
BABCIA MIRA NA SZLAKU ORLICH GNIAZD
1. NA START
Młody przyszedł któregoś dnia z prośbą.
– Ty zaraz znów pojedziesz sobie, a ja co – do roboty! Chodź, wyskoczymy na kilka dni na szlak.
Ja na to nie bardzo chętnie. Czuję się jakoś tak sobie. Od eskapady szwedzkiej minął może miesiąc. Spraw, które naciskają zewsząd, mnogość. Jest poniedziałek. Według rodzinnego planu w następny wtorek przyjeżdża do mnie mój najstarszy, piętnastoletni, wnuk, którym mam się zająć, i to właśnie od strony aktywności fizycznej: pędzimy rowerami z Lęborka do Gardna, na windsurfing. Więc niechętnie, niechętnie myślę o wyjeździe teraz.
– Młody, no gdzie ja teraz na szlak? Kiedy?
Oczy mu zabłysnęły
– No, teraz! Wyciągne od szefa trzy dni wolnego i patrz, środa, czwartek, piątek, sobota, niedziela, mamy pięć dni na eskapadę, No?!
– Młody, gdzie ja to wcisnę? -pytam, ale czuję, że nie mam w tonie głosu pewności odmowy.
– A co masz do wciskania? Ubranka przygotujesz raz dwa, z wnukiem praktycznie weżmiesz to samo, tylko się upierze, jedziemy!
– I znów będę prosić ex o pomoc przy rodzicach?
– 5 dni……
– No dobrze, 5 dni. A dokąd ty chcesz ten wyskok zrobić?
Młodemu znów zabłysły oczy, co znaczy, że ma już wszystko dokładnie przemyślane. Ale mówi delikatnie.
– Może Szlakiem Orlich Gniazd?
Szlakiem orlich gniazd? Uj… Widziałam jak Bushkraftowy puścil się na ten szlak i jakoś nie wydawało mi się to dla mnie.
– SZLAKIEM ORLICH GNIAZD? Ze mną?? Znajdź sobie jakiegoś faceta czy coś.
– Ee tam. W dwa dni? Poza tym wiesz, z obcymi nie lubię. No przecież chcesz jechać!
– Może jakimś innym szlakiem?
– Masz jakaś inną propozycję? NA tak krótko? Bushkraftowy chyba w 2 dni to zrobił, my mamy pięć, będzie dobrze!
No dobra, zgadzam się. Dzwonię do ex-. Ex- , niech go Bóg wynagrodzi i wszyscy święci, zgadza się czuwać nad rodzicami. Siadamy do rozplanowania startu.
I od razu pierwsze problemy: Młody chce jechać z samego rana, jak to młody. Ja wręcz przeciwnie. Jakiś spokojniutki południowy wyjazd, no szczególnie teraz,w końcu jesteśmy miesiąc zaledwie od eskapady szwedzkiej. Ostatecznie idziemy na ponury kompromis. Ponury, bowiem jak wiadomo, kompromisy są to sytuacje, które nie satysfakcjonują żadnej ze stron.
A kompromis jest taki, że Młody kupi bilety na 9.21 a nie na 8 rano. Godzi się, ale ze skrzywioną miną.
I sprawa powrotu.. ach, żeby to wszystko było jakieś łatwiejsze. Niecierpliwię się. Jeśli już się zgodziłam, to chciałabym, żeby wszystkie zbędne formalności – bilety, planowanie trasy itd., były załatwione, a ja tylko jadę. Sama moja zgoda to rzecz wielka.
– Dupa! Mówi nagle Młody pochylony nad kompem
– Co się tak brzydko wyrażasz? – pytam oburzona.
– Dupa, bo nie ma biletów na 9.21 z rowerami. Wszystko wyprzedane. Sprawdzę te wcześniejsze.
I wcześniejsze oczywiście są. Na ósmą. Więc ostatecznie jest tak, chciał Młody.
