu dużego nie ma, jedzie się łatwo. Ale co z tego? Bardzo mocno tkwi mi w świadomości cel bliższy niż ukończenie drogi. Przecież trzeba wysuszyć nasze namioty przed wieczorem, i wszystkie mokre rzeczy. Rozłożyć je gdzieś i wysuszyć korzystając z dobrodziejstwa słońca. Tymczasem my tu wciąż pędzimy gładkim asfaltem, a miejsca na zatrzymanie się nie ma.
Dlaczego myśmy właściwie wyjechali z Asarum tak szybko?
Jeżeli jedzie się, żeby dojechać, w zasadzie nie ma specjalnie czasu na penetrację mijanych okolic. Tak, miałam ochotę odpocząć. Ale nie jestem sama. Jestem na wyprawie z Młodym, a to tworzy układ szczególnego kompromisu. Gdyby Młody był sam, jechałby znacznie szybciej. Gdybym aj była sama, jechałabym znacznie wolniej. W ogóle nie zrobiłabym tej trasy. Z pewnością nie w takim czasie. Jednego dnia nie jechałabym bo zimno, a innego bo za ciepło. Z każdym dniem stawałabym się starsza i starsza. Wytłumaczyłabym sobie, że fajnie jest siedzieć w knajpce i obserwować ludzi. I że bardzo lubię poznawać lokalne specjały, więc szukanie lokalnych restauracji ma naprawdę wartość. I wszystko to szczera prawda.
A więc wyjechaliśmy z Asarum tak szybko, ponieważ ja nie jadę tak szybko jak jechałby Młody gdyby był sam, i wciąż mam poczucie, że nie zdążymy w moim tempie zrobić na czas całej trasy.
No i dopiero gdy byliśmy już spory kawałek poza miastem, dotarło do mnie, że nie mamy wystarczającej ilości wody z sobą!
A to jest naprawdę wielki problem i natychmiast stał się celem numer 1. Można nie mieć różnych rzeczy, można nie mieć ubrania jak trzeba, nawet jedzenia, ale woda jest absolutnie niezbędna. Bez wody nie będzie ani herbatek, ani nawet naszego standartowego wieczornego makaroniku. A ja zaraz osłabnę do reszty w tym upale, bo muszę pić w drodze praktycznie ciągle. Woda być musi!
– Młody, musimy znaleźć wodę!
– Mogliśmy się zaopatrzeć w Asarum – powiada Młody.
– To czemu, do diaska tego nie zrobiłeś, skoro pamiętałeś? – złoszczę się.
No bo ja nie powiedziałam. Mea culpa. O odpoczynku myślałam, nie o wodzie. Uciekałam stamtąd, żeby nie poddać się lenistwu ciała. A Młody, jak to młody, może tak, może inaczej, a nawet i bez wody przeżyje. Dopada mnie przykre odczucie wieku.
– Szukaj wody! – wołam zła na niego, i na cały świat.
– Jasne! – mówi Młody wesoło.
W końcu jednak to nie on znalazł wodę, tylko ja.
Nastawiłam na to zadanie wszystkie swoje czujniki.
Ta autostrada kiedyś się skończy i zjedziemy w inne okolice. Tam, gdzie będą ludzie, musi być też woda. Pierwszy zapas wody wzięliśmy w pizzeri w Vaxiao po prostu z toalety. I woda była w porządku. Tam gdzie jest człowiek, tam musi być zatem woda, w taki lub inny sposób.
Ciekawe, w jaki sposób działa nasza percepcja. Gdy nastawiłam się na zobaczenie człowieka, wszystko inne przestało istnieć. Nie wiem jak jechaliśmy, nie wiem jak długo, nie wiem czy było gorąco czy nie. Wiem tylko, że nagle ujrzałam ludzi siedzących przy stolikach.
– Hej, stop, stop! – zawołałam do Młodego, który, jak zazwyczaj, mnie wyprzedzał
Młody zawrócił.
– Idę zobaczyć, co tu jest. Daj butlę na wszelki wypadek.
Wzięłam jego i swoją butelkę na wodę w ręce, determinacje w serce, i dzielnie ruszam. Dzielność była potrzebna, bo wszyscy ci ludzie przy stolikach sprawiali wrażenie eleganckie i dystyngowane, a ja musiałam przy nich wyglądać jak jakiś dziki włóczęga z innego świata, zupełnie nie na miejscu do tego otoczenia. Zaś przy bliższym poznaniu tegoż otoczenia okazało się, że jest to kemping, a stoliki są elementem przynależnej do niego restauracji. Bardzo eleganckiej, bardzo cywilizowanej. Trudno – wchodzę! Z całym tym brudem jaki mam na sobie, z całą tą spoconą twarzą i włosami zlepionym i pod kaskiem, z dwoma butlami w dłoniach i determinajcą w sercu. Jak nie ma innego wyjścia, to nie ma. Podchodzę do błyszczącej lady przy której obsługują dwie młode piękności i pytam, czyby nie byłyby uprzejme nalać mi wody w butle.
– Ależ oczywiście, żaden problem – mówią uprzejmie i już patrzę jak z kraniku leje się woda do butli.
Pytam głupio, czy ta woda jest pitna.
– Ależ oczywiście – mówią uprzejmie – Używamy ją do naszych herbat i kawy.
I już za chwilę tulę do piersi dwie półtoralitrowe butle z czyściutką świeżą wodą. Powinnam wziąć je i wyjść, i szczerze mówiąc nogi aż się sprężały do jak najszybszego odwrotu. Ale cóż to są dla nas dwie półtoralitrowe butle na niewiadomą drogę? Koncentruję siłę ducha i biorąc głęboki oddech, pytam, czy nie byłyby uprzejme nalać mi wody do następnych butli, które zaraz przyniosę.
– Ależ nie ma problemu – mówią uprzejmie. – Nalejemy, jak pani przyniesie.
– Młody, może ty teraz? – pytam – Nie głupio to, żebym ja szła? Widzą przecież, że młode stoi przy rowerach.
Nie, Młody nie wejdzie, w ogóle nie ma mowy! No w porządku, nie ma czasu na przepychanki, ostatecznie co za różnica, już wezmę na siebie do końca to poczucie dziwnej nieadekwatności.
Przytachałam więc wszystkie butle, jakie mieliśmy do dyspozycji, z satysfakcją patrząc, jak jedna po drugiej, sprawnie i z uśmiechem napełniane są wodą.
I w ten elegancki i uprzejmy sposób zostaliśmy właścicielami pięciu litrów wspaniałej wody, którą unieśliśmy z sobą. Dzięki za świetną wodę szwedzką, dzięki za naturalną życzliwość napotkanych Szwedów. Jesteśmy uratowani!
W każdym razie jesteśmy uratowani w podstawowej, żywotnej kwestii wody. Dzień jest słoneczny, i uświadamiam sobie, że jeszcze jedna sprawa zostaje do załatwienia. Nie możemy dalej tak po prostu sobie jechać. Trzeba, i to w miarę szybko, wysuszyć nasze rzeczy, bowiem tu pogoda, jak kobieta, zmienna jest, o czym mieliśmy już okazję się przekonać.
– Młody- mówię – koniecznie znajdź miejsce, żebyśmy się wysuszyli, bo my tu sobie pędzimy, a w środku wszystko mokre.
– Jasne! – mówi wesoło Młody.
– Ale to dość szybko, proszę, bo kto wie na ile nam tego słońca starczy!
Tym razem Młody nastawił swoje czujniki na serio, bo zupełnie nieoczekiwanie, z miejsca, którego nie potrafiłabym ani dojrzeć ani rozpoznać, skręcamy nagle na kawałek całkiem niezłej polanki. Nie mam pojęcia, jak ją wypatrzył. Polanka niewielka, ale wystarczająco obszerna, akurat na tyle, by móc rozłożyć na niej nasz mokry dobytek. Całkowicie idealne miejsce to nie jest, bo choć korzystne dla suszenia rzeczy, to mniej korzystne dla ludzi. Dla mnie w każdym razie, jako że chętnie bym się skryła przed tym palącym słońcem, a tu ani krzaczka ani drzewka. Trudno, nie narzekajmy, w końcu wnosiliśmy pragnienie o miejsce na suszenie rzeczy a nie skrywanie się przed słońcem. Siadam więc na jakimś odłamku suchej gałęzi, i odpoczywam patrząc jak Młody rozpościera nasze namioty i swoje klamoty. Odpoczywam tak do momentu, gdy mnie podrywa nagle poczucie obowiązku, bo, sorry, co jak co, ale osobiste rzeczy to ja muszę rozpostrzeć osobiście! Po chwili i ja rozkładam własne klamoty – śpiwór, buty, kurtki, spodnie, i co tu dużo mówić, majty i biustonosz również. Człowiek musi być suchy w całości, a nie tylko zewnętrznie. Głupio trochę, bo z drogi widać wszystkie nasze poczynania, ale na to rady nie ma. Odwracamy pyski od szosy i tyle, zresztą nie ma na niej tak dużo znowu pojazdów. Co jakiś czas przewracamy to i owo na drugą stronę, żeby wszystko równo przeschło. W sumie jednak jest to godzina odpoczynku. No i szansa na suchy sen tej nocy! Jakaż ulga!
I myślę sobie, jak to jest, że jednak człowiek znajduje zawsze to, co jest mu naprawdę potrzebne.
oczekiwań, że będzie się miało „wszystko”. Ale z pewnością będzie się miało to, co niezbędnie potrzebne.
KONSEKWENCJE MĘSKIEJ AROGANCJI
Chyba jestem zmęczona. Głównie z powodu upału, tak sądzę. Nie myślę o tym jadąc. Jadąc po prostu jadę, i chcę jechać, ale przewaga automatyzmu w stosunku do przyjemności świadczy o zmęczeniu.
Mijamy teraz małe miejscowości nadmorskie, które są tak inne od naszych. Niewielkie, niskie domki stoją przy samej szosie, a morze prześwituje niemal tuż za nimi. Tyle, że nie widać do niego dostępu. Male domki zasłaniają go zaborczo, jakby morze należało tylko do nich. Pukavik, Solvensborg.
Jestem ciekawa, jak blisko tego morza tak naprawdę stoją, ale nie na tyle ciekawa, żeby proponować sprawdzenie tego. Jednak poczucie bliskości morza ciągnie niesłychanie. Czy nie można by tak raz chociaż nie pędzić do końca dnia, ale spędzić sobie spokojne popołudnie nad morzem?
Zegarki wskazują godzinę 16. Pogoda jest ładna i wciąż słoneczna. Miejscowość Slovensborg wydaje się sympatyczna, i w tej sympatycznej miejscowości widzę nagle znak zwiastujący kemping. Nadmorski kemping, jak na zawołanie.
– Hej, zobacz, kemping! – wołam radośnie.
Młody zwolnił, ale nie zsiadł z roweru. Między domkami wąskie przejście dalej, gdybyśmy pojechali tamtędy zobaczylibyśmy jak to wszystko naprawdę wygląda, znaczy się morze po drugiej stronie domków.
– Dopiero czwarta! – mówi. – Ileż to godzin do nocy!
– No…czwarta…
Faktycznie, gdybyż to chociaż szósta była. Faktycznie, wcześnie jest.
– Ale mamy kemping! Nad morzem! – wołam, choć widać nie z taką determinacją, która dawałaby siłę przebicia.
– Ja się zajmuję znajdowaniem miejsca na nocleg, czy ty?! – rzuca Młody.
Krew we mnie zawrzała i buchnęła płomieniem. To szczyt arogancki! Jakiegoś macho mi tu będzie nagle odgrywał.
Jedziemy dalej, ale ja się nie mogę otrząsnąć z wstrząsu. No do czego to podobne, tak się do mnie odezwać?! Durna arogancja!
Wręcz czuję, jak moja rozbudzona do wściekłości podświadomość rzuca na niego tajne czary: obyś tak został ukarany za te słowa! Obyś pożałował! Jedziemy dalej, ale ja czuję wręcz krwi bulgotanie, tak się ta wściekłość warzy. No i już daleko za nami tamten znak, tamto wejście, tamta szansa na kemping nad morzem.
– Znajdę jakieś miejsce w lesie sosnowym, nad morzem – mówi Młody łagodniej, jakby chciał wytłumaczyć swoja tamtejszą odpowiedź.
„Dupa znajdziemy” myślę niecenzurowanymi słowami. A głośno rzucam:
– Za piętnaście kilometrów!
I pomyśleć, że chciałam w ten sposób zaznaczyć, że to będzie daleko…
Jedziemy. „No dobrze, ostatecznie ja też wolę nocować na dziko, w lesie sosnowym nad morzem, jeśli bym miała wybierać, a nie wśród domków na ciasnym pewnie kempingu”.- myślę sobie.
Ostatecznie to akceptuje fakt, że te dwie godziny za wcześnie byśmy się zatrzymali. Ale na tą jego arogancję to zła jestem ciągle. Że to niby on wie najlepiej gdzie nocować. Co to za ton w ogóle, co za gadanie, że niby on tylko ma decydować o miejscu noclegu??? Zapomniał wół jak cielęciem był.
Nikt inny tylko ja sama pochwaliłam go kilka razy, że ma instynkt, że znajduje fajne miejsca. Jak to się wszystko u facetów łatwo może przemienić w nadmierne poczucie własnej mocy. I za to powinien być ukarany, strasznie, strasznie!
Tymczasem nasz szlak coraz bardziej odbija od morza. Prześwitująca woda z małymi domkami wzdłuż brzegu znika nagle a nas uderza niespodziewany widok wielkiej fabryki z wysokimi kominami ziejącymi gęstym dymem zasłaniającym niebo.
To jest zaskakujące i przerażające zarazem. Już przecież nosiłam w sobie obraz Szwecji zielonej, Szwecji z małymi ciekawymi domeczkami., czystej i spokojnej, gdy nagle pojawia się coś jak z horroru. Nie jestem w stanie nawet zatrzymać się, bo instynktownie chcę uciec do tego jak najdalej. Aż trudno uwierzyć- to tędy prowadzi dalej nasz szlak?
Przez chwilę Młody rozważa odbicie do szlaku i ominięcie miasta Kiristenstadt.
Ale się waha. Bo może droga będzie ruchliwa? Może będziemy musieli jechać na jednej autostradzie wspólnie z samochodami, tirami pędzącymi i nieprzywykłymi do rowerów? To byłoby dla nas niebezpieczne, więc może bezpieczniej będzie zostać jednak na szlaku?
– Jak uważasz? – pyta Młody.
– Ty decydujesz! – mówię złośliwie i obojętnie.
I zostajemy na szlaku.
Krajobraz znów zmienia się zupełnie. Wokół rozległe, ogrodzone pola uprawne, o przemysłowym, jak nam się zdaje, charakterze. Nasz szlak prowadzi teraz między torami kolejowymi a autostradą szybkiego ruchu. Od autostrady hałas, i żadnej możliwości skręcenia!
Powoli zbliża się już 18, a my nie mamy nawet cienia szansy na nocleg. „Znów to samo”, myślę.
Nie ma co myśleć, zostaje tylko pędzić dalej.
Więc pędzimy…
Ogrodzone pastwiska dla koni, drutami pod napięciem, pola ogrodzone drutami. Dawno minęło już te przepowiedziane przeze mnie piętnaście kilometrów, a koło szosy żadnej nadziei nawet na zjechanie ze szlaku. A tymczasem moje ciało zaczyna wyraźnie wołać o nocleg. Gdziekolwiek już! Około 19- tej wypatruję coś na kształt opuszczonej posesji. Na kawałku, wyjątkowo na tym obszarze nie ogrodzonego, pola, stoi kilka zabudowań: coś przypominającego szopę, czy stajnię i domek, o którym zakładam, że jest opuszczony. A zakładam tak, ponieważ zatrzymałam się, podeszłam i wołałam, ale nikt z niego nie wyszedł.
– Koniec drogi! – mówię. Zostajemy tu!! Możemy się schować w szopie. A ostatecznie rozbić się na trawie.
Ku mojemu zdziwieniu napotykam nagle na opór. I to jaki!
– Nie! Tu nie!
– Kurcze pieczone, porąbane, jak myślisz, ile ja mogę jeszcze dalej jechać? Ja, niestety, mam już dosyć na dziś.
– Tu nie chcę!
Nie wiem o co facetowi chodzi. O cokolwiek by nie chodziło, ja sił więcej nie mam.
– Młody, ja potrzebuję odpocząć. Chcesz mnie wykończyć?
Młody rozgląda się rozpaczliwie, potem każe mi zostać i wskakuje na rower. I za chwilę mnie woła, że gdzieś, całkiem niedaleko, coś wypatrzył. No ok, jadę.
Jakieś 100 metrów dalej kawałek lasu i chłopak sądził, że jest obok jakaś wolna wykoszona przestrzeń. Nie było.
Uznaliśmy oboje zgodnie, że trawa jest zbyt wysoka i trudna rada – wracamy pospiesznie na szlak.
A więc następna jakaś szansa noclegowa zostaje za nami. Owszem, było to miejsce dalekie od optymalności, ale było. „Nie, nie było”- mówi Młody. – O co ci u diaska chodzi, o ten domek? Młody kiwa głową, że tak. „Zwariowałeś, nic w tym domku nie było. A nawet, jeśli, to co za problem?! Dla mojego Młodego to jest problem. Mogliby być tam ludzie, i mogliby to lub co innego i dla niego ta niepewność to jest problem. Muszę się z tym liczyć nawet, jeślibym nie chciała. Każdy ma swoje jakieś słabe strony. No dobrze, ale teraz, co dalej?
Dalej zostaje nam pędzić jak najszybciej w kierunku miasta, i myśl o tym dodaje skrzydeł. Miasto to jednak jakaś nadzieja.
Moje zmęczenie, które w momencie gdy zrezygnowaliśmy z opuszczonej szopy, wydawało mi się, nie do przezwyciężenia, teraz znika na korzyść zawziętego pedałowania. Miasto daje szansę na kemping. Trudno, żeby w takim dużym mieście jak Kirisfangstad nie było żadnego kempingu przecież. A kemping to urocza chwila rozbicia namiotów, i odpoczynek. Ach, odpoczynek!
Gdy wyjeżdżaliśmy dziś rano, nie sądziłam, że dojedziemy do Kirisfangstad.
Gdy wjeżdżamy do miasta pytamy o ten wymarzony kemping każdego przechodnia, jakiego udaje się nam napotkać – od przedmieści aż po centrum. I wciąż ta sama odpowiedź.
– Nie wiem
– Nie ma
– Jest jest, ale nie wiem gdzie, spytajcie dalej
Rozdzielamy się. A może gubimy się? Chyba gubimy się, bo ktoś jeden powiedział, że na wschód, a gdzie tu wschód, chyba pojechaliśmy jedno z nas szlakiem, drugie na nosa, ale jednak wciąż w jakimś zasięgu mentalnego kontaktu. Miasto, normalne miasto, ulice, piętrowe domy, raczej nieładne, miasto zwyczajne jak wiele innych miast, szare. Odczuwa się, że przemysłowe. Jakiegoś ducha mu brak, w każdym razie nie jest w najmniejszym stopniu podobne do miasteczek, jakie spotykaliśmy do tej pory. Ale to wszystko jest dla nas w tej chwili zupełnie nieważne. Jedyna ważna rzecz – czy jest gdzieś tu kemping? Musi być!
– Tak, jest kemping – powiedziała nam pewna para. Mężczyzna siwy, smagły, niewysoki, silny, i kobieta też nie najmłodsza, z włosami spływającymi skręconymi dreadami na kolorową sukienkę.
– Jest, po drugiej stronie, za rzeką.
Podziękowaliśmy, szczęśliwi, że jesteśmy na tropie. Nie pytając o nic więcej.
Szybko okazało się, że był to błąd. Mówi się, że kto pyta nie błądzi. Trzeba by uzupełnić to przysłowie – kto mądrze pyta ten nie błądzi. Należy nie tylko znaleźć osobę, która wie, ale dopytać dokładnie, nie zakładając, że będziemy wiedzieli to, czego nam nie powiedziano.
Kemping jest za rzeką. Ale okazało się, że za rzekę prowadzą dwa mosty. Jeden bliżej nas, drugi dalej. Za którym z nich jest ów kemping, za tym, czy za tamtym? Decydujemy się na most najbliższy, ale wjazd na niego okazuje się wcale nie oczywisty i szukając go nadłożyliśmy jakieś ponad 2 kilometry. A po drogiej stronie – nie widać nic zbliżonego do kempingu! Nowe drogi, nowe szosy, zabudowania jakieś wyglądające na przemysłowe. Wracamy. Jedziemy na drugi most. Skoro nie tu, to za tamtym drugim, musi być kemping. Ale za drugim mostem, zarośla i domy.
– Trzeba pojechać dalej – twierdzi Młody – Może to nie tuż przy moście, mówili, że 3 km.
Ja tego nie pamiętam, ale może i było coś takiego. W tym momencie mój umysł pracuje już na rezerwach, więc nic dziwnego, że nie pamiętam. Mogę jeszcze – bo muszę – jechać, ale czynię to zupełnie automatycznie. Na myślenie energii już nie starcza.
– Za tym, czy za tamtym mostem te 3 km? – pytam półprzytomnie.
– Jesteśmy tu teraz. – mówi Młody.