– To nie jest taka zła godzina! – pociesza mnie widząc moją nie całkiem szczęśliwą minę. – Do Łeby żesmy o 6 wyjeżdzali.
No cóż…
– Młody – mówię – my nie jesteśmy w tym samym wieku. Znajdź sobie kogoś młodszego do swoich eskapad.
Młody wzdycha , z podtekstem, że marudzę, i na tym się kończy nasza twórcza rozmowa.
Ostatecznie czemu nie, myślę sobie. W końcu będzie to zupełnie inne przeżycie. Historyczne. Polskie. Nowe. W Jurze byłam dawnymi czasy, kiedyś dawno, na kursie wspinaczkowym. Trudno zresztą powiedzieć „w jurze”, jeśli się praktycznie widziało tylko skałki wapienne i myślało o jak najlepszym chwycie, żeby wejść wyżej.
No więc ustalone. Za dwa dni wyruszamy.
Wtorek. Młody wrócił po pracy o szóstej po południu, rozejrzał się dzielnie za zupą, po czym padł półprzytomny na łóżko.
– Wolę dwa razy wejść na Babią niż telepać się przez to miasto!
– No cóż, jakbyś zarabiał za wchodzenie na Babią to czemu nie?
Ale on już chyba nie słyszał, co mówię, zasnął.
Kiedy się ocknał był w już niemal normalny.
– Miasto ci nie specjalnie służy – rzuciłam mimochodem
– Jestem cierpliwy – odparł Młody. – Dam radę.
I zaczął pakować sakwy.
Przygotowałam nasz już standartowy zestaw: dwa rodzaje makaronu gotujacego się w minute, w tym jeden z fasoli mung, kabanosy do pokrojenia i wrzucenie do zupek, kostki rosołowe i przyprawę pomidory suszone z czosnkiem i bazylia. Przeżyliśmy na tym Szwecję, to przeżyjemy i szlak orlich gniazd.
– Mam nadzieję, że jednak załapiemy się do jakieś miłej knajpy po drodze – rzucił Młody pakując prowiant.
– Nic, co nie jest sprzeczne, nie jest niemożliwe,- odparłam filozoficznie.
CO ZABIERAM CZYLI MOJA SAKWA
5 skarpet cienkich
1 średnie
1 grube welniane
torebkę na brudne skarpety
majty 3 sztuki plus 1
spodnie składane
grube szorty
cienkie szorty
lycry bawełniane na noc
bluzka długi rękaw cienki polar- na noc
bluzka długi rękaw sportowa
koszulka na ramiaczkach
koszulka krótki rękaw lekka, moja „turystyczna”
T-shirt na podróż
T-short zapasowy nadajacy się tez do spania w nim
dodałam – cieniutka bluzeczke do opalania, cieniutkie spodenki na noc
pas polarowy do grzania nerek w nocy (po doświadczeniu szwedzkim)
polarowy komin
bezrękawnik polarowy
cienki polar na suwak
kurtka rowerowa
kurtka quasi przeciwdeszczowa (z braku uczciwej a lekkiej kurtki przeciwdeszczowej)
To jest oczywiście mój osobisty zestaw, niekoniecznie model dla każdego. Z mojego doświadczenia wiem, że dla poczucia komfortu potrzebuję mieć osobny T-shirt na podróże tam i z powrotem, osobny zestaw do spania, jednak taki, żeby w razie potrzeby mógł też służyć podczas dnia, bezrękawnik polarowy, który jest moim must-have w każdej sytuacji, jako ze chroni mi i płucka i nerki, a podczas jazdy rowerem na ciało idzie wiatr nawet podczas ciepłej czy upalnej pogody. Mam w tym zestawie pewien nadmiar. Na przykład sportowej bluzki z długim rękawem często nie używam zupełnie, ale przy pewnych warunkach pogodowych się przydaje, więc zabieram.