No faktycznie, skoro jesteśmy tu, warto spróbować tu. Wiec jedziemy dalej, te 3 kilometry, jakaś dziwną drogą za owym drugim mostem, za którym teraz jesteśmy, ale nic sensownego nie widać Nawet człowieka nie ma, którego można by zapytać o cokolwiek. A kempingu ani śladu, kompletna pustka. Trudno, decydujemy zawrócić do punktu wyjścia czyli do naszych dróg rozstajnych przed dwoma mostami.
Nie wiem ile tak błądziliśmy, godzinę może, może więcej, jadąc to za jeden, to za drugi most w poszukiwaniu owego kempingu. Napędza mnie wyłącznie poczucie, że to już blisko i w chwilach słabości przywołuję na myśl podróżników, którzy padli niedaleko od celu. Zresztą, w tych warunkach nie ma nawet jak poddać się.
Naprawdę nie ma jak? A hotel?
Stoimy na drodze rozstajnej pomiędzy dwoma mostami.
– Chciałabyś do hotelu? – pyta Młody zgadując moje myśli.
– A co z rowerami?- mówię rozsądnie – I, jaki hotel? Możemy szukać go niewiadomo jak długo, i nie wiadomo jakie będą warunki, a kemping [przecież powinien być tu gdzieś w pobliżu!
I kiedy tak stoimy przy drodze, rozglądając się wokół, z samochodu zaparkowanego przy chodniku wychodzi jakiś elegancki mężczyzna z brodą i podchodzi do nas.
Młody dzielnie pyta go o kemping.
– Tak, jest kemping, za tym mostem – mówi wskazując nasz pierwszy most – A wy szukacie noclegu? Na kempingu?
– No tak, gdzieś musimy już zanocować! – mówię.
A mówiąc tak myślę, jakby to było dobrze, gdyby ten człowiek zaprosił nas do siebie. Gdyby powiedział na przykład – o, ja mam tu niedaleko miłą posiadłość, możecie się rozbić u mnie w ogrodzie, no problem!
– A to musi być kemping? – pyta ów mężczyzna
– Nie musi – powiadam, i serce wali mi mocno, czyżby moja nadzieja miała się ziścić? – Mamy wszystko co trzeba, namioty, śpiwory, zupełnie samowystarczalni jesteśmy – dodaję pospiesznie.
– Jak nie musi być kemping, to ja wam odradzam! Jest pełno miejsc gdzie możecie zanocować poza miastem. W Szwecji możecie bez problemu wszędzie rozbić, gdzie chcecie.
– A czemu pan nam odradza? – pytam podejrzliwie
– Nie będzie się wam podobało na tym kempingu – mówi mężczyzna i wsiada do samochodu – Nie będzie się wam podobało, tak sądzę.
Samochód odjeżdża.
Nadzieja znika.
Mój towarzysz podróży wsiada na rower
– Jedziemy! – mówi zdecydowanie.
– Na kemping?
– Nie, za miasto. Powiedział, że jest mnóstwo miejsc do noclegu.
Jadę za nim. I dlatego, że jak wspomniałam, mój umysł do myślenia już się nie nadaje, i dlatego, że za owym pierwszym mostem byliśmy i nie mam jakoś ochoty szukać po raz drugi tego, czego nie znaleźliśmy i dlatego, że Młody tak zdecydowanie ruszył dalej. Więc ok, za miasto.
– Czemu, myślisz, on powiedział, że nie będzie nam się podobało na kempingu? – pytam gdy jedziemy
– Politisch correct.
– Słucham??
– Arabowie.
– Arabowie, to nie znaczy jeszcze, że coś ma być nie tak. Jakby powiedział, że muzyka głośna, czy coś, toby mi się nie podobało, ale tak po prostu, że Arabowie?
Jestem gotowa nocować z każdym i wszędzie. No, ale żeby było cicho, ciemno i spokojnie.
A ludzi po kolorze skóry czy narodowości nie jestem skłonna osądzać z góry.
No, ale już wyjechaliśmy. Jesteśmy z drugiej strony miasta, poza nim.
Młody twierdził później, że byliśmy wtedy jeszcze w jego obrębie. Ale miasta już nie było czuć. Jakieś tory kolejowe, zarośla. Pamiętając warunki, jakie mijaliśmy przed miastem, gdzie żadnej szansy na nocleg nie było, każda odrobina teoretycznie możliwego miejsca wydaje mi się zachęcająca, by sprawdzić ją bliżej.
– Młody, a może tam?
Przechodzimy więc przez te tory kolejowe, przenosimy rowery przez jakiś rów, niby niewielki, ale jednak rów, i tuż za zaroślami, ukazuje nam się jakiś zakład chyba, napis, żeby nie przekraczać, każdym razie żadnej możliwości na rozbicie się.
Tachamy rowery z powrotem na drogę, przez rów i tory kolejowe.
Odrobinę dalej jedziemy jakąś sympatycznie wyglądającą ścieżką w głąb sympatycznie wyglądających drzew. Las? Ale ścieżki w tym lesie zbyt piękne i szerokie. Szybko okazuje się, że nie jest to las, a rozległy, piękny park, ze starymi drzewami. Powoli robi się ciemno, więc decydujemy się jednak wjechać głębiej, może coś się uda znaleźć. Drzewa są stare, wielkie, ale bez gęstego podszycia. Błyska iskra nadziei na odległy, spokojny zakątek na nasze namioty. I już, już, kiedy zdawało się, że taki zakątek na noc znaleźliśmy, słyszymy, a za chwilę i widzimy, w oddali, grupę ciemnoskórych mężczyzn, rozprawiających głośno.
I sprawa rozbicia się odpada. Jeszcze chwilę się waham. Jestem zmęczona jak pies i spragniona wreszcie spokojnego odpoczynku jak stado psów zaprzęgowych po wyprawie na biegun. Ale ci faceci idący o tej porze ścieżką przez ów zalesiony park, nie dawaliby jednak poczucia bezpieczeństwa nocą. Nie wiadomo co mogłoby przyjść im do głów, gdyby sobie podpili. Nie czuję, żebym mogła tu spać spokojnie.
– Wracamy na szlak!
– Jesteś pewna?
– Tak!
A więc decydujemy powrócić raz jeszcze na szlak, już teraz z pewnością po drugiej stronie miasta.
Gdy wjeżdżamy na szosę, mijamy drugą grupę mężczyzn. Jest to grupa, którą się mija z poczuciem, że trzeba jak najszybciej zniknąć i nie patrzeć im w oczy. Znikamy więc, pozostawiając za sobą śpiewy i pokrzykiwania ciemnoskórych panów.
Gdy jedziemy szlakiem zostawiając z tylu za sobą Kirisfangstad, na świecie zapada już noc. Przedmioty zaczynają powoli rozpływać się w mroku. Jeszcze widać zarysy pól i na jakiejś łące zarysy samotnego domku.
– Hej, może tam?
Podjeżdżamy. Nie wiem czym był ów domek. Nie wyglądał na mieszkalny, malutki był. I miał przy sobie jakiś agregat, który buczał natarczywie. Na mnie wibracje i buczenie agregatów działają wybitnie nieprzyjemnie. Jakaś totalna niezgodność wibracji istnieje między mną a agregatem, tak silna, że wręcz dostaję szału. Więc może kawałeczek dalej? Dalej od szosy, dalej za tym domkiem, wydaje się widnieć zarys drzew i spora przestrzeń łąki.
Wyjeżdżamy na tę łąkę, z nastawieniem, że to już tu. Po prostu tu. Rozbijemy się i tyle. Ruszymy wcześniej, bo do szosy stąd niedaleko i niemiło być na widoku, ale rozbijamy się natychmiast. Jest już ciemno i czas na sen.
Zdecydowanym ruchem wyrzucam śpiwór, i namiot, z sakwy na ziemię.
I… – i natychmiast okazuje się, że nazwa „ziemia” jest jak najbardziej nie na miejscu. Nie jest to ziemia. Jest to wysoka, mokra, super gęsta trawa, której nie było widać z powodu ciemności.
Teraz bucha w górę setkami, nie – tysiącem komarów, które rzucają się na mnie jak zgłodniałe wilki. A gęsta wilgoć rzuca się na mój śpiwór i namiot.
– Młody!!! – wołam, jak Telimena na łące, w przerażeniu i podskokach – Zwijamy się stąd!
Młody twierdził potem, że wcale tak nie wołałam, że rozważyliśmy to zagadnienie wspólnie i rozsądnie. On spytał, czy się rozbijemy, bo widzi, że ja jestem w desperacji, a ja spytałam, co on by zrobił, gdyby był sam. I on powiedział, że pojechałby. I ja powiedziałam, to jedźmy! I pojechaliśmy!
Ale ja pamiętam determinację wywalania rzeczy z plecaka, gwałtowną rozpacz z powodu tych żarłocznych komarów i agresywnej mokrości podłoża i bezwzględną decyzję, aby błyskawicznie opuścić to miejsce i odjechać jak najdalej. I pamiętam dobrze ulgę bycia znów na szosie. Mimo ciemności i zmęczenia. To zdecydowanie nie była łąka na pozostanie. Nawet człowieka w największej desperacji nie można zostawiać na pożarcie drapieżnym komarom. Żaden sen w takich warunkach nie jest możliwy, a pobyt staje się wyłącznie torturą, Nie mówiąc o tym, że przez tę niewielką chwilę, kiedy tam byliśmy namioty zdążyły już złapać wilgoć. Ulga, ulga, że jedziemy dalej!
Swoją drogą, czy to nie ciekawa rzecz? Jest już noc. Ciemno. Miejscami całkowicie ciemno, ale gdy mijamy miejscowości po drodze, domki są zazwyczaj mocno oświetlone, mając światełka poprzyczepiane na całej długości a niekiedy i szerokości ściany. A więc jest już noc, a ja nie odczuwam już nawet zmęczenia, które niedawno zwalało mnie z nóg, tylko ulgę, że jedziemy dalej! Jakież to wszystko jest względne i relatywne!
Powoli księżyc wschodzi i zaczyna świecić pięknie. I jest szczególny urok w tym, jak oświetla nam drogę. Umysł wchodzi w coś w rodzaju transu, nogi same kręcą pedałami roweru bez udziału mojej świadomej decyzji. Nawet czas przestaje istnieć. Czas, który przecież odbieramy tylko pamięcią, że coś było, przemyśleniem, że coś będzie. Takiego czasu już nie ma. Percepcja umysłu zawęża się bowiem do momentu kręcenia pedałami, ale i tego nie ma w świadomości, jako, że nogi kręcą już same, bez jej udziału. Jest trochę tak, jakby się było marionetką zawieszona na lince w ciemności, która obraca kolanami bez przerwy i bez przerwy.
I tak posuwamy się naprzód. Ja już zupełnie bez świadomości gdzie i że „naprzód”. Jedyne, co przeczuwam, to obawa, że gdy nogi moje zatrzymają się – nie będą już w stanie ruszyć dalej.
O ostatnim odcinku drogi opowiedział mi potem Młody. W Rincoley pukałam ponoć do jakiegoś domku pytając o nocleg lub możliwość rozbicia się. Kobieta skierowała nas na drogę na kemping, o którym Młody sądził, że jest w pobliżu, a okazało się, że dopiero w następnej miejscowości, w Ahus. I Młody trafił tam dzięki drogowskazom drogowym głównie, bo nie tylko nasz szlak się kończył, ale były jakieś roboty drogowe, remont szosy, na szczęście podobno jakiś chodnik tuż obok drogi znalazł, tak czy inaczej, trafił. Z tego wszystkiego, gdy mi opowiadał, przypominam sobie tylko błysk nadziei, który zgasł jak światło w mroku. I rozczarowanie głębokie w tym mroku, że co za ludzie, którzy światełka na domkach piękne dają, ale żadnej pomocy od nich nie można oczekiwać. Ale to wszystko mignęło jak sen, wszystko było już od pewnego czasu jak sen.
A potem gdzieś wjechaliśmy, gdzieś gdzie drzewa wysokie i cudny zapach sosen. Namiot, do którego wsunęłam się w swój śpiwór, i głęboki, nie dający się wyrazić spokój w duszy, że można zasnąć. Spokojnie, sucho i dobrze zasnąć.
Jakież to niewyobrażalnie piękne uczucie!
Na liczniku 114 km – mój życiowy rekord dziennego przejazdu rowerem. Po raz pierwszy przekroczyłam setkę. I żyję!
Na zegarze pierwsza w nocy.
DZIEN NA KEMPINGU W AHUS
Wstałam o dziesiątej. Przeciągnęłam się w pięknej rzeczywistości kochanego namiociku, rozbitego wśród innych namiotów, na kempingu wkomponowanym w stare wysokie sosny. Jest ciepło. Wietrznie, ale ciepło. I ze wszech miar przyjaźnie, jakby cały świat uśmiechał się do ciebie. Czuję, jak dobrze tu być. I nie chcę być gdziekolwiek indziej.
– Słyszysz morze? – spytał Młody podchodząc do mnie.
Spytał to tonem przyciszonym, tajemniczym, jakby oznajmiał coś niebywale ważnego.
No tak, obiecał mi przecież kemping w lesie sosnowym nad morzem… Kiedyż to było…
– I dojechałeś! – zaśmiałam się.
Wprawdzie 60 kilometrów dalej, ale dziwnymi drogami Opatrzność nas prowadzi. Trzeba tylko wiedzieć, czego chce, nie?
– Jest kemping nad morzem? Jest! – mówi Młody z dumą po której aż czuć, jak się bije w mentalne piersi.
– Właśnie mówię: „i dojechałeś”!
Trzeba było kawał świata zjechać, kawał świata ominąć, żeby znaleźć się właśnie tutaj. Nie było żadnego lepszego miejsca wcześniej. Nie sądzę nawet, że ów kemping, na który nie wjechaliśmy wczoraj, byłby lepszy. To miejsce, w którym jesteśmy teraz, jest perfekcyjne!
Sosny i morze, czyż istnieje lepsze połączenie?
Rozglądamy się teraz po tym naszym nowym miejscu pobytu. Kemping jest duży, większość namiotów jest ogromna, ustawiona stacjonarnie, nierzadko z osobnym dodatkowym ogrodzeniem, za którym ludzie maja swoje małe królestwa; stoliki z krzesełkami, grille, nawet krany z wodą. Poza tym są oczywiście spore budyneczki z prysznicami, toaletą, umywalkami i co człowiek sobie zażyczy. W różnych miejscach zaś wewnątrz kempingu stoją pompy dając możliwość nabrania wody bez biegania do odległych budyneczków. Ścieżki i ścieżynki przecinające kemping w różnych kierunkach sprawiają, że czuję się jak w namiotowej osadzie. Panuje tam swoisty porządek, są bogatsi i biedniejsi, jak w każdej osadzie, ale ogólnie atmosfera jest miła i przyjazna.
Jak twierdzi Młody, zastanawialiśmy się czy ruszać dalej czy odpocząć. Nie pamiętam, dla mnie oczywiste było, że odpocząć! Poza tym ruszanie z tego miejsca od razu dalej byłoby zbrodnią popełnioną na wycieczce. Jest tu tak pięknie i dobrze.
Zbieramy się zatem do śniadanka. Dokładniej mówiąc, Młody zbiera się do zagotowania wody na herbatkę, co czyni zawsze z wielką starannością, a ja korzystam.
– Zobacz, tam jest stół, może się przeniesiemy? – pyta pokazując palcem na coś w oddali.
– Stół, powiadasz? A po co nam stół?
– No, stół z ławami, będzie może wygodniej?
Jakoś tego nie widzę. I dosłownie i w przenośni. Dosłownie nie, no bo cóż, nie mam oczu młodych niestety. Przedmioty i ludzi rozpoznaję w różny sposób, i wzrok niewątpliwie ma w tym swój udział, ale trzeba go mocno wspomagać, powiedzmy sobie. A w przenośni nie, bo pokusa rozszerzenia naszego rewiru nie jest wystarczająco silna by zdecydować się teraz na fizyczną akcję zwijania i przenoszenia naszych namiotów z całym dobytkiem, przenoszenia rowerów i przedłużanie czasu na przygotowanie śniadanka. Zostajemy więc tam, gdzie jesteśmy. Jak się okazało, przyklejeni do murku sąsiadującego z nami ogrodzenia namiotowego potentata.
I dobrze, że zostaliśmy, bo wiatr zaczął mocno przybierać na sile już gdy gotowaliśmy wodę na herbatę.
Szczerze mówiąc nie pamiętam nawet co jedliśmy i czy jedliśmy. Chwilę potem nadeszły chmury i lunął deszcz. Zakopaliśmy się w swoich namiotach jak liski w norkach. Zrobiło się pochmurnie, wietrznie i padało nieustannie. Spałam słuchając bębnienia deszczu o poły namiotu i czując się niezwykle cudownie. Jestem w pełni usprawiedliwiona, aby tak sobie leżeć, bo leje. Tego właśnie mi było trzeba. Jeśli o mnie chodzi może tak sobie lać dokąd chce.
Koło trzeciej po południu deszcz przestał padać na chwilę.
Słyszałam jakiś fragment rozmowy Młodego z jakimś człowiekiem, ale nie chciało mi się wychodzić, żeby sprawdzić kto i po co.
Młody sam zapukał do mnie.
– Śpisz?
– Nie. Gadałeś z kimś.
– Przestraszyłem się trochę, bo przyszedł jakiś człowiek i spytał skąd jesteśmy. Powiedziałem, że z Polski. Myślałem, że będzie chciał forsę za namioty.
– To nie problem, spoko możemy zapłacić!
– Ale nie. To był Szwed z jednego z wielkich namiotów. Zapraszał nas do siebie. Żeby wpaść kiedy chcemy, bo on ma sporo miejsca i ławy na których można siedzieć. Miałabyś ochotę pójść?
– Szczerze mówiąc, niespecjalnie. Wolę leżeć w namiociku.
– Ja też! – powiedział Młody.
Nie powiem, ucieszyło mnie to. Lubię wiedzieć, że Młody też jest trochę zmęczony, jakoś podnosi mnie to na duchu zawsze.
– Ale co, nie masz ochoty na towarzystwo?
– No nie bardzo. Oni będą na pewno pić, trzeba gadać, nie mam ochoty. Poza tym jestem zmęczony.
Takie wyznanie to już na wagę złota. Jeszcze trochę, a wydam się sobie nie tylko podniesiona na duchu, ale wręcz całkiem silna, niemal tak silna jak Młody. W każdym razie już całkowicie i w pełni usprawiedliwiona z powodu mojej niechęci do czynienia czegokolwiek.
– Ale co mu powiedziałeś?
– Podziękowałem, powiedziałem, że bardzo miło, ale jesteśmy trochę zmęczeni. I że porozumiem się z tobą. Że będziemy mieli to na uwadze i dziękujemy. Ale niezobowiązująco. Chwile jeszcze popytał skąd i dokąd jedziemy, i już.
– To dobrze.
Nie poszliśmy więc. Zostaliśmy w swoich namiotach i z miłym poczuciem serdeczności nieznanego nam Szweda spaliśmy nadal, aż do wieczora.
Wieczorem kemping niespodziewanie rozbłysnął wielością świateł poustawianych wzdłuż głównych ścieżek. Budynki toalet też były oświetlone. Czułam się już na tyle dobrze, że myśl o prysznicu się stała mi się miła. Ale nie na tyle dobrze, żeby przyjąć zaproszenie mojego młodego towarzysza na wycieczkę nad morze. Dojście pod prysznice, to było wszystko, na co mogłam się zdobyć. Mimo całodziennego niemal snu, ciało wciąż czuło potrzebę regeneracji.
– Słyszysz morze? Jak te fale biją… to musi być niedaleko. Kilometr najdalej. Przejdziemy się zobaczyć?
– Słyszę….idź sam. Wszystko mi opowiesz, jak wrócisz.
Młody natychmiast rozpłynął się w mroku, a ja ruszyłam w kierunku toalet oczarowana tajemniczym światem, w którym oto właśnie teraz jestem. Wiatr już dawno zapomniał, kiedy wiał, nasze namiotowe osiedle rozbłyskiwało już dziesiątkami świateł. Większe, równo poustawiane wzdłuż głównej, jak mi się zdawało, ścieżki, prowadzącej do budynku toalet, i mniejsze, w ogrodzeniach wielkich namiotów.
Korony potężnych, starych sosen częściowo rozpływały się w czerni nieba, częściowo grały migoczącymi igiełkami, podświetlone fragmentami od dołu. Zapach wilgotnej ziemi po deszczu łączył się z zapachem grillów robionych tu i ówdzie.
Gdy wyszłam z toalet, z myślą znalezienia pryszniców, uświadomiłam sobie nagle, że nie zabrałam ręcznika wychodząc z namiotu. Jak to musiało być? Wyszłam. Przeciągnęłam się w wieczornej poświacie. Młody też wyszedł. Nie, on chyba był już na zewnątrz wcześniej. Zaproponował mi pójście nad morze. Odmówiłam – i poszłam w innym kierunku, ścieżką do toalet. Od razu poszłam. Tak jak pamiętam, to było niedaleko, a oświetlona ścieżka prowadziła dość blisko naszych namiotów. Wrócę więc szybciutko po ręcznik i pójdę raz jeszcze. Odwróciłam się i poszłam zatem oświetloną ścieżka prosto w kierunku naszych namiotów. W każdym razie takie miałam wrażenie, które jednak po pewnym czasie zmieniło się w niepewność. Bowiem szłam i szłam, a naszych namiotów, ani śladu. Uświadomiłam sobie wówczas rzecz inną jeszcze – a mianowicie, że ja nie tylko bez ręcznika wyszłam. Wyszłam bez swoich oczu i nie widzę świata wokół! Gdy chcę świat widzieć i poruszać się w nim sensownie noszę bowiem całkiem silne szkła kontaktowe, które wkładam zazwyczaj od razu po wstaniu. W obszarze domu, czy namiotu, przerzucam się jednak na okulary – znacznie słabsze ale wygodne dla mnie w małych pomieszczeniach. Teraz wyszłam radośnie w domowych okularach, zatem świata w zasadzie nie widzę, bardziej go odczuwam. Iść w stronę toalet było łatwo, bowiem same toalety są wyraźnie oświetlonym punktem, ale w drugą stronę jest inaczej. Nasze namiociki, ciemne, bez żadnego światełka, zupełnie się rozpłynęły,a ja, nie mając wrodzonego poczucia kierunku, nie wiem gdzie się one rozpłynęły były. Idę więc ścieżką, o której byłam przekonana, że to ta sama, jaką podążałam uprzednio. Najwyraźniej jednak nie była to ta sama, bowiem oceniając po długości mojego marszu powinnam już być dawno w znanej mi okolicy. A nie jestem! Nasze namioty stały przytulone do dość okazałego, całkiem długiego murku, z drugiej strony był nieopodal wielki namiot owego Szweda, który nas zapraszał do siebie. Tymczasem żadnego murku ani śladu, wielkich namiotów za to, urodzaj. Nie jestem więc tam, gdzie być powinnam. Postanowiłam zawrócić ścieżką, jaką właśnie idę, z powrotem do budynku toalet, by w jego świetle zorientować się lepiej. Musiałam bowiem, mimo wszelakich pozorów, wybrać niewłaściwą ścieżkę na powrót. Zatem jak się spokojnie rozejrzę jeszcze raz i wiedząc, że ta dróżka, jaką idę, nie jest właściwa, spokojnie znajdę inną, już tę właściwą. Idę zatem pilnując, aby nie zboczyć z drogi. Jestem! Znów toalety. Ha! Ulga, że mam znów znane sobie miejsce. Wracam do punktu wyjścia, i teraz, patrząc bardzo uważnie odnajduję szeroką, wygodną ścieżkę, oświetloną wyraźnie z obu stron. To musi być ta! Zapuszczam się w nią zatem, tym razem z wielką uwagą starając się rozpoznawać teren po sposobie rozmieszczenia świateł. Jest to jednak karkołomne zadanie, bo przecież nie wiem, jak były one rozmieszczone gdy wychodziłam. Co gorsza, mam wrażenie, że jest ich jeszcze więcej niż uprzednio i po chwili znajduję się znów w gęstwinie nierozpoznawalnych namiotów. Jeszcze raz wracam ścieżką do toalet. Musiałam jednak znów wybrać niewłaściwą, ale jak to się mogło stać? Problem w tym, że od początku miałam wrażenie, że od nas do toalet prowadzi tylko jedna tak szeroka ścieżka. Może więc błąd rozpoznania zrobiłam gdzie indziej; może idę jednak dobrze, tylko powinnam skręcić z niej wcześniej jakoś? Podczas rozmowy z Młodym mogliśmy przejść kilka kroków, na które nawet nie zwróciłam uwagi. I faktycznie, przypominam sobie, że rozmawiając nie staliśmy przecież dokładnie pośrodku jakiejkolwiek oświetlonej ścieżki, a bardziej z boku, Chyba z lewej strony. Zatem wracając powinnam w jakimś momencie skręcić w prawo. Wracam więc do toalet, idę jeszcze raz, idę odmierzając poczuciem czasu domniemaną odległość od naszych namiotów, skręcam w prawo, i usilnie staram się odnaleźć zarysy namiotu Szweda. Jest jakiś! Podchodzę bliżej, światełka wokół, słyszę głosy jakiś ludzi, ale wydaje mi się ten namiot jakiś mniejszy nieco od tamtego. Może to jednak złudzenie, teraz wszystko wygląda przecież zupełnie inaczej. Kilka kroków od namiotu Szweda winien być murek a przy nim nasze namioty. Zapuszczam się dzielnie kilka kroków w ciemność- ale tam nie ma żadnego murku i żadnych małych namiocików! Jakże żałuję, że nasze namioty nie mają przy sobie choć jednej lampeczki. Uświadamiam sobie bowiem teraz, że nie mam żadnych szans na dojrzenie ich nawet z relatywnie niewielkiej odległości. Musiałabym jakimś cudem wpaść na nie fizycznie, żeby się odnaleźć. Wokół mnie migocząca feeria światła i ciemności, głosów to zbliżających się to niknących, dalekiego szumu morza łączącego się z szumem drzew. Rozglądam się wokół, a wszędzie to samo. Czynię jeszcze jeden zryw ducha postanawiając obchodzić dookoła każdy wielki namiot, jaki napotkam, ale szybko ujawnia się cały bezsens takiego działania. Nic nie widzę prócz gry światła i ciemności. I oto rozumiem, rozumiem i akceptuję, że nie mam żadnych szans, aby trafić do namiotu. Macam kieszenie spodni. Szczęśliwie telefon komórkowy jest na swoim miejscu. Ściskam go teraz w dłoniach jak największy skarb. Czuję się zmęczona. Mniej bym się zmęczyła idąc nad to morze. No, ale chciałam odpocząć sobie w luksusie prysznica, ha ha. Człowiek nie uniknie tego, co mu pisane. Dzwonię.
– Młody – mówię, starając się by mój głos nie zabrzmiał nagle histerycznie. – Nie śmiej się, ale ja się zgubiłam. Tak, na drodze do toalet. Tak, wiem,że to prosta droga. Nie, nie żartuję. Nie wzięłam szkieł. Nic nie widzę. Gdzie jestem? Nie wiem, gdzie jestem. Jakbym wiedziała, byłabym w namiocie przecież!
Mam ochotę się rozpłakać. Nienawidzę bezsilności. Słabości takiej. A tu stoję oto, pewnie kilka kroków od, że tak powiem, domu, i można mnie zjeść żywcem. I nic na to nie poradzę.
– Czy jestem przy toaletach? Nie. Mam nadzieję trafić na ścieżkę do toalet, ale nie daję głowy za to. Ale ty masz oczy, znajdziesz mnie. Oczywiście, że będę czekać. Albo przy toaletach albo gdzieś tam, gdzie jestem. Spokojnie, bardziej już się zgubię. Będziesz, kiedy przyjdziesz. Będę czekać ile trzeba.
Odłożyłam słuchawkę ze spokojną pewnością, że kiedyś zostanę odnaleziona i pokornie dam się zaprowadzić z powrotem. Jeszcze próbuję jednak zawalczyć przynajmniej o wyjście z tej migoczącej ciemności na główną, oświetloną ścieżkę, i to mi się akurat udaje. Gdy dochodzę do toalet, Młody już tam czeka na mnie z szerokim uśmiechem.
– Ty ślepy kreciku – mówi całkiem czule
– Chyba ślepa wrono! – odpowiadam z irytacją, którą ma pokryć mój prawdziwy stan ducha
I natychmiast zasypuję go, z tego samego powodu, nerwowymi pytaniami: A dokąd ja szłam właściwie? A jak ja mogłam się zgubić A gdzie jest właściwa ścieżka? A czemu ja jej nie widziałam?
Głupota wszystko. Toż najchętniej zwyczajnie i po ludzku dałabym się przytulic i po babsku bym się rozbeczała. Ale co wtedy ze mnie za towarzysz podróży? Poza tym, gdzie ja „baba”? I tak idiotycznie się czuję, że musiałam aż dzwonić o pomoc.
Przy kolacyjnej herbacie Młody opowiada o swoim wyjściu. O chmurach burzowych przechodzących niebem i błyskach nad morzem, o długim molo, którym szedł w głąb i w głąb, o wąskiej plaży i młodych dziewczynach kapiących się w morzu. I że fajnie, że miały tyle odwagi, żeby się kapać w morzu teraz, nocą.
ZAWSZE NADEJDZIE RATUNEK
Rankiem Młody puka do mojego namiotu będąc już dawno po prysznicu. Z informacją, że właśnie wyciągnął z ciała kleszcza i żebym też się sprawdziła dokładnie.
Dzionek słoneczny, spokojny, wędrówka pod prysznic jakże łatwa, a i sam prysznic dziś widzi się wyjątkowo sympatycznie. Wczorajszy dzień wspominam jak dziwny sen. Teraz czuje się trzeźwa na umyśle i świadoma. I chętnie zaakceptowałabym dzisiejszy dzień jako dzień odpoczynku. Zobaczymy, jak będzie. Instynktownie czuję jednak, że czas będzie w dalszą drogę. Tymczasem jednak odświeżam się, i faktycznie, dwa kleszcze z organizmu wyciągnęłam sprytnie. Spryt w tym celu, owszem, był potrzebny. Bo jeden z tych podłych insektów wgryzł się w miejsce przedziwne i niemożliwe do publicznego oczyszczania, zatem na żadną pomoc nie mogłam liczyć, choć sprawa była niełatwa.
Ale poszło!
Po czymś, co nazwaliśmy śniadaniem, a co w istocie było herbatką i garścią nerkowców z żurawiną, ruszyliśmy dalej. Gdy wjeżdżaliśmy tu przedwczoraj, nikt nas nie zatrzymywał, nikt później nie pytał o nic, i teraz też wyjechaliśmy nie nagabywani. Minęliśmy jednak jakąś recepcję, – której zupełnie przedtem nie zauważyłam. W ogóle miałam wrażenie, jakbyśmy wyjeżdżali z innego miejsca niż ten kemping, który znałam. W każdym razie wyjechaliśmy spokojnie i do tej pory nie wiem, czy zawdzięczamy to naszemu szczęściu czy też kemping ów dawał możliwość bezpłatnego rozbicia się małym, tymczasowym namiotom.
Wyjeżdżamy więc, a ja marudzę.
– Jestem głodna!!!
– Zobaczymy, może jest coś w Ahus.
Podjechaliśmy kawałek, ale już mi się nie podoba. Knajpy żadnej, a wyjazd coś za bardzo mi przypomina traskę na szosę z koniecznością nieskończonego pędzenia dalej.
– Tu nic nie ma! – mówię rozpaczliwie.
Czuję bowiem głód i to wymagający natychmiastowego zaspokojenia.
– Wiesz, jak byłem wczoraj nad molo – powiada Młody – widziałem tam jakąś restaurację.
– To po co my tu jesteśmy? Nie było rozsądniej od razu pędzić na tę restauracje, którą widziałeś?
Wiem, czuje, że jestem nieznośna. Nie lubię się za to. Ale nic nie mogę poradzić. Jestem głodna a więc zła. Kurcze pieczone, muszę coś zjeść i to najszybciej jak to możliwe. Każdy dodatkowy wysiłek o tym pustym brzuchu zwyczajnie mnie osłabia.
Dotarliśmy do tego miejsca, gdzie był wczoraj, i jestem pełna podziwu, bo wydało mi się to ogromnie daleko. Jakże on tu wędrował po ciemku? Jak trafił, przedtem, i teraz?
– Super, że tu trafiłeś! – cieszę się, bo widzę z oddali, że nie jedna, ale trzy jakieś knajpki widnieją przed morzem.
– Tu może być drogo – mówi Młody.
I już wiem, że to właśnie była przyczyna dla której wpierw skierował się do miasteczka.
– Trudno. Muszę coś zjeść!
Dojeżdżamy do tych knajpek, i – ku mojej rozpaczy- widzę, że każda z nich jest zamknięta. Zamknięta na cztery spusty! A żeby was pokręciło! Znów za wcześnie dla Szwedów na jedzenie.
Ale jest jeszcze jedna, przy samym molo, gdzie rozłożone na zewnątrz stoliki budzą moją nadzieję.
– Poczekam – mówi Młody.
Poczekać ma gdzie, bo sam na molo jest jakby zamkniętą od góry bramą z całkiem długą ławeczką w środku. To jest wygodne, bo stanowi jakieś osłonięcie od wiatru, a i deszczu, gdyby zamierzało kropić.
– W razie co mamy jeszcze nasz makaronik chyba – mówi Młody.
Ignoruję jego słowa. Nie tylko dlatego, że na ten makaronik, chleb nasz powszedni, nie bardzo już mogę patrzeć, ale też dlatego, że mój osobisty organizm nie odczuwa już tegoż jako „pożywienie”.
Rzucam się zatem na te otwartą, choć nie udostępnioną jeszcze z powodu wczesnej godziny, knajpkę, jak sęp, gotowa czekać nawet do południa gdyby szczęśliwie było tam coś do spożycia.
Zapowiada się dobrze, jako że widzę w głębi kelnerów w białych ubrankach, którzy cośtam gadają między sobą.
Oni też mnie ujrzeli, jak wchodzę, i machają, że za wcześnie.
– Ok, ok, chce tylko zobaczyć co macie. Menu!
Zastanawiają się. Po diabła się zastanawiają? Tak czy inaczej nie ma mowy, żeby wyrzucili starszą panią, czyli mnie. Zdejmuję krzesełeczko postawione do góry nogami z najbliższego stolika, i siadam na nim, dając wyraźny obraz całkowitej determinacji.
Zadziałało. Przynoszą mi menu, machając łapami, że dopiero od 12 jest otwarte.
„Dobrze, dobrze”, myślę, i chwytam to menu z całą nadzieją w zgłodniałym żołądku.
Jest u nas takie powiedzenie, nadzieja to matka głupich. Będę musiała przemyśleć o co tu chodzi.
Czy tylko głupi ma prawo mieć nadzieję? A mądry co? Wie od razu wszystko, czy jak?
W tym momencie jednak powiedzenie to spełniło się w całej okazałości. W menu nie ma ani jednej rzeczy, którą mogłabym nazwać „jedzeniem”. Pizza, pizza i wyłącznie pizza, czym to się różni o naszych podróżnych makaronów? Natomiast ceny wręcz przeraźliwie wysokie, dobrze ponad dwa razy większe od znanych nam cen za pizzę. Złoszczą mnie te ceny. Złości mnie to, że nie ma nic prócz pizzy. Jakiś totalny absurd! Złości mnie, że otwierają dopiero o 12-tej. Złości mnie, że krzesełka i stoliki i ubranka kelnerów są białe, jakbym nie wiadomo co dawali tu do spożycia. I pełna tej złości wracam do Młodego, który cierpliwie czeka przy molo z rowerami.
– Nic! – wołam chyba już z oddali. – Żadnego tu jedzenia nie ma! Żadnego wydawania pieniędzy na to świństwo nie będzie!
Jestem głodna jak pies i zjeść coś muszę, więc trudno, nastawiamy nasz polowy czajniczek, żeby zalać wrzątkiem przezroczysty makaron z fasoli mung z przyprawą „pomidory suszone z czosnkiem i bazylią”. Rzecz sama w sobie całkiem niezła, ale w tym momencie już z trudem się to je. Można to spożyć jako fajny snack, kiedy brzuch jest w zasadzie pełny, ale nie jako podstawę do życia. Organizm spragniony jest czegokolwiek innego. Jakiegoś mięska, warzyw, ziemniaka nawet. Mój w każdym razie. Młody jakoś ani nie narzeka ani nie wydziwia. Cierpliwie znosi nawet moje wybuchy złości, jakby nic się nie działo.
– A wiesz, co ja widziałem, jak byłaś w restauracji? – zagaduje.
– Phi!
– Nie żartuję, naprawdę ciekawostka.
– No co takiego widziałeś?
W zasadzie jest tu pusto. Czerwiec, jeszcze nie sezon może. Jakaś samotna kobieta z pieskiem schodząca pod molo. Pusta przestrzeń wąskiej plaży. Puste długie molo przecinające wodę prawie pozbawioną fal. Co tu można zobaczyć?
– Biegło trzech pięknie zbudowanych mężczyzn, jacyś sportowcy pewnie, wspaniałe ciała, opaleni, silni, piękne ciała!
– Zdarza się – powiedziałam bez entuzjazmu.
Nigdy nie reagowałam na „piękne wysportowane ciała” ani kiedyś, ani teraz. Wiadomo, że sportowcy nie mogą wyglądać jak ryby. Byli, przebiegli, w czym rzecz?
– Czekaj, to nie wszystko.
– No?
– Więc biegło trzech wspaniale zbudowanych mężczyzn. I do jednego z nich była podłączona linką młoda piękna kobieta. Żebyś wiedziała, jakie ciało! Wysportowane, silne, piękne ciało.
– Sznurkiem była połączona?
– Tak, linką, do jednego z nich, i biegła razem z nimi. Znaczy się za nimi.
Obraz trojga wysportowanych facetów z przyczepioną za nimi, a raczej do nich, wysportowaną kobietą, faktycznie – ciekawy.
Przez sekundę miga mi myśl, że chłopak wymyślił to sobie, żeby odwrócić moje napięcie głodu i złości, ale znika zaraz. Młody jest zbyt szczery, zbyt otwarty i naturalny, żeby wymyślał takie dziwności.
– Nie wiesz co to może znaczyć? – pyta jakby na potwierdzenie moich myśli.
Jedyne, co mi przychodzi do głowy to albo uzgodniony trening albo bdsm. Kobieta z natury jest inaczej zbudowana, ma inny szkielet i inne mięśnie, płuca ma inne. Nie powinna być zmuszana do takiego samego treningu jak facet. Przywiązana linką…bez możliwości zwolnienia. Aż mnie zimno przechodzi.
Już kończymy ten obrzydliwy makaronik, którego praktycznie została tylko reszteczka, gdy oto od strony zabudowań restauracyjnych pojawia się ta przedziwna grupa – kilku mężczyzn w sportowych ubrankach, z kobietą z tyłu na sznurku. Biegną ku nam, na molo, i jest to tak niezwykły widok, że wręcz automatycznie wyciągam aparat.
– Mogę wam zrobić zdjęcie?!
– Oczywiście! – zawołał jeden z nich niemal entuzjastycznie, i biegnąc podniósł obie ręce do góry.
Zatrzymali się na pól sekundy, cyknęłam raz za razem kilka zdjęć, gdy już biegli dalej. Z kobietą przywiązaną z tyłu. Nie wiem, co z tego wyszło. Patrzałam za nimi jak biegną wzdłuż mola, aż na sam jego koniec, a potem jeden za drugim, wskakują do morza.
Płynęli potem kraulem, szybko, na daleki przeciwległy brzeg. Myślałam o kobiecie przywiązanej sznurkiem, że jak sobie da radę, ale w porządku, była druga, dopłynęła tuż za liderem grupy, dwóch innych sportowców zostało nawet spory kawałek w tyle.
Gdy zniknęli biegnąc gdzieś dalej, nie było tu dla nas nic więcej do roboty. Koniec przerwy, koniec ciekawostek – czas w drogę.
Zwinęliśmy się, wskoczyliśmy na rowery i ruszamy! Mój kochaniutki organizm nie dał się wcale oszukać ani tymczasową rozrywką ani tymczasowym ubogim jedzonkiem. Byłam głodna.
– Poszukajmy wpierw jakiegoś sklepu może!
– Nie ma sprawy – mówi zgodnie mój towarzysz
Zawróciliśmy kawałek do Ahus, ale próba znalezienia sklepu zakończyła się fiaskiem. Nic w tym stylu. Pewnie ludzie tutejsi żywią się w tych pizzeriach udających restauracje, które zresztą w międzyczasie już zostały otwarte, Pal sześć czym oni się żywią. Ja się muszę czymś teraz wyżywić, bo to niby-śniadanko, które jest póki co i lunchem, nie wystarczy mi na długo.
Jedziemy więc fajnymi ścieżkami, wśród sosnowych pachnących lasów, powietrze jest miłe, ciepłe i chłodne, a ja myślę tylko o jedzeniu! Umysł podsuwa obrazy prawdziwego obiadku, z ziemniakami, z mięskiem, z surówką. I kawa na deserek… No wiem, wiem, nie znaleźliśmy dotąd żadnego miejsca, które oferowałoby coś podobnego. Więc może choćby jajecznica. Prawdziwa, z jajek, z chlebkiem polskim i masełkiem. Też do tej pory nie zjedliśmy ani jajka, ani chlebka, ani masełka. Albo chociaż jakieś porządne owoce, tak jak były kiedyś, borówki z maślanką… Zaraz osłabnę z tego głodu, spadnę z roweru i mrówki mnie zjedzą, będą miały ucztę. Ach, uczta jakaś…
Kręte leśne dróżki kończą się i niespodziewanie wyjeżdżamy na asfaltową ładną drogę, na element cywilizacji wkomponowany elegancko w przyrodę. Zaś za zakrętem odkrywa się przed nami niewielkie zakole z kwiatkami wokół, a przy nim długi niewysoki budynek, sprawiający wrażenie jakiejś instytucji bardziej niż budynku mieszkalnego.
– Może coś tam? – bąknął Młody niepewnie, jadąc dalej.