2. KOMU W DROGĘ TEMU KÓŁKA NIE RDZEWIEJĄ!
Środa. Adrenalina wyjazdu zupełnie zmienia stan organizmu. Czuje się to w całym ciele, we wszystkich komórkach. Gotowość do ruchu, do akcji. Ja to odczuwam niekiedy wręcz fizycznie w postaci subtelnego jakby mrowienia. Osobiście lubię ten stan, jest to dla mnie stan, w którym czuję życie.
I za chwile całkowita zmiana obejmuje również przestrzenie mentalne.
Moment wyruszenia jest jak wkroczenie do innej rzeczywistości. Wszystko nagle się urywa i znika: sprawy i napięcia domowe, nawyki, sposób życia.
Wszystko zostaje w tyle.
W momencie gdy przekraczasz próg, gdy zamykasz za sobą drzwi mieszkania, jest tak, jakbyś przekraczał niewidzialne drzwi do zupełnie innego świata.
W przeciągu jednej czy pół godziny człowiek zostaje wrzucony do rzeczywistości innych zachowań, innych spraw i napięć. W rześkim powietrzu poranka pędzimy na metro, do windy. Organizm jeszcze chwile rozumie, że jest tu, że wyjechał z domu. Ale już za chwilę peron.
Pociąg relacji Żywiec. Tłum napierających ludzi. Koniecznie musimy wejść, trzeba niemal walczyć o wejscie. Do pociągu ledwo się wtłoczyliśmy. Jest przeraźliwie ciasno! Nasze rowery z sakwami zajmują pół maleńkiego korytarzyka stanowiącego równocześnie przejście między wagonami.
– Zabierać te bryczki! – złości się jakiś tłusty facet przepychając swój obwisły brzuch.
– No ciekawe dokąd? Nie widzi pan stanowiska na rowery?! – warczy Młody
Tu właśnie jest stanowisko na rowery? Jakaś totalna abstrakcja! Ja tego nie zauważyłam. Dwa mizerne wieszaki ponad metalowymi półkami na bagaże, tyle tego. Szczęśliwie nie ma teraz na nich żadnych bagaży, ale i tak trzeba by najpierw całkowicie złożyć te półki żeby w ogóle mieć możliwość powieszenia roweru. A złożenie półek jest teraz niemożliwe, bowiem ktoś przyczepił u dołu wielką, metalową hulajnogę, która skutecznie uniemożliwia powieszenie jakiegokolwiek roweru. Wstałam za wcześnie, jak na swoje potrzeby, więc czuje jak mnie to wszystko przeraźliwie złości.
Młody stara się jak może przesunąć swój rower, żeby choć nie stał tylnymi kołami na stopniach pociągu. Zciąga z niego sakwy i zostaje w tym wąziutkim korytarzyku trzymając rower przy sobie.. Ja staram się ustawić swój rower jakoś bliżej tego oficjalnego stanowiska na rowery, ale jest to niełatwe, bowiem dokładnie naprzeciwko owego stanowiska jest WC. Jak tam mają ludzie wejść?
– Bliżej go przysuń, bliżej! – woła Młody.
– Gdzie bliżej? = złoszczę się – Zniszczę sobie rower i tyle! Pedał mi się rozwali!
Pedał już zahacza o tę przeklętą hulajnogę doczepioną u spodu. Roweru praktycznie nie mam nawet jak postawić na nóżce, tak jest ciasno.
– Zaraz przyjdzie konduktor – uspokaja nas młody wysoki chłopak przytulony do fragmentu ściany i własnego roweru zapakowanego w karton
– Rowery mają pierwszeństwo. Wiem, bo sam podróżowałem z sakwami.
Teoretyczne, zakichane pierwszeństwo!
– Przyłączył człowiek hulajnogę jak nie było wtedy rowerów, nie pomyślał – mówi ugodowo.
Wysoki człowiek jest pogodny i uśmiechnięty. Zaczynają rozmawiać z Młodym o Norwegii, z której właśnie wraca do domu, o białych nocach, trasach w Szwecji.