Zatrzymałam się natychmiast. Oczywiście, że sprawdzę! Cokolwiek by to nie było, jest to jakiś ślad ludzkiej bytności, kto wie, coś mogą mieć. Grzech nie sprawdzić dokładnie. Tak czy inaczej jest to pierwszy budynek napotkany przez nas na tych leśnych drogach i Bóg wie, jak daleko mamy jeszcze do następnych ludzkich osiedli. A do sensownej knajpki czy sklepu? W Ahus przecież nic takiego nie znaleźliśmy.
Parkujemy zatem rowery przed oszklonymi ścianami budynku. Wchodzę pierwsza, nie oglądając się nawet na Młodego. Znajduję się teraz w eleganckim, niemal hermetycznie czyściutkim holu. Korytarz na prawo i jakieś drzwi na lewo. Wchodzę w te szerokie rozsuwane drzwi.
A za nimi…
Pierwsza rzecz, jaka odczułam, to zupełny szok.
Odczuwam więc szok i radość połączoną z totalnym niedowierzaniem.
Tak jak wędrowiec na pustyni, który napotyka oazę, będzie biegł do niej pragnąc, by nie okazała się mirażem, tak ja przekraczając te drzwi czułam, jak drżą we mnie wszystkie komórki od stóp po czubek głowy.
Wchodzę bowiem do wielkiej, czystej sali, przygotowanej jak obiadowy bufet w najlepszych hotelach. Sala jest niemal pusta, jeśli chodzi o obecność ludzi. W porządku, ludzi nie szukamy. Jest czysta i schludna. Bardzo miło. Z prawej strony, od wejścia, talerze rozmaitej wielkości, poustawiane na kupki, obok sztućce…i aż strach spojrzeć, co dalej, bo takie talerze, talerzyki i sztućce wyraźnie sugerują istnienie pożywienia, w każdym razie możliwość istnienia pożywienia. Jednak spoglądam dalej. I widzę to, w co trudno uwierzyć na tych leśnych rozdrożach: długa linia wszelakiego rodzaju jedzonka w gorących pojemnikach: mięsa przeróżne, ziemniaki, ryby, kasze, surówki, cale feeria smaków i możliwości, potem ciastka jakoweś, a pośrodku tej sali kawa i herbata, mleko, na osobnym stanowisku. A na końcu tej drogi szczęścia jakaś młoda panienka. Przy oknie zaś jeden stolik przy którym siedzą w okręgu ludzkie istoty. Nie jedzą, nie mają żadnych talerzy ani napojów przed sobą, po prostu siedzą i rozmawiają chyba, choć gdy weszłam, zdawało mi się że wszyscy milczeli.
Taki widok, jaki ujrzałam, nie jest możliwy. Jest z jakiejś krainy bajek. Nawet moja wyobraźnia nie wyworzyłaby czegoś takiego. Staram się zebrać w sobie i tymczasowo uznać, że jest prawdziwe. Lub przynajmniej dać temu szansę, by było prawdziwe, czyli nie uciekać zamknąwszy drzwi za sobą.
– Czy…czy można tu zjeść cokolwiek? – pytam w powietrze nie wiadomo kogo.
– Można jeszcze. Wszystko dla was! – słyszę w odpowiedzi głos od strony stolika z ludźmi.
Mam wrażenie, że się śmiałam. I mam nadzieję, że się nie kłaniałam wokoło. Przepełniała mnie drżąca wdzięczność do całego świata kiedy tak szłam z wybranym talerzem do miejsca, w którym wszystkie owe dobra leżały- i wciąż nie zniknęły! Nie wiedziałam wręcz co sobie nałożyć, czując, że oczy pochłonęłoby wszystko, ale realny żołądek będzie zbyt słaby, zbyt wygłodzony, żeby zjeść tyle, ile bym pragnęła. I że tak szkoda, ach, jaka szkoda, każdego kęsa. Można by do termosu w sakwach nałożyć, można by na drogę dalej coś zabrać…
– Bierzcie, ile chcecie – odezwała się do nas miła panienka zza lady – My już kończymy, resztę się i tak wyrzuci.
Resztę się wyrzuci… jakże to okrutne słowa!
Wzięliśmy więc, ile się tylko zmieściło na talerzach, płacąc grzecznie za dwa dania.
– Te ciasteczka tu, wliczają się w danie – powiedziała panienka
– A te?
– Te nie, te trzeba kupić.
Wzięłam więc ciasteczka, które wchodzą w danie, i te, które trzeba kupić. I jedząc przy stoliku pytałam wciąż Młodego, który oczywiście szedł za mną cały czas.
– Wierzysz w to? My naprawdę jemy! Myślałeś, że może być tu coś podobnego? Jak to dobrze, że tu weszliśmy! Przecież to nie wyglądało na żadną restaurację! To nie jest restauracja. Nie mogę uwierzyć, że tak jemy! Młody! Zobacz, możesz w to uwierzyć????
Byliśmy na tej sali jedynymi jedzącymi osobami. Siedzieliśmy przy dużym, ośmioosobowym stoliku samotnie, we dwoje, i jedliśmy. Boże, jedliśmy! Był to jedyny normalny posiłek w całej naszej szwedzkiej eskapadzie.
Młody nie zachowywał się tak entuzjastycznie, jak ja, ale mój Młody zasadniczo nie ma takiego poziomu emocji w sobie, więc nic dziwnego. Pragmatycznie i sprawnie pochłonął porcję jak dla słonia niewiele mówiąc. Ja, zgodnie ze swoim przeczuciem, nie byłam w stanie spożyć nawet połowy mojej porcji.
– Młody – mówię – trudno, idź po termosy
– Głupio jakoś.
– A tam, głupio. Chcesz udawać kogoś innego niż jesteśmy? Jesteśmy zgłodniałymi podróżnikami! Idź po termosy!
Młody wymsknął się po termosy, jeżeli w ogóle osoba prawie 190 wzrostu może się „wymsknąć” skądkolwiek, szczególnie zaś z sali, w której nie ma innych gości. A ja udałam się dzielnie na sam środek owej sali, do stanowiska z kawą i herbatą. I z mlekiem po jego drugiej stronie! To mleko zasadniczo służyło do tego, by je sobie dolać do kawy. Ale gdy nacisnęłam kranik, okazało się, że nie jest porcjowane, i można lać ile się chce. Nalałam więc sobie cała pełna filżankę. Ach, czemu te filiżanki są takie małe? Wypiłam jedną przy stanowisku, nawet się nie rozglądając, czy nikt z obsługi nie patrzy. A, niech patrzy, co mi tam, myślałam sobie, starając się wyprzeć głupie odczucie. Nalałam drugą filiżankę i podreptałam do naszego stolika. Przez całą te pustą salę! Młody już siedział i ukradkiem – na ile można czynić to ukradkiem – wprowadzał pożywienie z mojego talerza do naszego dużego czarnego termosu. Ja zaś, po dojściu do stolika pochwaliłam się filiżanką pełną mleka – którą natychmiast pochłonęłam. Jakiż to fantastyczny pokarm!
Młody spojrzał na mnie jakoś dziwnie. No dobra, wiem, że też lubi mleko.
– Idź! Weź sobie!
Nie, on na środek tej sali pod pręgierz możliwych spojrzeń sześciu nudzących się osób przy stoliku firmowym, iść nie będzie! Dobra, w końcu Młody poszedł po termosy, zrobię to dla niego i powędruje sama jeszcze raz na ten środek. Wpadłam na rewelacyjny pomysł, że przecież mogę wziąć tackę, i na niej przynieść dwie filiżanki od razu. Nikt nie wie przecież, czy niosę kawę czy samo mleko. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.
Swoją drogą ciekawe, prowadziłam onegdaj wykłady dla studentów, przemawiałam na sali wobec 300 osób, i było to normalne, bez jakiś większych wrażeń. A tu czuję się dziwnie idąc przez pół długości wielkiej, zupełnie pustej sali, na której przy jednym tylko, służbowym stoliku siedzi kilka osób personelu. Muszę zwalczać poczucie, że wszystkie oczy patrzą tylko na mnie i dziwią się. No ale trudno. Tyle dobrego, że kranik z mlekiem jest drugiej po stronie, nie tak widocznej z ich punktu siedzenia. Idę więc dzielnie, wziąwszy uprzednio tackę – która przecież leżała od strony talerzy, zatem moje wędrówki po sali są jak na dłoni. Czuję się jak chrabąszcz pod osberwacją. No ale cóż. Zdobycie mleka wymaga poświeceń.
Przynoszę obie filiżanki. Ileż tego mleka tu? Co kot napłakał! Wypijam swoją filiżankę i patrzę łakomie na filiżankę Młodego. Nie, no nie mogę mu wypijać.
– Hej, wypij swoje mleko!
– Dobrze, za chwilkę – mówi Młody nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni.
– Za chwilkę to może tu już nie być….
Młody zjadł swoją porcję, więc dla niego to mleko to tylko miły deser, a dla mnie?
Tak być nie może! Uświadamiam sobie teraz wyraźnie, że bardziej niż jakiekolwiek inne pożywienie, mój organizm potrzebuje teraz mleka. Muszę je mieć!!!!
– Młody, a ty wziąłeś ten termos herbaciany też?
– A po co? Miałem wziąć tylko na obiadek.
– Weź proszę skocz po ten drugi.
– ??
– No, skocz! Szybciutko proszę! Oni tu zaraz zamykają przecież.
Młody wyszedł, acz niechętnie. Co rozumiem, bo też pewnie czuł się pod obstrzałem spojrzeń, gdy podchodził do wielkich oszklonych drzwi i szedł raz jeszcze do naszych rowerów. Trudno, przede wszystkim przeżyć, a wstydzić się będę potem.
Gdy dostałam termosik w łapę, powędrowałam z tacka oraz termosikiem, po raz następny do owego życiodajnego stanowiska pośrodku sali (jakby nie mogli zrobić o gdzieś bardziej z boku), nalałam sobie, tym razem, kawę, z mlekiem -oraz podstawiłam mój termosik pod kran mleczny. I nalałam ile się dało. I zamknęłam go pospiesznie. I wróciłam do stolika. Udało się!
Nasze jedzenie było już super spakowane, talerze odniesione, Młody wcinał ciasteczko, ja też zjadłam swoje ciasteczko do kawy, termosik z mlekiem zdobycznym, dołączyłam do obiadowego, i z pełnymi brzuchami, szczęśliwi, dziękując pięknie, opuściliśmy to miejsce.
No, nie całkiem od razu opuściliśmy.
Teraz wychodziliśmy spokojnie, i spokojnie mogliśmy się rozejrzeć gdzie właściwie jesteśmy. Znaleźliśmy toalety, z których miło było skorzystać, zapełniliśmy zapasem wody nasze butle, i przyjrzeliśmy się przez chwilę ogłoszeniom na korytarzach, które, choć nie rozumieliśmy napisów, wskazywały na to, że jesteśmy w czymś rodzaju ośrodka opieki dla osób niepełnosprawnych. No, i zgadza się, byliśmy – ja z pewnością – już nieco niepełnosprawni, gdy Opatrzność postawiła ten ośrodek na naszej drodze. To było jak ratująca życie oaza na pustyni.
INTYMNOŚCI
Jak to się człowiekowi zawsze wydaje, że chwila następna będzie podobna do poprzedniej. Wyjechaliśmy nasyceni, zadowoleni, ja czułam się wypoczęta i odprężona, gotowa do dalszej drogi. Pogoda nieustannie dziś dopisywała, a okolice były szczególnie relaksowe, jak zawsze gdy jedziemy przez lasy sosnowe nad morzem. Szlak prowadził w pobliże plaży. Na naszej długiej już drodze, widok plaż piaszczystych należał do rzadkości. Ponieważ to rzadkie połączenie słońca, sosen i plaży, było kuszące bardziej niż poczucie, że trzeba jechać dalej, zatrzymaliśmy się na chwilę obok niewielkiej wydmy. Młody natychmiast pędem zbiegł ku morzu. Ja zaś zeszłam z roweru i …
To, co przeżyłam, uderzyło we mnie jak grom. Silny, ostry ból w podbrzuszu i potężna fala czegoś ciepłego, która chlusta ze mnie zalewając całkowicie spodnie i majty. Zwijam się w bólu i szoku. Myśli jak błyskawice- co robić? Ogarnia mnie totalne przerażenie. Zrzucam z siebie to mokre wszystko. Na szczęście nie krew. Wiec co? Wkładam nowe majty, spodnie, jakie miałam do spania, szczęśliwie z drobnego miękkiego sztruksu, będąc wdzięczna dla siebie, że takie zabrałam. Ale co dalej? Bożesz ty kochany – co dalej? To chluśnięcie było absolutnie bez żadnej zapowiedzi, bez najmniejszej możliwości kontroli. Jestem autentycznie w szoku, zdziwiona, co moje ciało zrobiło, i zupełnie tego nie rozumiejąca.
Wraca Młody
– Stało się coś? – Pyta widząc, że w porządku nie jestem.
Opowiadam mu
– Zsikałaś się – mówi Młody z całą bezpośrednią brutalnością.
Czuję się upokorzona. I muszę przełknąć to odczucie, bo zapaść się nie ma gdzie. A upokorzenie jest podwójne. Że coś takiego mój organizm w ogóle zrobił. I że stało się to w obecności Młodego.
– Jakie znowu „zsikała”? – mówię agresywnie. – Słowo „zsikała” zakłada jakąkolwiek minimalną choć kontrolę, a to było gwałtowne chluśnięcie, absolutnie bez zapowiedzi i kontroli, jakby ktoś wylał z środka kubeł wody. Poza tym, czym „zsikała”? Byłam w toalecie zanim wyjechaliśmy!
Pokrywam ta agresją moje totalne przerażenie. „Potrzebuję lekarza. Nie wiem w ogóle, nie rozumiem, co się ze mną dzieje!” Chyba mówię to głośno. Niewykluczone, że mówię to nawet kilka razy.
– Potrzebuję lekarza! Nie wiem w ogóle, co się dzieje!
Póki co nie czuję się na siłach ruszyć z miejsca. Ból zwinął mnie w kłębek, zwinął do środka. Piszę email do przyjaciółki, piszę email do córki. Takie nerwowe reakcje, oba te emaile. Jestem jednym wielkim przerażeniem, zagubionym zwierzęciem, szukającym rozpaczliwie pomocy. Od córki dostaję odpowiedź:
– Kup sobie podpaski!
Totalny absurd tego zalecenia działa jak kubeł zimnej wody. Nagle uświadamiam sobie z całą wyrazistością, gdzie jestem. Otóż jestem w lesie. Nad morzem. W Szwecji. Jeśli nawet do lekarza- to ile kilometrów mamy do najbliższej miejscowości? A ile do takiej, w której jest w ogóle szansa na lekarza? Jesteśmy na ludzkim pustkowiu! Kilka godzin jazdy od naszego postoju i niewiadomo ile godzin jazdy do następnego postoju. Nie ma tu sklepów! Nie ma lekarza!
We mnie ostry ból i silne parcie na pęcherz, które jednak udaje mi się chwilę powstrzymać. Potem muszę za krzaczek. Boli gdy sikam. Za chwilę znów to samo. Ból i parcie. Lece za krzaczek. Nic się nie dzieje. Nie sika. I znowu ból.
„Będę się z tego musiała leczyć jeszcze długo po powrocie” – błysnęła mi myśl, ale ją natychmiast odrzuciłam. To nie jest myśl, która wnosi cokolwiek. Trzeba jak najszybciej stanąć na gruncie tu i teraz. Nie ma sklepów. Nie ma lekarza. Nie ma drugiej zmiany spodni. I nie będzie tych rzeczy. Jestem tylko ja i moje nagle niezrozumiałe ciało. Muszę się wziąść w garść, bowiem nie ma nic innego prócz mnie samej! Jestem TYLKO JA SAMA.
Gdy wiedza ta dotarła do mojej świadomości i podświadomości, nastąpiła jakaś niesamowita koncentracja całej mojej istoty do jednego punktu woli. Muszę zrozumieć to ciało. Zrozumieć i pomóc mu stanąć na nogi. Zaglądam w głąb i czuję, że jest to zwyczajnie zapalenie pęcherza. Nie miałam nigdy podobnego doświadczenia. Musiałam sobie przeziębić jakoś, ten mój pęcherz, bo jak inaczej? „Przeziębiony jesteś…” mówię do niego. „OK, zatem trzeba cię grzać. Maksymalnie grzać i chronić od wiatru”. Teraz uświadamiam sobie, jak silny wiatr szedł na przód ciała przed te pierwsze dni. Silny, zimny wiatr.
Przyjaciółka pisze sms: „przeziębiłaś się w namiocie” Odrzuciłam tę sugestię w pierwszym momencie. Ale – kto wie? Myślę dalej: pęcherz, czyli układ moczowy, warto wspomóc nerki. Wspomóc nerki. Co jeszcze? Ból. Ból, który mnie obezwładnia. A my musimy jechać dalej. Stanie i stękanie z bólu nic nie rozwiązuje. Biorę dwie tabletki paracetamolu. Łatwiej kontrolować ciało bez odczucia tak ostrego bólu. Muszę za wszelką cenę kontrolować ciało. Absolutnie nie mogę zalać spodni, dopóki nie wyschną tamte. To w ogóle nie wchodzi w grę! Trzeba uzyskać kontrolę. Połączyć umysł z potrzebami pęcherza, słuchać go bardzo dokładnie. Za każdym razem gdy będę czuła parcie, iść w krzaczki. Nawet, jeśli będzie to bardzo często. I muszę go maksymalnie dopieścić ciepłem. Obłożyłam podbrzusze wszystkim, co tylko było możliwe, poszedł polar, nawet kurtka, bluzka z rękawem poświęciła się jako podpaska i grzanie od dołu. Dopiero gdy poczułam ciepło, zrozumiałam jak zimno było temu miejscu przedtem.
– Jak zobaczysz młodą pokrzywę i mniszek lekarski, zatrzymujemy się! -mówię do Młodego. -Potrzebuję zebrać tego sporo.
Zrobię wywar jak tylko będzie można. Zawsze wpłynie trochę na nerki pozytywnie, nawet, jeśli nie radykalnie.
Ruszyliśmy. Ja cała, bez reszty, jakbym istniała tylko w moim pęcherzu. Ból daje się znieść. Mówię do organizmu „ok, dasz radę. Dasz sobie z tym radę! Jedziesz już, ruszasz nogami i jedziesz” Właściwie nie mam żadnej innej myśli więcej. Z początku co chwilę musiałam prosić o przystanek i biec w krzaczki. Ból był za każdym razem, ale nie za każdym razem efekt. W końcu nic dziwnego, po takiej ilości uprzedniego zrzutu! Teraz zatem, przy bolesnym parciu, mówiłam mu „hej, nie histeryzuj! Nic się nie dzieje. Jest dobrze. Nic ci się nie chce, to pomyłka. Wszystko jest dobrze”.
Nie wiem zresztą, czy to tak akurat było. Może było raczej tak, że to ciało odzywało się wpierw do mnie, i pojawiła się wiedza od strony pęcherza: „jestem przeziębiony”, potrzebuję ciepła” A ja powiedziałam „acha”, trzeba cię grzać zatem”. Połączenie się umysłu z ciałem daje bardzo specyficzny rodzaj kontaktu, na który nie ma dobrego opisu. Odbiera się jakąś wiedzę i włącza się jakiś system sterowania. Podobnie z bolesnym parciem. Ból to jest sygnał „jest źle”. Ale nie zawsze wtedy jest naprawdę źle. Ciało też potrafi wpadać w nawyk i histeryzować. Wtedy potrzebna jest wiedza większa niż ta, jaka płynie z uszkodzonego miejsca, wiedza z umysłu. Ból jest jednak silnym sygnałem dla emocji i te trzeba przede wszystkim uciszyć, żeby nie dopuścić do powstania lęku, który niszczy wszystko. Silne parcie daje bezwzględny sygnał, że trzeba iść w krzaczki. I tu potrzebne było doświadczenie, żeby zrozumieć, kiedy nie jest to niezbędnie konieczne, a kiedy organizm nie daje rady utrzymać nawet kropelki. I doświadczenie to zdobywałam w drodze. W każdym razie rower prowadziłam jakoś automatycznie, wszystko co było mną koncentrowało się na zadaniu, żeby w odpowiedniej chwili zejść z niego i pójść w krzaczki. A jak tylko się da, to z niego nie schodzić, minimalizować odczucie bólu i wzmacniać organizm w wierze, że sobie poradzi z tym, cokolwiek by to nie było.
Jedziemy wciąż dalej, drogą asfaltową, mając po obu stronach drzewa. Co jakiś czas pojawiały się kuszące wjazdy na plaże a Młody wołał:
– Jakież piękne okolice. Pięknie tu! Widzisz, jak pięknie?!
Ja zaś odpowiadałam automatycznie, że tak, tak, rozumiem, pięknie, ale w najmniejszym stopniu nie percypowałam krajobrazu. Byłam bezwarunkową, wyłączną koncentracją na tym, co działo się w dole ciała. „Jest ci ciepło” – wysyłam myśli do pęcherza „jest ci dobrze, nie narzekaj”.
W jakimś miejscu Młody zauważył pokrzywy i zbieraliśmy je. Mniszek lekarski też się znalazł. Jechaliśmy już z torebką pełną ziela. Dzięki Bogu za te wspaniałe chwasty!
…. I PEŁNIA SZCZĘŚCIA
Wjechaliśmy potem na dróżki, jak zwykle asfaltowe, ale już poboczne, wioski jakieś w oddali, krajobraz spokojny, przemieniający się, w miarę jak jedziemy, w lekko górzysty, co na naszym szlaku odbija się w postaci podjazdów i zjazdów. Jest znacznie łatwiej niż na znanych mi drogach polskich, bo jednak jedziemy asfaltem, a nie po piachu, ale mimo to ciągłe wjazdy wymagają wysiłku.
Nie potrafię powiedzieć, ile dokładnie minęło czasu od momentu mojego, powiedzmy, wypadku. Mnie się wydaje, że półtorej godziny, Młody twierdzi, że pół.
W każdym razie z pewnością było to półtorej godziny w moim prywatnym odczuciu czasu. I to jest prawdziwy czas, a nie ten, który się mierzy kalendarzem czy zegarem, jakby wszystko było dla wszystkich takie samo. A więc było to półtorej godziny absolutnej, wewnętrznej koncentracji na ciele. I oto nagle – nie czuję bólu!
Gdy mam migrenę – a niestety miewam takowe – i ból, który trzymał mnie dwa, trzy dni, ustępuje – jest to ogromna ulga. Człowiek czuje, ach, jak dobrze jest być bez bólu głowy!
Każdy migrenowiec dobrze zna to uczucie.
Uczucie, które przeżyłam teraz, było jednak zupełnie inne. Przede wszystkim nie ustępowało ono powoli, ale wszystko zmieniło się nagle, jakby zostały nagle zatrzaśnięte jakieś drzwi za którymi jest ból. Ale nie tylko ból, a również wszystkie lęki, niepokoje, zmartwienia, obawy. Wszystko to, co w świadomości a również i w podświadomości, obciążało mój umysł: dzieci, siostra, ojciec, problemy domowe, zmartwienia takie i owakie, różnego rodzaju złości i napięcia – wszystko to zniknęło nagle, pozostawiając mnie w stanie nieznanej mi dotąd lekkości i radości do samej głębi każdej komórki ciała.
Jadę zatem trasą o niekończących się podjazdach – a wszystko jest lekkie i łatwe!
Cały świat wokół jest zachwycający, choć przecież dawno już nie jedziemy wśród lasów sosnowych. Do głębi przenika mnie odczucie czystej radości istnienia, zachwyt nad tym, że mogę cieszyć się każdą chwilą, w której jestem! I odczucie, nie w umyśle, a w ciele, że to właśnie jest najważniejsze, że to ma sens!
To był zdecydowanie przełomowy moment w naszej eskapadzie, a nie wiem, czy pod pewnym względem nie w całym moim dotychczasowym życiu w ogóle.
A my jedziemy dalej, całymi kilometrami sami na szosie, raz tylko minął nas jakiś trenujący kolarz. Trasa składa się z niekończącej się ilości podjazdów, i zjazdów, ja zaś, czy bardziej czy mniej zmęczona, czuję się niesłychanie lekka i szczęśliwa! Jestem już w zupełnie innej rzeczywistości wewnętrznej niż poprzednio.
Zatrzymaliśmy się przy jakimś skansenie, bo jak inaczej nazwać stare chałupy pod strzecha, dość nietypowe zjawisko jak na Szwecję, jaka znamy.
– Zobacz- mówi Młody – Nasz szlak prowadzi cały czas podobnymi drogami, ale potem, dalej, skręca znów nad morze.
– To świetnie!
– Kivik
– Co Kivik?
– Taka miejscowość, Kivik. Sądzę, że mamy tam szanse na kemping
– Albo na rozbicie się na morzem
– No właśnie!
Zatem pędzimy na Kivik. Mijamy ogromne, aż po daleki horyzont, pastwiska dla krów, mijamy jakiś nędzny sklepik, w którym praktycznie nic nie ma dla nas do kupienia, i znów asfaltem, i znów drogami szutrowymi, kilometrami, dalej i dalej. jedziemy w kierunku miejscowości KIVIK.
Lubię docierać na miejsce. Lubię myśleć o tym momencie dnia, kiedy będę mogła usiąść na ziemi i patrzeć jak Młody rozpościera namioty.
– Fajnie będzie rozbić się gdzieś ładnie. To jest dla mnie najlepszy moment dnia.
Młody obruszył się.
– A jechanie nie? Jechanie jest fajne!
– No tak, ale…
Ale jechanie nie jest jednak dla nas tym samym – myślę. Nie mówię tego oczywiście głośno, to byłoby bez sensu, ale nie jedziemy przecież w tym samym tempie, nawet jeśli nasze liczniki wskazują to samo. Młody jedzie sobie na luzie ciesząc się krajobrazem wokół, podczas gdy ja pędzę z wszystkich swoich sił.
I przeważnie myślę o tym głównie, by dojechać.
Dojeżdżamy do Kivik i nie musimy nawet szukać kempingu, bo szlak dosłownie wjeżdża na kemping.
Pierwszy raz nam tak się zdarzyło, więc powinniśmy być uszczęśliwieni. Ale nie bardzo jesteśmy
– Podoba ci się tu? – pyta Młody delikatnie.
– Jakby tu rzec..? – odpowiadam delikatnie.
– A miałabyś siłę zjechać nad morze? – pyta Młody bardzo subtelnie nie patrząc na mnie.
Rzecz bowiem w tym, że „nad morze” to znaczy nie tylko „jechać dalej”. Szlak wprowadził nas prosto na kemping, Tuz przy nim jest dość mocno stromy i całkiem długi zjazd ścieżką, która ma z jednej strony ogrodzenie z drugiej busz. Zjazd nie wiadomo dokąd prowadzący, nie wiadomo czy gdy się zjedzie, uda się nam znaleźć cokolwiek dla siebie. A jeśli się nie uda? Jeśli się nie uda, będziemy musieli wjechać tym aktualnym zjazdem pod górę, na powrót na kemping.
I Młody wie to wszystko, więc pytając „czy miałabyś siłę zjechać nad morze” pyta mnie praktycznie „czy miałabyś siłę wjechać tu znów, jeśli się nam nie uda”. I ja wiem, że ma to właśnie na myśli.
Nie zakładam, że nam się nie uda. Dlaczegóż miałoby?
Poza tym – czy można wygrać cokolwiek bez ryzyka?
– Dam sobie radę! – mówię dzielnie. – Zjeżdżamy!
I zjechaliśmy.
Bardzo ostrożnie, delikatnie, na hamulcach, bo dróżka była na dodatek kręta, ale zjechaliśmy.
A gdy zjechaliśmy, rozejrzeliśmy się.
A gdy się rozejrzeliśmy, okazało się – że jesteśmy znów na szosie.
Tak. Stoimy oto na szosie, nie na morskiej plaży!
Szosa ta prowadzi całkiem blisko morza, naprawdę całkiem blisko. Oddziela nas od niego tylko gęste pasmo krzewów różanych. Krzewy te sadzone są w dwuszeregu, blisko jedne przy drugiej. Owszem, można by się jakoś przecisnąć, łatwiej na pieszo niż na rowerach z sakwami, ale nawet jeśli się przecisnąć, to dokąd? Patrząc z punktu w którym stoimy, nie bardzo widać szansę, aby było tu miejsce na rozbicie dwóch namiotów.
– I co teraz? – pyta Młody
– Próbujemy! -powiadam.
Pojechaliśmy wolniutko, obserwując te nadmorskie krzewy, w stronę przeciwną do naszego szlaku, czyli jakby cofamy się. No trudno, mam nadzieję, że niedaleko. Ale tak jedziemy, jedziemy, a krzewy wciąż gęste.
– Wiesz co, chłopak? – mówię w końcu – przebijmy się jakoś przez te krzewy, może one jednak zasłaniają sporo, a jak byśmy się tak przedostali przez nie, to mogłoby się okazać, że wjechalibyśmy akurat jakiś fajny kawałeczek, sprytnie oddzielony od ludzkich oczu?
No więc zaczęliśmy się przedzierać. Nie było to bardzo proste, ale wizja, jaka roztoczyłam przed swoją wyobraźnią, że tam, po drugiej stronie tych różanych krzewów będzie wręcz wymarzony kawałek miejsca na nasz nocleg nad morzem, dodawała siły duchowi i ciału.
A więc przedarliśmy się.
Niestety.
Niestety się przedarliśmy. No cóż, trudno człowiekowi przywykłemu do wybrzeża polskiego, wyczuć to dziwne wybrzeże szwedzkie.
Bowiem właściwie nie było czegoś takiego jak „druga strona”. Poza jednym szeregiem kolczastych krzewów, był następny, a poza nim, cóż – morze.
„A za jedna sina dalą, druga dal”, jak mówią słowa piosenki. Ale my „nie spoczniemy, nim dojdziemy…la la lalala lala”
Wycofaliśmy się zatem do punktu wyjścia czyli na, nazwijmy to, dolną szosę.
– I co dalej?
– No, co dalej? Dalej szukamy! W końcu potośmy zjechali!
Zawróciliśmy.
Zdecydowaliśmy nie cofać się już więcej, ale raczej pojechać naprzód, tą szosą, która, jak twierdził Młody, była równoległa do naszej pierwotnej szosy szlakowej.
Rozejrzał się wokół i wypatrzył jakieś drzewka gdzieś na horyzoncie.
– Nie jesteś za bardzo zmęczona? Dalibyśmy radę tam dojechać?
Nie wiem, czy jestem. Trudno wiedzieć, czy się jest zmęczonym, jak się ma zadanie do wykonania. Bo wyobraźnia wciąż kusiła obrazem naszych namiotów nad brzegiem morza, i jechałam tu czy tam, jakbym nie szukała, a raczej miała odnaleźć miejsce, które gdzieś tam na mnie czeka.
A jazda dolną szosą, w kierunku zgodnym z kierunkiem naszego szlaku, daje dodatkowo poczucie ulgi, że w razie jak znajdziemy właściwie miejsce, nie będziemy się musieli nigdzie cofać, tylko jedziemy dalej naprzód, i że zyskujemy w ten sposób kawałek drogi.
Ale trasa nie staje się wcale coraz bardziej odludniona – przeciwnie, mamy wrażenie, jakbyśmy teraz dopiero wjechali do centrum miejscowości Kivik. Restauracje, kawiarnie nadmorskie (no bo morze po drugiej stronie szosy przecież, za krzewami róż), a drzewa, do których w końcu dotarliśmy, okazują się zaledwie skwerkiem po drugiej stronie miasteczka. Zatem, po godzinie poszukiwań, moja wyobraźnia musiała zwinąć się pokornie.
A my pokorniutko powróciliśmy na kemping. Tym ostrym wjazdem oczywiście.
Gdy wróciliśmy, na niebie był przecudny zachód słońca, a sam kemping wydawał się o wiele bardziej przytulny i miły niż poprzednio. Gdy Młody szybko rozbijał namioty na wybranym przeze mnie miejscu, ja, jak prawdziwa kobieta, siedziałam i pachniałam (ha ha).
Potem Młody pobiegł robić zdjęcia zachodu słońca, ja zaś kontemplowałam swoje bezgraniczne szczęście.
Jakże jest mi dobrze! Jakże piękny jest świat i życie takie. Jak wspaniale jest siedzieć przed namiotem i wdychać czyste, świeże powietrze! Jak dobrze móc tak po prostu siedzieć, nie robiąc nic, patrzeć na niebo oświetlone kolorami zachodzącego słońca. Jak fajnie jest czuć się takim dumnym z siebie! Opanowałam zapalenie pęcherza. Przejechałam dziś 70 kilometrów, w większości w mocno pofałdowanym, jeśli nie wręcz górzystym, terenie. Nic mnie nie boli! Jest sucho. Jest spokojnie. Mamy gdzie spać. Cóż więcej potrzeba człowiekowi do szczęścia?
KONIEC SZLAKU, NIECH ŻYJE SZLAK.
Dziś dotrzemy do Simrsisham, to jest pewne. Z miejsca, w jakim jesteśmy, mamy zaledwie jakieś kilkanaście kilometrów. Odczuwam nawet pewien smutek z tego powodu, że to już koniec.
Nie spieszymy się zatem z odjazdem. Dzień wstał słoneczny, piękny. Mamy przy namiotach długi, drewniany stół, przy którym szykujemy sobie śniadanie. Na gorącym słońcu suszę zebrane wczoraj zioła. Umywalki są kilka kroków dalej, więc siedząc przy stole możemy spoglądać na gniazdka, w których ładujemy sobie komórki.
Jest sucho, Jest spokojnie. Kemping nie tak doskonale wyposażony jak w Ahus, znacznie mniejszy, ale sympatyczny. Czuję się szczęśliwa. Myślę: „jak to – już koniec”? Myślę, jak człowiek przyzwyczaja się do swojego ruchu, do swojego rytmu i sposobu życia, i że to, co jest teraz, jest dla mnie dobre. Nie chce mi się wracać do domu i jego spraw. Chłonę więc całą duszą moje tu i teraz: to suszenie ziół na drewnianym stole na słońcu, leniwe spożywanie czegokolwiek, nasze suszenie skarpet, śpiew ptaków, bezpieczny ciepły spokój w powietrzu, i moje własne odczucie bycia całkowicie szczęśliwą.
Miniony dzień dał mi nowe doświadczenie. Z każdym nowym przeżyciem wiąże się nowe doświadczenie, choć nie zawsze jest ono łatwe do rozpoznania. To akurat jest: mój pęcherz jest przeziębialny. Odkryła się ta głęboka prawda dopiero w całkiem nieźle sportowych warunkach, ale przecież nie zamierzam z nich rezygnować. Zatem na teraz i potem trzeba zadbać o stan swoich wartościowych części dolnych.
Na teraz jakoś się udało. Owijam się cieplutko na maksa i tak już musi być do końca naszej eskapady. Będę jeździć opakowana z dołu we wszystko, co możliwe. A jak ziółka wyschną ładnie, to zrobię sobie z nich herbatkę. Na przyszłość zaś, cóż, majty rowerowe trzeba sobie sprawić, śpiwór cieplejszy, jakiś grubszy materacyk do namiotu albo choć dodatkowe zabezpieczenie od ziemi, i póki co dodatkowy pas z polaru na noc na nerki. Zapamiętać, zapisać, załatwić po powrocie.
Później, po powrocie, pewna znajoma powiedziała mi, z lekko pogardliwą, jak mi się zdawało, wyższością.
– To ty bez materaca w namiocie śpisz? Przecież wiadomo, że dla kobiety to bardzo niezdrowo. A w ogóle, kochana, dziwię ci się, takie rzeczy w twoim wieku!
No więc możliwe, że jest to ogólnie znana prawda, ale ja do tej pory jakoś o niej nie wiedziałam. Spałam na cienkiej folii w namiocie i na cienkim materacu. Teraz zaczęło to przeszkadzać, bo cóż – wiek robi swoje i organizm potrzebuje większego zadbania.
Nie ma nic do wydziwiania, jest coś do zapamiętania. I tyle w tym temacie – jak mawia pewien mój znajomy.
Pewne jest, że ten wypadek ostatecznie świetnie mi zrobił. Jakaś psychiczna bariera została przełamana. Przestałam marudzić.
– Młody, ja chyba marudziłam ci trochę z początku?
– No, nie byłaś zadowolona…
– Nie byłam? Ależ ja byłam zadowolona! Z czego nie byłam zadowolona?
– Narzekałaś na różne niewygody. Chciałaś wracać.
– No to dzielny jesteś!
Wyobrażam sobie, jak niemiło jest jechać z kimś, kto ciągle narzeka na niewygody. Że zimno, że wiatr, że daleko, że nie ma co jeść, że nie takie miejsce do spania, i tak dalej. A potem się gubi, a potem rozwala sobie babskie sprawy, wieczorami pada jak nieżywy i właściwie jest taką istotą do zaopiekowania się. A przecież Młody nie powiedział ani jednego słowa na to moje narzekanie. Dobry, dzielny, kochany chłopak!
Patrzę teraz, jak się krząta zwijając nasze namioty i już słyszę w duchu głosy takich i innych znajomych.
– No jak ty z chłopakiem jeździsz, który wszystko za ciebie robi, to żadna sztuka.
Zastanawiam się, czy będę kiedykolwiek w stanie pojechać sama. Narazie nie wchodzi to w rachubę, ale sam fakt, że taka myśl powstała, coś już znaczy. Coś się przełamało w psychice po tym wypadku. Przychodzi mi na myśl, że mieszczaństwo duszy się przełamało. Wygodnictwo ciała. I wraz z tym przełamaniem pojawiło się coś nowego – błysk poczucia mocy. Świetne uczucie, silne, dobre, wywodzące się z dumy i poczucia, że MOGĘ.
Jest to jak zapoznanie nowej siebie, którą się lubi, i którą chciałoby się zatrzymać na zawsze. No, ale na to ćwiczeń by trzeba, więcej wyjazdów, więcej wypraw. A ja tymczasem już na tej wyprawie ileż poczucia winy w głębi duszy miałam, że wyjeżdżam. A ja tymczasem nie wiem co będzie jutro, nie wiem, czy będzie na nie czas, i kiedy. Ale odpycham teraz te myśli smutne, bo przecież jestem tu i warto jak najbardziej intensywnie przeżywać głębię trwającej chwili.
Zioła są już prawie całkiem wyschnięte, gdy ruszamy. Żegnamy następny przyjazny kemping, na którym zresztą też nikt nie chciał od nas żadnej zapłaty, co było miłe. Ostatni etap szlaku – do SIMRISHAM. Dzień jest piękny i pod każdym względem zapowiada się mile. Droga prowadzi wśród miłych krajobrazów. Są znów podjazdy i zjazdy, niekiedy muszę wprowadzać rower, bo nie daję rady, ale jest dobrze. Mijamy pola uprawne, aczkolwiek całkiem inne niż poprzednio, suche, nie ogrodzone drutami. W dali łagodne wzgórza, z linią drzew lub krzewów na horyzoncie. Mijamy różne małe miejscowości z małymi, niskimi domkami. I ciekawe, bo droga prowadzi wyżej niż morze, które niekiedy przebłyskuje z oddali. Taki widok nie jest mi znany z polskiego wybrzeża. Nie znam u nas szos położonych w takiej bliskości morza, i w taki sposób, że jadąc widzisz morze w dole.
Ale wszystko to razem trwa krótko jak mgnienie, bo cała ta droga to zaledwie 10 kilometrów.
10 kilometrów i już SIMRISHAM! Krzyk mew kołujących nad niewielkim, przytulnym portem, w którym się znaleźliśmy, zanim zdążyłam zauważyć. W ogóle niewiele zauważałam: białe mewy, jakiś niewielki budyneczek i ogromne głazy okalające okrągły betonowy placyk i oddzielające nas od morza.
– Zobacz, to jest chyba statek wojenny. Ale mają statki! – rzucił Młody, ale ja tego nie widziałam.
– To musi być statek wojskowy, niszczyciel, robiony w technologii stealth. My takich nie mamy!
mówił Młody z niejakim podnieceniem, które zupełnie mi się nie udzielało.
– Co to jest? – spytałam uprzejmie
– Bardzo nowoczesna technologia, maja taką specjalną powłokę dzięki której nie są widoczne dla radarów. My nie mamy jeszcze takich statków
– Naprawdę? – z trudem wykazałam zainteresowanie. A skąd ty w ogóle wiedziałeś o tym? – zapytałam, żeby wiedział, że nie jest mi zupełnie obojętny.
– Widziałem, że samoloty są budowane tak. Więc sądzę, że to taki właśnie statek, przez tę powłokę.
Ale nawet jak mi pokazał palcem, widziałam tylko szary korpus czegoś-tam, nieistotny wobec piękna i krzyku białych mew.
Robimy sobie zdjęcia – to będzie jedyny ślad, że szlak SYDESTLEDEN kończy się właśnie tutaj.
Młody przeskakuje po tych wielkich głazach poukładanych nad wodą i chce, żeby zrobić mu video, i żeby zrobić mu zdjęcie, ale takie, by wyglądał jak zdobywca świata. No oczywiście!
A więc Simrisham. Dotarliśmy. Ja dotarłam! Wspominam ów szlak na mapie, jaki pokazywał mi onegdaj Młody i jak się go ogromnie bałam. A w Vaxjao, jak było zimno i deszczowo. Teraz nad nami krzyczą mewy. A więc Simrisham. Zrobiliśmy te 345 km. Droga, na którą się patrzy do tyłu, jest czymś zupełnie innym niż gdy się myśli o niej w czasie przyszłym, gdy jest drogą w nieznane. Wcale nie czuję się teraz tak dramatycznie zmęczona, jak sądziłam, że będę. Czuję się natomiast głodna, o czym nie myślałam, że będę.
– Trzeba by znaleźć jakiś sklepik.
– Jasne! – mówi Młody i już niemal czuję jak węszy, jak pies, który dostał zadanie.