A ja jestem napięta i wściekła. Czemu? Może zwyczajnie nie mam ochoty uczestniczyć w tej części rzeczywistości? A może coś innego, kto wie? Tak czy owak idę się wyizolować, na swoje opłacone miejsce. A niech to!
Chyba przysnęłam chwilę natychmiast po dotarciu na siedzenie.
– Przejdzie pani? – słyszę uprzejmy głos wysokiego chłopaka skierowany do jakiejś kobiety, która zamierzała akurat skorzystać z toalety.
– Jak przejdę? Kierownica zajmuje całą przestrzeń!
Dotrzeć w tym pociągu do WC, ha ha.
Okazuje się jednak, że w międzyczasie Młody powiesił jakoś nasze rowery, bo hulajnoga została usunięta, ale i tak jest dramatycznie ciasno. Bezsensownie. Jem gruszkę. Chce mi się spać. Całe napięcie w środku, w jakim żyłam w ostatnich dniach, bez mojej woli, wyłazi teraz ze mnie.
Napięcie zupełnie nie związane z sytuacją w pociągu. Dobrze, że może sobie spokojnie i bez zewnętrznych konsekwencji rozładować się teraz.
3. CZĘSTOCHOWA
Nasz pierwszy przystanek, Częstochowa. Stąd wyrusza szlak. Dojeżdżamy.
Oboje jesteśmy głodni, a mnie się marzy jajecznica. Poza tym pilnie potrzebuję do toalety, jako że nie było realnie możliwe skorzystanie z niej w pociągu.
Pierwsza rzecz zatem – jedziemy na poszukiwanie jakiejś miłej knajpki, w której moglibyśmy załatwić obie te potrzeby. Postanowiliśmy wprawdzie, że nie będziemy się raczej stołować w knajpach, no, ale na początek…
Jedziemy w kierunku Jasnej Góry. Nie byłam nigdy, więc chętnie skorzystam z okazji. Na chwilę chociaż wpaść. Ale po drodze gdzieś przekąsić. Pierwsza knajpka, jaka wpada nam w oko to „Good Food”. Czytamy menu na zewnątrz – jest omlet z warzywami! Cieszy nas to ogromnie.
Chce spytać o toaletę, ale panienka przy ladzie zbywa mnie zimnym głosem
– Może ja wpierw obsłużę państwa
Para zamawia to i to i to.
Czekam. Jak wreszcie „obsłużyła państwa” zamawiam dwa omlety.
– Nie ma. – mówi panienka zimnym głosem.
– Przecież widzę w menu na zewnątrz, jest!
– To jest menu śniadaniowe. Tylko do 11.
Patrzę na zegarek. Jest 11.10
– Nasz pociąg się opóźnił – mówię, zgodnie z prawdą- chcielibyśmy zjeść jakieś śniadanie.
Ciekawe, czemu nie wspominam, że czekam przy ladzie już od jakiegoś czasu.
– Śniadania tylko do 11 – mówi panienka tonem, jakby mówiła „a co to mnie obchodzi”. Teraz są sałatki i makarony.
Jest niemiło. Taka energia mi niepotrzebna. Wychodzę do Młodego.
– Szukamy dalej!
Dobrze powiedzieć, ale toaleta niestety jest mi niezbędna. Trudno, wchodzę więc już bez kontaktu z panienka, znajduję toaletę sama, załatwiam co trzeba i wychodzę
Ale teraz panienka niezależnie od swojej pracy, natychmiast mnie dorywa
– TOALETA PŁATNA! – mówi tonem w którym jest połączenie wyrzut, oburzenie, surowe napomnienie i radość z przyłapania przestępcy. – DWA ZŁOTE!
Daje jej dwa złote myśląc, nie wiem czemu, że dzieciątko to, piękne i młode, może i wybije się finansowo, ale miłości chyba nie znajdzie.
Jedziemy dalej, źli i głodni.
Niemal od samego dworca do Jasnej Góry prowadzi szeroka bardzo ulica.