Zagłębiamy się w ulice miasteczka. Młody z przodu, ja za nim, bezmyślnie. Trafił na market szybciej niż mogłabym się spodziewać. Też pewnie być głodny. Nie ma nic lepszego niż instynkt łowiecki głodnego myśliwego, każde zwierzę o tym wie. Bo na moje oko do marketu to niepodobne. Grunt, że jest to, co trzeba! Zeskakujemy z rowerów i ja wchodzę, aby nareszcie zaopatrzyć nas godziwie. Sam chłód panujący w sklepie jest przyjemna odmianą wobec gorącego powietrza na zewnątrz, więc wędruję sobie niespiesznie pomiędzy pólkami rozważając co i jak najlepiej teraz dla nas kupić. Wcale nie jest to proste, wbrew pozorom. Biorę naszą szwedzką maślankę, Fijl Mjolk, różnorakie owoce mrożone do niej, winogrona, bo chłopak pragnął jakiegoś soczystego owocu, i – po raz pierwszy, małe paróweczki w liczbie 8 chyba. Długo chodziłam kolo tych paróweczek, czy brać coś takiego, czy nie, nie wiedząc, czy to się nadaje do jedzenia na zimno, ale ostatecznie kupiłam i okazały się hitem sezonu – poszły na pierwszy rzut oka i łapczywie wyciągniętej ręki. Czyjej?
No więc tak: mogło być różnie. Mogła nastąpić walka pomiędzy tym, kto jest starszy a kto bardziej głodny, kto ma większe ciało do karmienia, a kto jest słabszy i potrzebuje większego wzmocnienia, i tak dalej. Ale nasza długa podróżnicza zażyłość sprawiła, że rozerwaliśmy te paróweczki na strzępy niesprawiedliwie, czyli każdy dostał po 4.
Gdy zaś zostały one pożarte, wręcz w mgnieniu oka, pochłonęliśmy po litrze maślanki z owocami mrożonymi. Uczucie boskie! Nareszcie owoce! I poczuliśmy się szczęśliwi. Ja zaś w spokoju ducha i częściowo ciała, poczułam się zdolna do wędrówki w poszukiwaniu jakiejś ludzkiej dla siebie toalety. Młody został na ławeczce koło kościoła pilnując naszego dobytku.
Odpowiednią toaletę – a takiej bardzo już potrzebowałam – znalazłam ostatecznie w hinduskiej restauracji. Nie zawsze pozwalają na korzystanie z toalety osobom z zewnątrz – mili Hindusi pozwolili i wielce im za to byłam wdzięczna. Wszystko tu w Simrisham było spokojne, upalne, serdeczne i miłe.
Pierwsze wrażenie z miasteczka jest zatem bardzo miłe i żałujemy, że nie ma czasu na jego zwiedzanie. Na taką wyprawę, która uwzględniałaby spokojne zwiedzanie miasteczek napotykanych po drodze, trzeba by przeznaczyć znacznie więcej dni, a tu, niestety, chłopak musi się liczyć z terminami urlopu.
Koniec szlaku, najedliśmy się, toaleta wykorzystana, trzeba ruszać dalej. Siedząc na ławeczkach koło kościoła robimy bojową naradę jak tu się przedostać na drugą stronę Bałtyku.
–
Najbliższy prom do Polski płynie z Ystad, odległego jakieś 40-50 km, następny z Treleborga, 90 km stąd. Z obu tych portów można dotrzeć do Świnoujścia. Stamtąd zaś planowaliśmy jeszcze zachodnie wybrzeże polskie, dojechać do Kołobrzegu i dopiero pociąg bezpośrednio już do Warszawy.
– Ja to bym chciał pojechać dalej, do Treleborga, może do Malmo nawet. – wzdycha tęsknie Młody.
Mnie oblewa zimny pot.
– No nie przesadzaj, do Malmo?
– A co, nie fajnie by było? Stamtąd też można się przerzucić do Świnoujścia. Ostatecznie moglibyśmy zrezygnować z wybrzeża polskiego.
– Chwila, chwila… Może byłoby fajnie, ale spójrz realistycznie. Nawet jak dojedziemy do Malmo trzeba będzie zaraz wracać. Jest sens? Jak już Malmo to warto by zwiedzić to i owo. Nie, Młody, zwiedzanie to inna wyprawa.
– No to do Treleborga. Przecież to już niedaleko.
Już niedaleko….Wstrzymuję oddech. Tylko spokojnie! Nie przeciwstawiać się zbyt gwałtownie. Wszystko się ułoży. Panie Boże, rane boskie! Jasne, że nie chcę psuć Młodemu wycieczki jak już się wypuściliśmy aż do Szwecji, ale dusza i serce (a może po prostu ciało i wiek, nie wnikajmy w szczegóły), woła – Ystad! Toż przed nami jeszcze to polskie wybrzeże, a wiadomo co nas tam jeszcze czeka? Ja oczywiście jestem ogromnie dzielna i tak dalej, ale… i gdzieś tam w środku głowę podnosi lęk, że nie dam rady, że nie jestem przecież w pełni formy i choć na zewnątrz nie sprawiam może większych kłopotów, moje intymności w porządku nie są. Wytrwam, ale ile jeszcze? Biorę głęboki oddech. Słucham mew, które krzyczą w powietrzu. Robię długi wydech.
– Zobaczymy – mówię ugodowo. – Do Treleborga prowadzi jakaś zupełnie inna droga? Zdawało mi się, że i tak mamy wpierw Ystad po drodze.
– No tak.
– I jeszcze noc przed sobą. Mamy czas na decyzję.
Młody się zgadza. Z żalem, ale rozsądkiem, rezygnuje z wizji pędu do Malmo. Została mu nadzieja na Treleborg. A ja usilnie myślę, „ach po co jeszcze Treleborg? Ystad, i wracajmy już!”, ale nie mówię tego głośno. Spokojnie. Wszystko się ułoży tak, jak powinno. Ostatecznie dam radę, w razie co, do tego Treleborga. Zawsze daje radę, jak niezbędnie potrzeba, Tymczasem zaś potrzeba zająć się tym, co bezpośrednio konieczne, czyli znalezieniem noclegu. Może nad morzem?
Wyruszamy zatem nowym szlakiem, który prowadzi przez Ystad. Szlak nazywa się – SYDKUSTLED i jedziemy nim godzinę może, przez małe nadmorskie miejscowości z niskimi domkami, (video) po obu stronach naszej trasy. Jest to dość jednostajny krajobraz, choć zupełnie inny niż nasze i przez to jednak ciekawy. Mnie zaś zastanawia zupełny brak sklepów. Może tylko nie potrafiliśmy ich zauważyć? Nie pamiętam też samochodów przy domkach, jakie mijaliśmy, co u nas byłby przecież oczywistością. Pozostaje dla mnie zatem tajemnicą w jaki sposób pożywiają się mieszkańcy tych małych nadmorskich okolic.
Po mniej więcej godzinie jazdy w towarzystwie niskich domków zbaczamy ze szlaku na dziką ścieżkę wzdłuż morza, z postanowieniem znalezienia miejsca na nocleg.
NOC 6 – nocleg przy morzu
„Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec”…
Nie, to nie to morze. Nie takie. Jest to inne, obce morze. Ale jednak morze. I to marzenie, by rozbić namiot nad morzem, spełni się właśnie dzisiaj. Na niewielkim wzniesieniu, który jest czymś w rodzaju ziemistej wydmy wypatrujemy jakiś całkiem znośny skrawek trawy przy krzewie. Mamy stąd widok na plażę. Wprawdzie w moim odczuciu „plaża” to jasne, piaszczyste miejsce, na którym można się położyć, tutaj zaś mamy pas drobnych ciemnych kamyczków. Ale w porządku, niech taki pas nazywa się „plażą”, skoro nie ma innej nazwy. Można by nią przejść dalej, do widocznego stąd mola, bardzo długiego naturalnie stworzonego pasma ziemi ciągnącego się dość daleko w głąb morza, na którym przebywa niesłychane mnóstwo dzikiego ptactwa. Nie są to tylko mewy, są to różne ptaki, których jednak z powodu słabości swoich oczu nie mogę wyraźnie zobaczyć, a ze względu na brak znajomości ornitologii, nie rozpoznam po głosie. Ptaki te krzyczą, wołają, przekrzykują się jeden przez drugiego, wzbijają do lotu i siadają znowu, a jest ich tak wiele, że molo jest aż czarne od ich mnogości. I tu właśnie rozbijamy nasze namioty, przodem do morza, przodem do pięknej, dzikiej linii horyzontu. Z tyłu, za nami zachodzi słońce, zatem z rana, rozchylając tylko poły namiotu, będę mogła zobaczyć wschód słońca. Ta myśl jest niezwykle romantyczna i kusząca. A gdy odrzucam przyzwyczajenie do piaszczystej szerokiej plaży, ogarnia mnie zachwyt nad tym skrawkiem świata, nad którym teraz jestem i na który patrzę leżąc już w swoim śpiworze. Dzika, kamienista ziemia, molo obsadzone nieskończoną ilością wołającego, przylatującego i odlatującego dzikiego ptactwa, i ja, wewnątrz tego rezerwatu, dopuszczona do nieznanych mi tajemnych ptasich obrzędów.
Cały romantyzm tego odczucia znikł jednak z nastaniem ciemności
Gdy słońce zupełnie już skryło się za horyzontem, pociemniały również moje myśli. Miałam wrażenie, że czuję przenikający aż do wnętrza namiotu ciężki, niemiły zapach.
Spodziewałabym się bryzy morskiej, a to, co czułam przypominało raczej smród rozkładającego się gnoju. Muszę o nim zapomnieć, żeby zasnąć. Odrzucić ten natarczywy zapach i napływające z nim nagle i nieoczekiwanie myśli trosk domowych. Pewnie za mało kilometrów dziś zrobiliśmy i nie jestem wystarczająco zmęczona, dziś tylko 38. Być może zapach ten majaczy mi się tylko? W końcu zasnęłam.
YSTAD
Ranek potwierdził z całą mocą, że zapach ten jest realny
– Młody, czujesz to? Pytam gramoląc się z namiotu – Mocno nieprzyjemne coś takie.
– Wodorosty. – mówi Młody bez specjalnego wzruszenia.
– Myślisz?
– No przecież popatrz.
Patrzę.
Z tym patrzeniem to jakiś problem u mnie chyba. Wodorosty zalegają cały brzeg i zdaje się one właśnie składają się na to długie molo będące siedzibą ptactwa. Morze, na które patrzę teraz w jasności dnia, jest aż gęste od nich i zupełnie pozbawione fal. Jego brzeg wygląda bardziej na brzeg wielkiego stawu niż na brzeg morski. Same wodorosty tworzą linię brzegu do której leniwie z trudem dobija woda piętrząc się w gęsta piankę. W jasności dnia wygląda to mi bardziej na brzeg wielkiego stawu niż na brzeg morski.
– Nie będziemy tu chyba jedli śniadania?! – mówię do Młodego. – Zwijamy się!
Dla dzikiego ptactwa warunki są niewątpliwie świetne Nie znam się na ornitologii, ale nie mają one chyba zmysłu powonienia.
Mój zmysł powonienia mówi mi wyraźnie, że dzikim ptakiem nie jestem.
Zwinęliśmy się. Jedziemy!
Ba, ale dokąd teraz?
Musimy się dostosować do konkretnych możliwości przebicia się do Polski. Młody sprawdza czas odjazdu promów i wszelakie połączenia
– Do Treleborga? – bardziej stwierdza niż pyta.
– Ok, niech będzie do Treleborga – mówię myśląc usilnie, że wszystko się ułoży, będzie dobrze, i że o ileż lepiej byłoby wracać już z Ystad.
Na szczęście, do Treleborga czy nie, szlak i tak prowadzi przez Ystad.
– To jedziemy dalej naszą ścieżką, tak? – stwierdza Młody nadawszy temu stwierdzeniu uprzejmy charakter pytania.
Ścieżka nad morzem, jaką znaleźliśmy wczoraj i którą dojechaliśmy do miejsca naszego noclegu, nie miała nam już wiele do zaoferowania. Urwała się niespodziewanie w jakiś gąszczach i tyle.
– Wracamy na drogę! – mówi Młody autorytatywnie, jakbyśmy mieli jakakolwiek inna opcję.
Zawróciliśmy. Dojechaliśmy z powrotem na drogę.
– Ta droga jest równoległa do naszego szlaku – informuje mnie Młody.
Nie zauważyłam nawet, że nie jedziemy szlakiem. Ważne, że droga. Asfaltowa droga, wygodna. Cieszy mnie to.
Pomyślałam, że fajnie, że cieszy mnie ta droga, i zaraz potem nasunęła się druga myśl – no, to muszę być zmęczona, skoro cieszy mnie sam powrót na asfalt.
Niby tego nie czuję. Radość z podróży i chęć dotarcia do celu wzbudzają taką adrenalinę, że umysł zmęczenia nie odczuwa. Ale ciało widać musi być zmęczone, skoro tak radośnie odbieram opuszczenie nietrudnej przecież nadmorskiej ścieżki.
Jedziemy.
Kręcimy nasze kółka.
Płyniemy luksusowo milutkim asfaltem.
Po obu stronach relaksowe krajobrazy ciągnących się po horyzont pastwisk ze stadami szczęśliwych krów. Nie ma chyba większego szczęścia, gdy jest się krową, niż leżeć sobie na trawce, w otoczeniu swoich kuzynów i dzieci, albo przechadzać się podgryzając tę trawkę tu i ówdzie, albo pozwolić się dopaść miłemu byczkowi, co właśnie rzuciło się naszym zdzwionym oczom. Będąc krową miło jest mieć dla siebie przestrzeń aż po horyzont i nie obijać się o wąskie ściany obory.
– Nic dziwnego, że to ich mleko takie dobre – mówi Młody i obraz szklanicy pełnej zimnego, wspaniałego mleka, od razu staje mi przed oczyma
Sielankowe krajobrazy wśród łagodnych wzgórz emanują poczuciem bezpieczeństwa, spokoju i troski.
– Jeszcze nie próbowaliśmy ichniego mleka – wzdycham.
– Może w Ystad..?
– Możemy poszukać.
Tymczasem mijamy przedziwne kamienne kręgi. Niby widzieliśmy na początku naszej wyprawy, różne sposoby wykorzystania kamiennej ziemi tutaj, ale te układy są jakieś nietypowe i wywołują na mnie dziwne wrażenie.
Proszę Młodego, żebyśmy się zatrzymali.
Robię zdjęcia. Nie mam pojęcia czym one są, czym mogą być, co znaczą i przez kogo zostały ułożone. W szczerym polu, w wyraźnej odległości od siebie dwa wysokie stożkowate głazy, z wianuszkiem małych kamieni otaczających każde z nich kołem. Nic więcej. Zupełnie nic więcej, żadnego śladu ludzkiego bytowania.
– Jak szykowałeś wycieczkę, nic o tym na internecie nie było? – pytam Młodego.
– Nic nie wiem – mówi dość obojętnie. Chyba nie fascynują go tak bardzo jak mnie.
Przywodzą mi na myśl jakieś obrzędy, lub może czyjąś zabawę w obrzędy? Może ktoś będzie wiedział, popytam kiedyś.
Relatywnie niedaleko od tych kamieni trafiamy na nasz właściwy szlak. Nie wiem jak daleko.
Pięć kilometrów, na szlaku w Szwecji, to tyle, co „tuż za rogiem”, dziesięć kilometrów, to rzut małym beretem. Asfaltowe szlaki czynią trasę łatwą.
Krajobrazy wokół, rozległe pastwiska, sielankowe spokojne horyzonty, dają poczucie bezpieczeństwa, ale tez i są jakby jednostajne. Skręcamy gdy tylko widzimy jakiś zjazd nad morze. Pragnie się tego morza jakoś. Niby bowiem jesteśmy na wybrzeżu morskim, ale morza nam za mało. Dlatego też widok plaży piaszczystej cieszy nas bardzo. Oczywiscie, zeby nie było nieporozumień – nie jest to nasza, szeroka plaża polska, ale wąski raczej kawałek ziemi, ale piaszczystej jednak! Na plaży kilka artystycznie wyglądających łodzi, odwróconych do góry dnem. Temat jak dla malarza!
Gdy tylko schodzimy na plażę, owiewa nas silny morski wiatr. Kulę się zimna. Pięknie tu, ale ach, jak zimno.
– Zaraz będzie ci lepiej – mówi Młody troskliwie.
Jak dobrze w takich chwilach być sobie starszą panią!
Młody uwija się przy rowerach i sakwach, a ja myślę jak to wspaniale, że chciało mu się jechać ze mną. Na takiej wyprawie nie dałabym rady sama. Przede wszystkim w ogóle bym na taką wyprawę nie pojechała. Jakaż strata życia!
Odczuwam świadomą i głęboką przyjemność z tego, że przy Młodym mogę dać sobie pełne prawo do bycia słabą, zmęczoną osobą, do bycia pod opieką bez poczucia obciążania kogokolwiek. To jest nowe odczucie w moim życiu i dające wiele ulgi.
Chłopak sprawnie i naprawdę szybko organizuje coś w rodzaju schronienia, wykorzystując nasze rowery, brzeg pochylonej łodzi i tarpę, jaką wziął z sobą. Kładę się w tym prowizorycznym otwartym namiocie. Moja wciąż istniejąca nadwrażliwość organów dolnych wymaga ciepła. Ten wiatr odczuwam jako szkodliwy dla siebie, a o wejściu do wody w ogóle nie ma mowy. Młody zaś, jak to młody – popędził kapać się w morzu. Patrzę za nim chwilę, a potem daję upust zmęczeniu i zasypiam, osłonięta od wiatru, utulona jego szumem i ciepłem własnych myśli. Każdy ma to, co potrzebuje i oboje jesteśmy szczęśliwi.
Dogadujemy się później, że tak naprawdę każde z nas marzy o jednym spokojnym dniu na plaży. Bez jeżdżenia. Taki jeden dzień spokojnego plażowego odpoczynku. Bez aktywności innej niż leżenie na plaży, patrzenie na morze, kąpanie się w morzu, bieganie wzdłuż brzegu. Taki właśnie refleksyjny spokojny dzień. Okazuje się, że nie tylko ja go pragnę. Młody również.
– Tu zostać nie możemy – mówi Młody. – Tu jest poligon wojskowy
– No nie mów!
– Nie widziałaś tablicy?
– Jakiej znowu tablicy?
Nie widziałam nic prócz tego, że nareszcie jest kawałeczek piasku, a na nim kolorowe malownicze łodzie.
– Ok, ja też jej nie widziałem tak od razu, ale płot i ten budyneczek obserwacyjny chyba zauważyłaś?
– Zupełnie nie.
Jak mogłam widzieć jakiś zupełnie mi niepotrzebny do szczęścia szary budyneczek? Dusza, która pragnie zanurzyć się w pięknie natury, nie potrzebuje widzieć nic poza nią.
– A tablica stoi na plaży! – zwraca mi subtelnie uwagę Młody. – Będziemy musieli znaleźć coś innego.
Niewątpliwie będziemy musieli. Ale tak czy owak, do Ystad pojechać teraz trzeba. Musimy bowiem dokładnie, namacalnie, sprawdzić, gdzie jest port, jak się o niego dostać i ile to nam zajmie czasu, a potem dopiero można ewentualnie wyruszyć na poszukiwanie relaksowego miejsca odpoczynku. Absolutnie przy tym obstaję.
Wracamy więc na szlak i szosą rowerową, jedziemy już do samego Ystad.
Do Ystad nie jest stąd daleko, kilkanaście kilometrów, może około dwudziestu. Nasza rowerowa szosa zaczyna prowadzić wzdłuż ruchliwej autostrady i jadąc mamy obok non stop szeregi pędzących samochodów.
Gdyby Młody był osobą zdolna do przeklinania, przekląłby zdrowo pod nosem. Ale i tak czuje, jak zbierają się wokół niego chmury agresywnego niezadowolenia. Samochody pędzące obok to nie jest coś, co lubi przeżywać na trasie.
Jest ciepło, nawet gorąco. Wjeżdżając do miasta mijamy okolice portu. W każdym razie tak twierdził Młody, który się ucieszył, że wie już wszystko i nie trzeba będzie jakoś specjalnie tego portu szukać. A potem nagle stacja i tory kolejowe, przez które trzeba przejść, żeby pójść dalej, do miasta. Obły, niebieski pociąg na torach, jak delfin, tuż przy morzu. Zaskakująca bliskość przyrody i cywilizacji. Światła, żeby przejść dalej. Stoimy na czerwonym a ja dziwię się bo całkiem niezły tłumek ludzi stoi teraz z nami przy tych światłach, przed przejściem, które jest jakby zbyt blisko morza, zbyt szybko chce nas wrzucić do miasta. Skąd ci wszyscy ludzie tutaj?
Niewykluczone zresztą, że mówię nieprawdę. Że tłumek ludzi był nie tu, a gdzie indziej, a morza w ogóle nie było. Nawet to, że błękitny pociąg nie był w Ystad, ale zupełnie gdzieś indziej. W moim umyśle obrazy z wyprawy pocięte są niekoniecznie powiązaną mozaikę.
Ystad jest zdecydowanie największym miastem na naszej trasie. Duże, portowe, turystyczne . W części odczuwa się jego portowy charakter, ale jest też sporo starych, ciekawych kamienic, a obok normalnych miejskich ulic, miłe wąskie uliczki z dostępem tylko dla pieszych.
– Pierwsza rzecz- sklepik!!!!!
Kiedy my właściwie jedliśmy? Zdaje się, że ten punkt programu nie zdążył być zaliczony.
Na szczęście znalezienie sklepu nie stanowi żadnej trudności. Sklepiki większe i mniejsze, markety, jak to w mieście. Nie ma problemu. Robimy zakupy w pierwszym miejscu jakie pojawia się na naszej drodze. I od razu widać, że jesteśmy w mieście dużym i na dodatek turystycznym, ceny bowiem nieporównywalnie wyższe niż wszędzie dotąd. A porównać łatwo, bo nasze zakupy w Szwecji dawno już nabrały charakteru standartu: maślanka, owoce mrożone. Kupujemy więc, jak zwykle, i znajdując przytulne miejsce na drewnianej ławeczce okalającej stare drzewo tuż przy niewielkiej restauracji zasiadamy do uczty. Jest upalnie, my schronieni w cieniu rozłożystego drzewa jemy i rozważamy.
– Ten szlak do Treleborga to już cały czas będzie obok autostrady – stwierdza ponuro Młody. – Raczej nie ma sensu tak dalej jechać.
Sprawdza jeszcze na googlach swoje ponure przewidywania. Miał już taką nadzieję na więcej, dalej…
– Nic już nowego nie zobaczymy – powtarza, jakby sam siebie chciał upewnić, że to już koniec naszej Szwecji.
„Dzięki Ci, wielki Boże”, mówię do siebie w myślach. „No i widzisz, wiedziałaś, że wszystko się ułoży” – mówię dalej. „miało być dobrze, i jest dobrze!” I to bez żadnej wyraźniej interwencji z mojej strony! Jestem uszczęśliwiona. Serce wydzwania mi z radości mazurki i kujawiaki, ale tłumiąc radość w głosie mówię ze zrozumieniem.
– Masz rację, nie ma sensu dalej taką trasą.
– No nie ma – zgadza się Młody.
– Za to zyskujemy nasz upragniony dzień nad morzem.
Młody wydaje się być pocieszony. Choć w takich sytuacjach nigdy nie wiem, czy po prostu nie dostosował się do nowej sytuacji. Młody łatwo dostosowuje się do zmiennych okoliczności.
– Zobaczymy szybko co i jak – mówię – i może po prostu wrócimy w te okolice, gdzie odpoczywaliśmy ostatnio? To przecież niedaleko!
Niedaleko, to znaczy lekko ponad 10 kilometrów, a nie jest to w Szwecji żadna licząca się odległość. Spokojnie mamy szansę wrócić z powrotem nad morze i znów znaleźć się na piaszczystej plaży. I nawet mam nadzieję, że lepszej niż ta, na której odpoczywaliśmy, bo bez jakiegoś tam poligonu.
Tymczasem jednak trzeba dokładnie rozważyć połączenia na drugą stronę Bałtyku.
– Jeżeli będziemy wracać jutro z Ystad – sprawdza Młody- to mamy prom do Świnoujścia o 13.30, albo dopiero o 20-tej.
– A jak długo taki prom leci?
– Około sześciu godzin. Więc do wyboru – albo lądujemy w Świnoujściu około 20-tej, albo późno w nocy.
Oba te rozwiązania wydają mi się dość mało ciekawe. Ósma wieczór w Świnoujściu nie rozwiązuje sprawy. Będzie nas czekać droga do Kołobrzegu więc wypadałoby przenocować w Świnoujściu, a jakoś mi się to nie widzi. Przyjazd nocnym promem daje nam dzień więcej nad morzem, ale z głębokiej nocy tym trudniej ruszyć gdzieś dalej.
– Dni są teraz długie – mówi Młody grzebiąc po internecie– jeszcze się załapiemy na kemping w Międzyzdrojach.
To mnie zaskakuje.
– W Międzyzdrojach?
– Rzut beretem, może 20 kilometrów. – mówi Młody, któremu humor odczuwalnie się polepszył.
– Ookej – powiadam biorąc głęboki oddech.
Ten głęboki oddech to na myśl o nowych kilometrach. A „ok”, no cóż, rozsądek.
Faktycznie bowiem lądować późną nocą nie ma co. W Świnoujściu nie mamy żadnego noclegu,
a szukanie kempingu wokół Świnoujścia jest logistycznie nieopłacalne. Skoro mamy jechać do Kołobrzegu sensownie jest posuwać się z każdą chwilą naprzód. Zaś człowiek, który przejechał taki szmat drogi – czyli ja – staje się coraz dzielniejszy, z każdym następnym kilometrem. W każdym razie tyle już wiem o sobie, że dojadę, jeśli muszę.
Zatem ustalone – bierzemy prom o 13.30. Zaś o tym, czy popłyniemy jutro, czy dzień później, zdecydujemy po znalezieniu miejsca na nocleg.
Wizja pięknego noclegu nad morzem znów staje mi przed oczyma
– No to w drogę! – wołam.
Jak najszybciej, bez zastanowienia, bo szkoda każdej chwili. Dziś jeszcze chcę się znaleźć nad morzem!
A, kurczaki, jeszcze jedna rzecz została do sprawdzenia, po to tu zjechaliśmy przecież, trzeba się zorientować jak dojechać do portu.
Nie okazuje się to problemem o tyle, że w drodze powrotnej mijamy port z wielością statków, które odpływają w różnych kierunkach i chłopak uznaje, że to mu daje wystarczającą orientację, aby trafić tu dnia następnego. Mnie tam orientacji żadnej to nie daje, ale skoro Młody nie widzi potrzeby bardziej dogłębnych poszukiwań, po co tracić czas. Wyjeżdżamy z miasta na znany już nam szlak wzdłuż autostrady.
I pędzimy.
Jedziemy już jakiś kawałek, gdy słyszę rzucone mimochodem
– Mam ochotę na pizzę…
– No tak, pizzza uber alles – zaśmiałam się. Dotąd gdziekolwiek byliśmy pizza była niemal jedynym naprawdę dostępnym towarem jedzeniowym a my wciąż marzyliśmy czymkolwiek innym. Teraz, gdy byliśmy w Ystad, mieście dużym, mieliśmy teoretycznie dowolne restauracje do wyboru.
Po pewnym czasie jednak Młody znów rzuca coś w stylu
– Ach, zjadłbym sobie pizzę…
Mój Młody nie jest osobą, która domaga się czegokolwiek, czy nie daj Boże, żąda czegokolwiek dla siebie, zatem nastawiam uwagę. Może jednak to jego poprzednie stwierdzenie nie miało być wcale żartobliwe, jak mi się zdawało? Do trzech razy sztuka. Gdy chłopak wspomniał znów
– Ale pizzę to ja bym sobie zjadł….
Zatrzymałam się.
– Młody, ty NAPRAWDĘ masz ochotę na pizzę?
Młody spojrzał na mnie jak pies przyłapany na gorącym uczynku, ale rzucił buńczucznie
– Mam!!!
Moja wizja morza zamazuje się na chwilę i usiłuję przekodować stan umysłu. Pizza… kiedy to była pizza? W Vaxjao chyba, na początku trasy. Biedny Młody karmił to swoje wielkie ciało maślanką z owocami tyle czasu.
– Kurcze blade, to na co my czekamy? Ruszamy szukać pizzy dla ciebie! First things first!
Aliści my, pędząc już kilka chwil jesteśmy dobry kawał drogi od miasta. Złoszczę się w sobie, że Młody nie zdradził tego głodu wcześniej, ale zaraz niszczę to złe uczucie. Każda emocja zabiera cenny czas koncentracji.
– Chcesz wracać? – rzucam dzielnie.
Ale zaraz myśl podrzuca obraz, jak wracamy, jeździmy po ulicach, szukamy czegoś, co się nadaje, w końcu znajdujemy gdzieś tam, ale jest już późno bardzo i szansę na drogę nad morze praktycznie żadne. Oczywiście musimy wrócić, bo gdzież nocować w Ystad, więc wracamy nocą, nocujemy na byle jakim kempingu. Nie, no bez sensu.
– Nie bardzo.. – odpowiada Młody
Super! Więc miał pewnie taką samą myśl, jak ja.
– Nastawiamy się na pizzę i jedziemy dalej! – wołam. – Na którymś z tych kempingów, jakie mijaliśmy, musi coś być, mam wrażenie, że widzieliśmy jakąś knajpkę jadąc do Ystad!
Adrenalina we mnie aż buzuje jak zwykle, gdy nastawiam się na jakieś zadanie. Trzeba znaleźć pizzę dla Młodego! Widzę ją oczyma duszy. Oby była! Oby była otwarta! To duże stworzenie nie jadło przecież dziś nic porządnego. Wczoraj chyba też nie.
No i stało się słowo ciałem. Jest! Dokładnie to, co ujrzałam oczyma duszy. Kemping z knajpką. Rozliczne samochody, stoliki na zewnątrz blisko drogi, ogrodzenie, świadczą już z daleka że należy o tych wielkich, rozległych i ludnych. Nic na nocleg dla nas. Ale na pizzę – jak najbardziej!
Usadziłam Młodego przy długim drewnianym stoliku i rowerach i powędrowałam zamówić dla niego pizzę. Bowiem było to jedyne danie możliwe do zamówienia w tej przykempingowej knajpce. Jak zwykle w Szwecji.
Młody, jak zwykle, na najwyższym poziomie troski o mnie.
– A dla ciebie? – spytał, gdy przyniosłam mu to, o czym marzył.
Nie przyszło mi nawet na myśl, żeby wziąć taka pizzę dla siebie. Dziwne ogromnie, ale – jak ta kung fu Panda po walce – nie czuję się głodna!
– Chyba że kawałek od ciebie dla towarzystwa. – mówię uprzejmie.
Nie pamiętam smaku tego kawałka. Cały mój organizm pędził już dalej, do własnego namiotu, do tego miejsca nad brzegiem morza, gdzie dopiero będę mogła naprawdę odprężyć się i odpocząć. Bez żadnych zadań, bez biegu, bez pędu, zasnąć słuchając szumu morskich fal. Jeszcze tylko toaleta na kartę, którą zdobywamy dzielnie mimo iż nie jesteśmy gośćmi kempingu, zaopatrujemy się w wodę i już po chwili jesteśmy znów na szlaku.
Gdy byłam dzieckiem, bawiłam się czasem w chodzenie tyłem. Świat wyglądał zupełnie inaczej, choć przecież był to ten sam świat, który widzimy idąc przodem. Takie złudzenie.
Teraz czułam się podobnie. Gdy jechaliśmy w kierunku Ystad co chwila migały jakieś znaki kempingów. Gdy jedziemy w odwrotną stronę nie ma ich prawie wcale. Takie złudzenie.
A może nie?
Może świat jest inny w zależności od tego czy jedziemy do przodu, czy wracamy, czy poruszamy się przodem czy tyłem?
W każdym razie gdy jechaliśmy do Ystad, miałam wrażenie, że co chwila napotykamy znaki kempingów. Myślałam, o, jakby tak ktoś wracał z Ystad to nic tylko wybierać. Ale teraz wszystko się jakby rozpłynęło. Jeden, przy którym jedliśmy pizzę, zbyt blisko miasta i zbyt ludny na miły nocleg. Następny niedługo potem, wciąż zbyt daleko od morza. Chyba coś po drugiej stronie szosy, zatem w ogóle nie przy morzu. Zatem nic.
Ostatecznie, gdy pokonaliśmy 10 kilometrów uznaliśmy, że mniej więcej w tych okolicach było nasze miejsce ostatniego odpoczynku czyli mamy szansę na piaszczystą plażę. Takie dedukcyjne rozumowanie. Poza tym w ogóle czas już się zatrzymać. Zjechaliśmy zatem na pierwszy kemping jaki się wówczas pojawił.
Nie był to zatem wybór, ale raczej decyzja podyktowana koniecznością.
Kemping wprawdzie niedaleko morza, ale o, dziwo, bez dostępu do niego. Ot, ogrodzona przestrzeń w której gnieżdżą się przyczepy i namioty. Nic atrakcyjnego, w każdym razie nic co byłoby warte jechania tych ponad 10 kilometrów. Chodziło nam przecież o dzień nad morzem, a nie po prostu spędzenie nocy gdziekolwiek. Rezygnujemy.
– Tu jest jakaś ścieżka – wypatruje Młody, i aż czuje nadzieję, jaka zaczyna go prowadzić.
Jadę za nim bez słowa. W oczach mam wciąż tamten kawałek piaszczystej plaży z odwróconymi kolorowymi łodziami. Chciałabym, żebyśmy znaleźli coś podobnego, jakiś miły kawałek suchej ziemi pod pięknym krzewem tuż nad wybrzeżem morskim. Z dala od ludzkich spojrzeń, w spokojnej ciszy na dziko.
Cóż, marzyć każdy może.
Szybko staje się oczywiste, że nie mamy na to żadnych szans! Nawet pogoda obróciła się przeciw nam. Wieje teraz wiatr tak silny, że ustawienie namiotów na samej plaży ogóle nie jest możliwe, nawet jakby się znalazł jakiś kawałek rozsądnego gruntu. Docieramy do plaży, ale jest ona wąska i bardzo blisko ścieżki, po której jedziemy. Pojawiają się na niej niekiedy majestatycznie wędrujący turyści, sądzę, że mieszkańcy owego kempingu, z którego zrezygnowaliśmy.
Tymczasem nadszedł już absolutnie bezwzględny czas na nocleg. Rezygnujemy więc z wszelkich marzeń i szukamy już tylko jakiegoś zacisznego miejsca, w miarę osłoniętego od wiatru i spojrzeń ludzkich.
Znajdujemy takie miejsce, poza naszą ścieżką, pod osłoną niskich drzew sosnowych, które dają schronienie dla naszych namiotów. Wiatru nie odczuwa się tu zupełnie, jakbyś był w innym świecie. Można się zadomowić. Ulga! Już leżeliśmy w naszych namiotach gdy pojawiły się jakieś postacie, tuż poza krzewami. Okazało się, że opuszczając jedną ścieżkę znaleźliśmy się całkiem blisko innej. Trudno. Trzeba było zapomnieć o ludzkiej bliskości i zasnąć, mając nadzieję, że nikt z tych cywilizowanych turystów nie będzie swojej ścieżki porzucał i nie natrafi na nasze zielone namioty w zieleni drzew.
Rano okazało się, że nocowanie tam w ogóle nie było legalne. No cóż…W Szwecji można rozbijać się wszędzie, oprócz tych miejsc, gdzie nie można.
Stwierdzamy zgodnie, że od wybrzeża szwedzkiego nie możemy się już spodziewać niczego więcej
– Zatem prom jutro w południe?
– Bezwzględnie!
Marzenie o ciepłej, piaszczystej plaży przenoszę na wybrzeże polski
PROM DO POLSKI
Nie lubię betonowych przestrzeni w żadnym wymiarze. Tych, z widniejącymi w oddali porozrzucanymi budynkami, również. Z długą betonową płaszczyzną przez którą trzeba jechać, żeby trafić tam gdzie trzeba, tym bardziej. Ogromne statki budzą we mnie jakiś niezrozumiały lęk. Jestem zdenerwowana, nie widzę żadnego sensownego wjazdu, czegoś nieco podobnego do tego, jaki był w porcie w Gdyni. Młody pędzi gdzieś po tej betonowej płaszczyźnie, dalej i dalej, Jakież to są odległości! Nagle czuję, że chyba on też nie wie dokładnie gdzie mamy jechać. Chyba krzyczę na niego. Chyba denerwuję się głośno, że, Młody, gdzie my jedziemy???
Przedtem jeszcze, gdy rozważaliśmy sprawę powrotu, Młody wspomniał w jakimś momencie, że w Ystad będzie pełno polskich robotników na promie. Zignorowałam to, puściłam mimo uszu i zapomniałam, bo niby skąd ma wiedzieć o czymś taki, skoro oboje jesteśmy tu po raz pierwszy?. Ale teraz, gdy widzę mnogość tirów z polskimi napisami, widzę, że miał rację. To może być prom robotniczy. Czy coś z tego wynika? Może tyle, że zatrzymuje się przy jednym z tych tirów i chłopak tak z mety po polsku pyta o wjazd na Unityline, a szofer daje mu uprzejmą odpowiedź po polsku i można mieć nadzieję, że teraz pojedziemy właściwie. Wiec gdzieś znów wracamy, jadąc pędem rowerami po betonowych chodnikach, a ja czuję ucisk w dołku i stres, że nie zdążymy. Rane boskie, Młody, gdzie my pędzimy? Nie zdążymy!
Ale zdążyliśmy.
Zdążyliśmy znaleźć to, co trzeba, i wjechać tam, gdzie trzeba. Nie wiem jakim cudem. Przy moim słabym wzroku i tych odległościach tu, potrzebowałabym na znalezienie znacznie więcej czasu. Gdybym była sama oczywiście. Nie mówiąc o poziomie nerwów. Chociaż, kto wie, pewnie jakbym była sama wyjechałabym znacznie wcześniej i tkwiłabym potem pod promem beznadziejnie długo. O, na pewno! Cały dzień wcześniej zajmowałabym się tym zagadnieniem. Na szczęście nie jestem sama, i w takich chwilach doceniam to serdecznie. Tyle, że mój poziom zdenerwowania wcale nie ustąpił z momentem wjazdu na prom. O ile bowiem w Gdyni ustawialiśmy rowery i sakwy na specjalnie przygotowany do tego wózek, o tyle tutaj każą nam się wcisnąć w jakieś ledwo widocznie miejsce pomiędzy potężnymi Tirami a ścianą, tak ciasne, że gdyby Tir za którym mamy się ustawić, w momencie ruszania, cofną się z jakiegoś powodu kilka centymetrów, wjechałby na nasze rowery.
– Za dużo się martwisz! – mówi Młody, którego cała ta sytuacja nie rusza w najmniejszym stopniu. – – Nic się nie cofnie, będzie dobrze.
– Skąd wiesz, że się nie cofnie? A sakwy? Mają tak tu po prostu zostać?
– Nic im się nie stanie – mówi ktoś, a ja nie wiem nawet czy był to kierowca jednego z tych tirów, czy człowiek, który nas wprowadzał i w ogóle kim był.
Dobrze powiedzieć „nic im się nie stanie”….
– Weźcie najpotrzebniejsze rzeczy, jakieś dokumenty, i możecie iść.
No i tak zrobiliśmy. Szczerze mówiąc, nie było wyjścia. Wejście na pokład z czterema ciężkimi sakwami plus trzema dodatkowymi bagażami, nie wchodziło w grę, nie mówiąc o tym, że samo przeciśnięcie się z tymi bagażami między samochodami a ścianą nie bardzo było możliwe.
Ale lęk z powodu pozostawienia ich w tym dziwnym miejscu, pozostał.
Zabrałam jednak dzielnie swoja kosmetyczkę rowerową i mała torbę z bagażnika. I co dalej?
– Idziemy na pokład! – mówi raźno Młody
– Sorry, ale którędy?
Ów człowiek niewiadomojaki, który widać wciąż jest z nami, mówi beztrosko
– No przecież tu są drzwi!
Rany Boskie i jeszcze raz rany Boskie! Ja już nie chcę nic innego tylko spokojnego, miłego bytowania, kołysania fal i miłego relaksu. Czymkolwiek, ale dostać się na pokład. Jednakże to, co nam pokazali przechodzi pojęcie nawet „czegokolwiek”. Są to kute ciężkie metalowe drzwi mające zamiast klamki wielkie metalowe niebieskie koło. Kojarzy się to najwyżej z hermetycznym wejściem do jakiejś parowni a nie drzwiami na pokład statku. Robotnicy pracujący w takich klimatach odczuwają z pewnością ów widok za normalny, ja jednak znajduje się po raz pierwszy w podobnej sytuacji. Nie ma co, jesteśmy faktycznie na promie robotniczym. Drzwi są zgodnie ze swoim wyglądem, ciężkie jak niewiadomoco i koło nie przekręca się wcale łatwo. Jak to się mówi, chłopa do tego trzeba. Na całe szczęście, mam chłopa, zatem koło zostaje przekręcone, i wchodzimy.
Jeszcze chwila ciasnoty i schody. Mam wrażenie, że pędzę tymi schodami, żeby jak najszybciej znaleźć się w jakimś ludzkim pomieszczeniu, na pokładzie!
Jedna chwila goni drugą, i to, co przed minutą było pędem, staje się już przeszłością. Znajdujemy dla siebie miejsce na najwyższym pokładzie, wielkiej niemal pustej sali, w której wyłączam wielki telewizor i możemy zgłębić się we własnej ciszy. Nie ma tu nikogo prócz nas, i jakiś dwóch kierowców, którzy ułożyli się do spania na sofach. Niby nie wolno, ale mam nadzieję, że nie zjawi się żaden żandarm by ich budzić. Czas, przed chwilą pędzący, zatrzymuje się teraz na kilka godzin. Z miłych wspomnień: na tym promie szyby były bardzo czyste, w przeciwieństwie do promu szwedzkiego, zaś ja zjadłam tam najlepszą na świecie, nieporównywalną z żadną inną, luksusową sałatkę z krewetkami.