Jedziemy nią, uświadamiam sobie, że drogą tą pielgrzymowało na Jasną Górę tysiące ludzi. Nie czuję, że to góra, ot droga szeroka, brukowana, dość długa. Po bokach restauracje, sklepiki, na jej szczycie kościół. Gdy nie ma tych setek pielgrzymów, których energia czyniła tę drogę, prawdziwą drogą, my jedziemy przez zwykły bulwar w mieście. Nawet niespecjalnie atrakcyjny. Mam nadzieję, że nie ranię niczyich uczuć pisząc to. W końcu to tylko moje wrażenie, nic więcej. Wrażenie kogoś, kto może spodziewał się czegoś innego. Tak, chciałam zobaczyć Jasną Górę, poczuć ją, ale najwyraźniej to „coś innego” musiałoby być wcześniej we mnie samej. Nie było. Była szeroka, szara ulica. Im bliżej klasztoru tym bardziej droga ta staje się stroma, a białe pachnące kwiaty po jej obu stronach, zaczynają wskazywać, że naprawdę jesteśmy coraz bliżej. Cieszę się z tych kwiatów, przynajmniej one dają jakąś namiastkę czegoś uroczystego.
Zaczynam powoli odczuwać trudność podjazdu. Musi być coraz stromiej, choć nie widać tego bezpośrednio. A więc jednak góra. Już widzę z daleka wielki obraz Czarnej Madonny na murze. Jest w nim coś, co mnie przyciąga, chciałabym zobaczyć go z bliska. Ale jest on daleko. Droga, którą jedziemy, mija go i skręca w kierunku kościoła. Chcę ujrzeć i poczuć to święte miejsce.
Ponieważ Młody był już tu onegdaj z pielgrzymką, zostaje pilnować rowerów, a ja udaje się już na piechotkę wyżej, droga, która prowadzi na dziedziniec.
Wchodzę – i odczuwam rozczarowanie. Mam wrażenie, komercji. Nie powinnam mieć takiego odczucia, ale mam, a to, że się pojawiło, sprawia mi przykrość. Nie tego się spodziewałam. Nie wiem skąd mam takie, wrażenie, ale ono istnieje. Atmosfera urzędu, formalności, nawet nie potrafię powiedzieć skąd się wzięła. Wchodzę z nadzieją do wnętrza kościoła.
Mijam pierwszą nawę. Kątem oka widzę figury świętych i odczuwam ich średniowieczną, nieruchomą starość. Idę dalej, szukam Madonny. Ale ta, przed którą ludzie zapalają świeczki, przed którą palą się dziesiątki świeczek, nie jest czarna, jest jasna, zielonkawa w cerze. Skądś dobiega mnie chór głosów powtarzających „….i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy…”.
Nie czuję wzniosłości. Nie czuję radości. Może radość też jest winą?
Wracam rozczarowana i smutna.
Młody powiedział później, że nie byłam we właściwym miejscu. Że jest tam Czarna Madonna. Że może nie zawsze ją pokazują, może tylko dla pielgrzymów, ale ze jest, że widział!
Widać nie dla każdego jest, cóż, trudno.
Mam wielką potrzebę, żeby gdzieś usiąść spokojnie, skupić się przed dalszą drogą, zjeść coś wreszcie. Pod tym względem nasze potrzeby zgadzają się teraz zupełnie. Rozglądamy się intensywnie wracając drugą strona bulwaru. Gdziekolwiek, gdzie można się zatrzymać, zjeść, a równocześnie postawić blisko nasze rowery. Trafiamy ostatecznie na Doner City Kebab – i okazuje się być to trafienie w dziesiatkę. Świetny kebab, miła obsługa, stoliczki na zewnątrz. Satysfakcja, która była nam bardzo teraz potrzebna.
Wyciągamy mapy.
– Dokąd teraz?
– Tam gdzie szlak prowadzi.
Czas opuścić to miasto. Odczuwam jego energię jako szarą, ciężką i skostniałą. Opuszczam je bez żalu.
Wyjeżdżamy…Odjeżdżając mijamy po drodze wielki pomnik papieża. Nie zdążam zrobić mu zdjęcia, a powinnam przecież. Mam wyrzuty sumienia, ale Młody przypomina jak papież prosił „nie stawiajcie mi pomników”. Wiec nie zrobienie mu zdjęcia, milczenie o tym pomniku , będzie bardziej zgodne z jego wolą. Tak się zdarzyło i muszę uznać, że zdarzyło się dobrze. Nie będę już wracać, żeby się zatrzymać i zrobić zdjęcie.
4. POCZĄTEK TRASY
Szlak zaczyna się jeszcze w obszarze miasta. Czerwony szlak, którym będziemy jechać aż do Krakowa. I niemal natychmiast, jeszcze w obszarze miasta, zaczyna się hardcore dla Babci Miry.
Trzy kilometry ostrych podjazdów. Owszem, są zjazdy, ale ulga na nich nie wyrównuje wysiłku następnego podjazdu. Błyskawicznie jestem calusieńka mokra od potu.
Ale z tym wysiłkiem, z tym potem rozpływają się wszystkie napięcia i niemiłe odczucia, również te ostatnie, jakie ogarniały mnie w Częstochowie.
Koncentracja organizmu musi stać się bezwarunkowa: trzeba wjechać, potem trzeba zjechać, żeby znów wjechać. Chwilowo nie ma nic więcej.
– To jest świetnie oznakowany szlak – mówi Młody radośnie, bowiem jak wiadomo, na naszych drogach on pilnuje szlaku.
Nic nie wiem na temat oznakowania szlaku. Po prostu jadę. Wjeżdżam za nim, po tyh trzech kilometrach, zzjajana jak pies, z ulgą czując, że jedziemy jakąś dróżką w pole.
Jedziemy jeszcze kawałek – i już za ch jesteśmy zupełnie zgubieni w polu. Młody bezradnie rozgląda się wokoło.
Nie nie, oczywiście, ze nie bezradnie. Świadomie i celowo rozgląda się wokoło i po chwili mówi z powagą
– No cóż, za wcześnie pochwaliłem ten szlak.
Bowiem przecież to szlaku jest wina, że się zgubił tak niepotrzebnie w drodze. Szlak zbyt pospiesznie pochwalony, popsuł się, to zrozumiałe!
– Albo ktoś zrobił żart jakiś zrobił zmieniając kierunek drogowskazu
dodaje M. jakby zgadywał moje myśli.
Mnie to w żaden sposób nie martwi ani niepokoi. Przeciwnie, Miło mi się odpoczywa po owych wjazdach, na kawałku spokojnej zieleni.
Ale zaraz już szusowalismy z powrotem w dół do ostatniego widocznego znaku.
A od niego znów w górę, tyle że po asfalcie, co samo w sobie jest wielką ulgą, ale jednak pot spływa ze mnie znów ciurkiem
– Świetny trening! Człowiek się naprawdę porządnie odtoksycznia przy czymś takim! – wołam całkiem szczęśliwa.
Za miejscowością o dziwnej nazwie, Kusięta, znów ostry wjazd, potem niesamowity zjazd, kiedy wiatr świszcze w kasku i radość przeplywa przez ciało, a za nim znów wyjazd na którym musisz aktywizować wszystkie siły.
Super się czuje! Po każdym takim wjezdzie coraz lżejsza. Docieram na szczyt ledwo żywa i wołam
– SUUUPER!
Masochistka jakaś ze mnie, czy co?
I wjeżdżamy na szosę do Olsztyna. Szosa do Olsztyna pełna pędzących samochodów i kurzu, to zasadniczo nie to co lubimy, ale dla człowieka zmęczonego po serii wjazdów, rzecz w porządku. Poza tym szansa przyspieszenia. Obliczyłam, że winniśmy robić 45 km dziennie, żeby skończyć szlak znaczy się zdążyć do Krakowa na godzinę 15 w niedzielę, kiedy to mamy pociąg do Warszawy. 45 kilometrów, to nie wydaje się dużo, ale jednak podjazdy zwalniają mnie mocno, więc trzeba wykorzystać każdą prostą trasę. A więc pędzimy. Nagle M. woła z tyłu, bo akurat jechałam pierwsza
– Góry Towarne!