DOJAZD DO MIEDZYZDROJÓW – PIERWSZY NOCLEG PO STRONIE POLSKIEJ
Wyjście z promu było o tyle mniej stresujące, że po pierwsze, człowiek wiedział już, co go czeka, po drugie, stres, że coś się może stać z naszymi sakwami lub rowerami, opadł, gdy zastaliśmy wszystko całe i nienaruszone. Nie znaczy to, że było łatwo. Choć wydaje się to niemożliwe, miejsca mieliśmy jeszcze mniej niż przedtem. Trzeba się było spłaszczać i mocno przeciskać pomiędzy ścianą a upchanymi na full tirami, żeby dotrzeć do naszych rowerów. Owszem, były całe i wszystko na miejscu. Ale wobec zagęszczenia potężnych samochodów, które już drżały od zapalanych silników, powietrze było gęste i gorące i robiło mi się mdło i przeraźliwie duszno.
Być może nie staliśmy tam długo. Ale dla moich płuc każda następna chwila stawała się coraz większą torturą. Poza tym bałam się, że gdy samochody te ruszą, coś jednak może trącić nasze maleńkie rowery, nawet nieopatrznie. Albo ja sama na przykład, zachwieje się i potknę i wpadnę pod taka potężną ciężarówkę dla której jestem pyłkiem do zmiażdżenia.
Ale nic takiego się nie stało.
Wyjechaliśmy szczęśliwie.
– Hej, jesteśmy po stronie polskiej! – zawołałam do Młodego, zastanawiając się, czy widzę jakąś różnicę.
– Ciepło! – zawołał Młody.
Fakt. Jest godzina ósma wieczór, jesteśmy w Świnoujściu. Jest jasno i bardzo bardzo ciepło, żeby nie powiedzieć, gorąco.
Młody spał prawie cały czas na promie, więc go energia rozpiera. Ja też nie czuję się specjalnie zmęczona, ale jednak wolałabym już być na miejscu noclegu.
– Mamy fajny kemping w Międzyzdrojach! -informuje mnie chłopak sprawdzając coś na komórce.
– Daleko?
– Jeden kroczek, według googli 13 km.
– Faktycznie, no problem.
Wyruszyliśmy od razu, żeby nie tracić ani chwil. Bo jak wiadomo nigdy nic nie wiadomo.
No i nie było wiadomo. Jak zazwyczaj zresztą.
Ruszamy szlakiem R10. Po idealnie oznaczonych trasach szwedzkich jazda tym międzynarodowym R10 to szok. Mój szok, rzec jasna, bowiem Młody ma do wszystkiego podejście w pełni stoickie i w ogóle nie dysponuje chyba takim zasobem wszelakich emocji, jakie targają moja biedną istotę.
W każdym razie gdyby nie google i umiejętność posługiwania się mapami na komórce – jaką dysponuje dziś każdy młody człowiek w sposób całkowicie oczywisty- nie miałabym w ogóle szans na trafienie na kemping tej nocy.
– Nie ma Polski bez piasku – rzucił sentencjonalnie mój towarzysz podróży gdy tylko wjechaliśmy na leśne ścieżki I dodał pocieszająco – Ale ciekawiej może, swojsko.
Oj, zdecydowanie swojsko: trudniej, goręcej. Niby nie był to jakiś wybitnie ciężki szlak, ale wyraźnie odczuwałam różnicę po tych szwedzkich asfaltach. Dotarliśmy na kemping w jakieś dwie godziny, mając w kółkach nie 13, ale 18 kilometrów, zupełnie innych niż 18 kilometrów przebytych w Szwecji. Niemiły, żeby nie powiedzieć, bolesny, wstrząs przeżyliśmy, gdy dokładnie na ścianie lasu, dokładnie w momencie gdy wyjeżdżaliśmy do Miedzyzdrojów przywitała nas surowa betonowa ściana wysokiego budynku. Kontrast ogromny! Brzydkie to i niewłaściwe. Żeby nie powiedzieć, niemoralne. Jakiś hotel czy sanatorium, dom wypoczynkowy? Cokolwiek by nie było, odczuwam przede wszystkim drapieżne, zachłanne pieniądze, jakie ktoś radośnie robi nie zważając na walory krajobrazu.
I wreszcie cudowne rozbijanie namiotów, czy szczerze mówiąc patrzenie, jak Młody je rozbija – ogromna ulga. Jestem zmęczona. Całe moje zmęczone ciało jest wdzięczne za prawo do odpoczynku. Te pięć kilometrów ponad to, na co się nastawiłam po informacji Młodego, wymagało dodatkowej mobilizacji umęczonego ducha. Teraz wędruję do toalet ze spokojną pewnością, że gdy wrócę, będę mogła po prostu wpełznąć do swojego namiotu i zasnąć.
JAJA!!!!
Rankiem Młody opowiadał mi, że gdy wówczas odeszłam, widział dziki podchodzące tuż pod ogrodzenie z naszej strony. Żałowałam, że nie mogłam ich widzieć.
Ogólnie jednak czuję się zmęczona. Wstaję mobilizując organizm do drogi tłumacząc mu, że to już niedaleko. Ostatni, z pewnością już ostatni, odcinek trasy. Dróżki przez lasy Wolińskiego Parku Narodowego nie są takie złe, jak na nasze polskie szlaki. Sądzę, że gdyby nie zmęczenie wynikające z całości naszej eskapady, odczuwałabym je całkiem radośnie.
Tymczasem w każdym momencie, gdy pojawiają się piachy myślę „o, tylko nie to”, albo „mój Boże, znowu” albo „i jak długo tego jeszcze?” i już nie ma znaczenia, że one „nie są przecież takie duże” i „to drobiazg w porównaniu z tym, co przejechałaś w Łebie” i „wcale nie jest tak źle, prawda?”.
Ale oto las nagle się kończy i oczom naszym ukazuje się porządna, uczciwa, serdecznie zwyczajna polska zagroda, jak za dawnych czasów. Wokół kawałek łąki, nie jakieś tam przycięte sztucznie trawki ale swobodnie rosnące cenne rosliny niesłusznie nazywane niekiedy chwastami.
– Zobacz, kury! – zawołał Młody.
– Kury????????!!!!
To słowo poruszyło we mnie emocję o sile wybuchu armatniego. Zatrzymałam rower tak gwałtownie, że omal z niego nie spadłam.
– Poczekaj! – zawołałam do Młodego zeskakując na ziemię.
I niemal biegnąc do chłopskiego domostwa krzyknęłam mu jeszcze
– Jeśli kury to muszą być jaja. Biegnę po jaja!
– Co chcesz zrobić??? – wołał za mną Młody, ale ja byłam już w innym świecie.
W momencie gdy zeskoczyłam z roweru, nogi ugięły się pode mną, nieprzyzwyczajone do chodzenia po ziemi. Ale to trwało sekundę może, i już idę, czując słońce nad sobą i mocne bicie serca w sobie. Jest we mnie zadanie do zrobienia i nic innego. Idę prosto do celu, jak strzała wypuszczona z łuku, bez możliwości jakiegokolwiek innego ruchu. Przeszłam otwartą bramę ogrodzenia nie zastanawiając się, czy pies, który w tym momencie gwałtownie ujada jest przywiązany czy nie. Idę prosto do uchylonych drzwi do chałupy, pukam. Wychodzi do mnie pucołowaty chłopczyk, w wieku tak 8-9 lat.
– Czy jest ktoś dorosły w domu? – pytam
Chłopiec patrzy na mnie podejrzliwie
– Taa – mówi po pewnej chwili – ciocia
– To zawołaj ciocie, możesz?
Ale zanim chłopczyk się zebrał, wychodzi kobieta, i ocierając ręce o fartuch pyta nieufnie
– Słucham?
Tu! Tu jest mój cel właśnie.
– Proszę pani- mówię szybko – zobaczyliśmy, że macie kury, proszę, nich mi pani sprzeda 6 jajek!
Jest we mnie napięcie tak wielkie i tak wielkie pragnienie, że dziwiłabym się gdyby nie było tego widać na zewnątrz.
– No nie wiem… – mówi kobieta niepewnie
– 6 jajek tylko. Proszę pani!!!
– Ja tu nie rządzę, tylko ciocia – mówi kobieta. A po chwili
– A w co pani weźmie te jajka? Ja nic nie mam.
– Żaden problem! – wołam i wyciągam do niej dół swojego rowerowego T-shirta
– O, tu wezmę, za pazuchę. Toż my nie będziemy nigdzie jechać z tymi jajami, zaraz je usmażymy!
I słyszę, jak mówię szybciutko i niepewnie, zanim nawet zdążyłam pomyśleć
– A może i mleko pani by miała???
Kobieta patrzy na mnie jak na stwora z innego świata. Ciekawa jestem, jak muszę wyglądać z punktu widzenia jej rzeczywistości.
– Eee, mleka to nie mamy. Nie ma krów.
Drżę niemal z napięcia gdy znika za chwilę.
Wraca niosąc sześć jaj. Daję jej 10 zl.
– A co pani? Za jaja mam brać? Przecież mam kury!
– No ale musi być jakaś wymiana…
– Nie nie… – woła kobieta . Po chwili dodaje ciekawie A gdzie wy będziecie je smażyć?
– O tu, zaraz, na łące – mówię.
No bo gdzie indziej? Ne ma na co czekać. Boniu kochany, będzie jajecznica!
Wracam z tymi jajami do Młodego, który usadowił się już wraz z naszymi rowerami przy jakimś kamieniu na łące. Wracam dumna jak paw. Szczęśliwa jak niewiadomoco
O jajecznicy marzyłam, właściwie marzyliśmy chyba oboje, od początku wyprawy, Całą drogę towarzyszyła nam maleńka patelenka w tym właśnie celu, że kupimy sobie w sklepie jaja i usmażymy jajecznicę. Ale przez całą drogę na szlaku szwedzkim nie widziałam w sklepie żadnych jaj. Wydaje się to niemożliwe, ale jednak nie widziałam. Żadnych ja w tyczy nielicznych sklepach na szlaku. A teraz są. Polskie, ekologiczne, super jaja.
– Młody! Będzie śniadanie! Smażymy jajecznicę!!!!!! Wyciągaj kuchenkę i patelnię.
Młody na to rzeczowo i pragmatycznie
– A na czym my ją usmażymy?
– Nie musimy mieć „na czymś”. Patelenka nieprzywierająca, nie ma takiego wielkiego problemu.
W tym momencie widzę, stoi za nami starsza kobieta. Mówiąc „starsza” nie mam na myśli nawet tego, że jest w moim wieku. Jest co najmniej 10 lat młodsza ode mnie, tyle że starsza od tej, jaka dała nam jaja.
– Marysia wspomniała, że chciała pani mleko.
Pokazuje mi litr mleka w kartonie „mlekovita”
– Takie mam tylko.
Wpierw odmawiam.
– Nie, no, dziękuję, ale nie będę przecież zabierać pani mleka…
Kobieta pyta nas skąd jedziemy, i Młody mówi jej o Szwecji, i o tym, że dziś pierwszy dzień w Polsce i że będziemy dalej jechać wybrzeżem. Cóż można powiedzieć więcej? Kobieta stoi chwilę jakby niepewnie. Czuję, że jesteśmy dla niej ciekawi, że chciałaby coś powiedzieć, albo zrobić więcej. No ale co? Więc trzymając to mleko bąka coś w rodzaju
– To ja już nie będę przeszkadzać – i zawraca do swojej chałupy.
Czuję nagle, że zrobiłam błąd. Babka przyszła tu w dobrej wierze, z mlekiem dla nas, a ja odmawiam. A przecież chcę tego mleka! I nie czynię nic złego, jeśli go wezmę. Odnoszę wrażenie, ze ona oddaje mi swoje mleko, a tu przecież do sklepu daleko. Ale z drugiej strony, czemu ja za nią myślę, zamiast korzystać z tego, co daje mi samo życie, w tym momencie, w jej osobie? I myślę też, że jeśli człowiek przychodzi sam, w takiej dobrej wierze, przykro mu jest, gdy jego dar nie zostaje przyjęty. Biorę więc pospiesznie swój rowerowy garnuszek i doganiam ją.
– Wie pani, może jednak wezmę trochę tego mleka. O, przeleje sobie.
Przelewam pół litra do siebie.
– A gdyby tak miała może pani gdzieś z łyżkę masła…
– Chyba już nie mam – martwi się kobieta. – Ale zobaczę!
I wraca za chwilę z chałupy niosąc resztki masła w papierku.
– Ale teraz, to musi już pani wziąć te dziesięć złotych- mówię. – No tyle rzeczy już od was wzięłam!
I kobieta bierze banknot. A ja myślę, że przecież przyda jej się. I że chyba tylko w Polsce można jeszcze znaleźć takich ludzi, jak ci tutaj, I to nie wśród tych najbogatszych, zapatrzonych w siebie warstw.
– Młody! – chyba wołam już z daleka, bo rozpiera mnie szalona ekscytacja – Mamy na czym smażyć!!!!
Patelenka jest malutka, ale jakoś mieszczą się na niej, choć już z trudem, trzy jaja. Delikatnie trzeba przewracać, z namysłem, medytacyjnie.
Oczywiście dostaję pierwsza porcję. I zachwyt, że jem jaja, smak tych jaj jedzonych na dzikiej łące niedaleko chłopskiej zagrody, nie da się z niczym porównać!
Chłopczyk, który pierwszy pojawił się w drzwiach, przejeżdża teraz obok nas na swoim rowerku. W jedną stronę, a potem w drugą. Wreszcie zbiera się na odwagę i zatrzymuje obok nas. Wokół zagrody są lasy, kawałek łąki, następna miejscowość pewnie niezły kawałek drogi. Tacy dziwni ludzie, jak my, to się nieczęsto zdarzają. Pewnie można spotkać przejeżdżającyh rowerzystów czasem, ale żeby ktoś błagał o jaja?! I jeszcze smażył je tuż obok na polowej kuchence, i jadł śmiesznymi sztućcami, które z jednej strony mają łyżkę a z drugiej widelec? I na dodatek tacy starzy! Ja starsza od jego babci, ale i Młody nie jest taki młody z jego punktu widzenia. Domyślałam się, że jest nas bardzo ciekawy więc zagaduję:
– Jak się nazywasz?
– Kuba!
– Mieszkasz tu?
– Nie, ja tu tylko jestem na wakacjach, u babci.
Myślę, że nudno pewnie takiemu maluchowi samemu, wśród dorosłych tylko, na pustkowiu ludzkim, więc pytam.
– Nie nudno ci?
– Nie, mam rower…
– A komputer jakiś macie w domu? Ty masz komputer? – pytam z ciekawości, bo dziś wszystkie dzieci maja komputery, telefony komórkowe i są jakże często zatopione w grach komputerowych.
– Rodzice mają komputer – mówi chłopczyk. – Ja nie mam. Mnie jest komputer niepotrzebny, ja mam rower!
I chłopczyk wskakuje na swój rower i odjeżdża.
Jestem pod wrażeniem! To wyznanie wydaje mi się warte uwiecznienia. Ośmioletnie dziecko, które mówi, że mu komputer niepotrzebny, bo ma rower! Ewenement!
Siedzimy zgodnie kończąc już herbatę i szykując się do dalszej drogi, gdy nagle chłopczyk pojawia się znów koło nas, tym razem bez roweru. Za to niesie w rękach całą miseczkę umytych już i obranych truskawek.
– Nie chcielibyście trochę truskawek? – pyta.
– Jak można nie chcieć takich wspaniałych truskawek? – wołam – Dziękujemy!!!!!
Oglądam się, czy nie ma jakiegoś dorosłego, żeby za te truskawki podziękować. Ale nikogo nie widać. Tylko Kuba, z łapkami pełnymi truskawek. Nie ma do kogo podejść, nie ma się jak odwdzięczyć. A wartość tych owoców w tym momencie naszej drogi jest niezwykła.
Serce się rozpływa i wszystko jest jak magia. Magia ludzkiej życzliwości, bezinteresownego ciepła, czegoś, czego nie umiem nawet opisać. Jest to jak jasny dar jednoczący ludzi, światło głębsze i cieplejsze od słonecznego. Nie wiem, jak Młody, ale w moim sercu spotkanie to wryło się bardzo głęboko i warto wyruszyć w drogę by przekonać się o istnieniu takich ludzi. W rzeczywistości, a nie tylko w bajkach.
POLSKIE WYBRZEŻE ZACHODNIE
Później, to już tylko powrót. Po przejechaniu Wolińskiego Parku Narodowego i kilku małych wiosek potem, wjechaliśmy w ciąg praktycznie identycznych nadmorskich kurorcików, atakujących nas ludzkim mrowiem, nieprawdopodobną ilością punktów oferujących wszelakie pożywienie i stosy pamiątek. A więc pizza, ryba, gofry, obiady domowe, jedno koło drugiego, grill, kawiarnie, wędzarnie, lody, restauracje, stoiska z kolorowymi przedmiotami, piłki, ubrania, świecidełka, zabawki, biżuteria, wyroby z muszli, naklejane tatuaże, świecące pasemka do włosów i wszelakie różności. Po Szwecji, kiedy kilometrami całymi nie było nic zupełnie do porządnego zjedzenia, i żadnej komercji, ten widok przytłacza swoim nadmiarem. Jest to zbędny nadmiar, nachalny, niemal agresywny. Bardzo hałaśliwy i egzotyczny. To jest zatem ulubiony sposób Polaków na spędzanie wolnego czasu? Jedzenie, jedzenie, jeszcze raz jedzenie i zakupy?
Nasz styl to nie jest. Chcemy przejechać ten obszar możliwie jak najszybciej i znaleźć się w Kołobrzegu. Po drodze nocleg w małym, prywatnym i przytulnym kempingu „Osada”, po drodze mały postój gdzieś na morskiej skarpie, na której czekam patrząc z góry jak Młody zażywa szczęścia kąpieli w morskiej toni. Po drodze niestety korzystanie z tych napadających nas dobrodziejstw pożywienia, i ach, jakie pyszne gofry są w Rewaniu. Na tym polskim obszarze wydaliśmy więcej pieniędzy niż w Szwecji, ale jednak żadne z tych wspaniałości nie smakowało mi bardziej niż obiad w … i jaja od gospodyni, zaś cała droga została mi w pamięci jako hałaśliwy kolorowy natarczywy ciąg, przez który i od którego uciekamy.
Miły akcent, gdy przed Kołobrzegiem wita nas zielony rowerzysta. Dotarliśmy w dwa dni od momentu przybicia do Świnoujścia, niestety z aż trzema noclegami. Nocowaliśmy bowiem jeszcze na kempingu w Kołobrzegu bo dopiero następnego dnia był nasz pociąg do Warszawy.
Na liczniku 530 km.
Przeżyłam! Ale nie tylko to: nie zaziębiłam się mimo kilku zimnych, wietrznych dni i wilgoci w namiocie! Nie wiem na jakiej zasadzie, bo w domu zapadałam ostatnio co najmniej jedną długotrwałą chorobę płuc rocznie. Poza tym fantastycznie ruszył mi metabolizm, który od kilku lat zleniwiał ogromnie, co się wiązało z tym, że waga nieustannie lecz konsekwentnie rosła. Może dlatego, że przełamało się (oj, i to jak!) ogólne lenistwo ciała. W sprawach intymnych owszem, poszłam do lekarza, tak na wypadek wszelki, ale zakończyło się tylko trzydniowym antybiotykiem, aby wybić ewentualne resztki bakterii. Otarcia i odgniecenia też zniknęły w krótkim czasie. Wróciłam zaś z ciałem lżejszym, i czuję się w nim zdecydowanie lepiej i radośniej. Mój kochany organizm dokonał wspaniałego wysiłku – pierwsze ponad 500 km na jednej wycieczce i pierwsze przełamanie bariery 100 km w ciągu dnia. Jakby chciał mi powiedzieć: no widzisz, nie zawsze młodość przypada na czas młodości. Wszystko jest jeszcze możliwe, nie tylko choroby i troski. Pojawiło się nowe, nieznane dotąd, uczucie dumy i siły. Nie poddałam się. Zrobiłam to! Nic złego się nie stało, absolutnie nic! Merdam ogonem. Ciało i duch mają ochotę na więcej.
Do zobaczenia na następnej trasie!
6 KOMENTARZY
Opisane z taką lekkością, a w sumie ciężki szlak rowerowy. Mega podziw!!!! Ja na takie extremalne wyprawy się nie nadaję! Brawo Mira Młody może być z Ciebie dumny!!!😉🚴♀️🚴♂️
Dzięki, Małgoś! Na ucho powiem: opisanie tego to byłą większa praca niż sam szlak rowerowy, ha ha. Z pewnością dłuższa. Szlak się skończył, a pisanie ciągnęło się i ciągnęło.. Ale chciałam to zrobić, mimo wszystkich innych zobowiązań codzienności..:) Zabieram się teraz za dokańczanie opisu mojego drugiego szlaku z zeszłego roku i bardzo chcę to zrobić przed wypadami tegorocznymi, na które mam wielką nadzieję. .
A galerię zdjęć oglądałyście? Zerknijcie!!! 🙂
A dobrze ze zwrocilas na to uwage bo w ogole nie zauwazylam ze byly jeszcze zdjecia do ogladania 🙂
Fajnie napisane z poczuciem humoru .
Bez humoru to ani przeżyć, ani czytać by się nie dało. 😉 Dzieki za miłę słowo!