– Cooo?
– Nic nic, jedziemy…
No, jedziemy!!!
Za jakiś czas widzę kątem oka drogowskaz „Góry Towarne” ze skrętem w prawo. Ok, zatrzymuję się
– Co chcesz z tymi górami?
– Zobaczyć!
– Chwila, to nie po naszej trasie.
– Zobaczyć tylko….
– No ok, jak nie będzie po drodze piasku.
Skręcam, aczkowliek niechętnie. Młody może sobie skręcać ile chce, ja mam poczucie, że trzeba jechać dalej, żeby wyrobić ustaloną jeżdżeniową dniówkę. A taki skręt to jest dodawanie kilometrów do trasy. A więc niechętnie skręcam, oj niechętnie. Toż właśnie miałam nadzieje i nadrobić czas i odpocząć na szosie.
I tu widać różnicę naszych potrzeb oraz możliwości. Młody pędzi naprzód z ciężkimi sakwami jakby miał skrzydła przy kółkach i aż czuć, jakby chętnie popędził dalej. Na szczęście (moje, rzecz jasna) nie wie dokąd pędzić, i gdy drogi się rozwidlają, staje. Uff. Pod świszczącymi słupami wysokiego napięcia. Oj!
Ale Młodemu to jakoś nie przeszkadza. Wyciąga spokojnie mapę, żeby zobaczyć dokąd jechać na te góry.
– Hej, ja się przenoszę! – wołam i z determinacja przenoszę się nieco dalej, pod niskie sosenki. Sosny to piasek! A piasek to ból i udręka. Cała moja dusza woła, że nie! Nie należy jechać dalej w tą stronę.
Ale teraz leżę sobie, wdycham zapach sosen, zapadam się w ciepło nagrzanej ziemi, znikam.
I nagle Młody nade mną.
– i jak? – pytam unosząc głowę
– To chyba niedaleko – mówi M.
– Chyba? Niedaleko??
– No, może być. Tak wynika z mapy, że niedaleko.
– Młody, „niedaleko” to żadne określenie! „Niedaleko” to może być 500 metrów, dwa kilometry, i równie dobrze 10 km, to w końcu też „niedaleko”. Wiec ile jest?
Młody wzrusza ramionami.
– Wiesz, może ja sam pojadę, a ty tu poczekasz?
– Ładne mi rzeczy! Parno jak diabli, niewykluczone że burza będzie, ty gdzieś pojedziesz na nie wiadomo ile nie wiadomo gdzie, a ja tu „poczekam”.. o nie! Wykluczone!
– To jedziesz ze mną? – pyta Młody z nadzieją w głosie.
– Nie ma mowy! Toż droga nieznana a już na początku sosny i piaski. Mówiłam, że nie jadę jak będą piaski?!
– To wracamy na szlak! – decyduje Młody
– No!
5. OLSZTYN
Ten Olsztyn to mi się ciągle myli. Olsztyn to dla mnie Olsztyn, ten na Mazurach – a nie jakieś miasteczko tutaj. W dodatku z zamkiem. W wolnym czasie spróbuję dociec skąd ta identyczność nazw.
O zamku w tym Olsztynie, Młody opowiadał mi jeszcze przed wyjazdem, że znany jest z tego, że tam straszy. A mianowicie straszy duch […,] który został zamurowany w jednej z komnat zamku by umarł śmiercią głodową za karę.[..]
Mnie zaś zaprząta myśl czemu zazwyczaj w podaniach ludowych straszą duchy ofiar a nie ich gnębicieli? Toż ci drudzy winni bardziej czynić pokutę na ziemi aż póki nie uzyskają przebaczenia?
Będę musiała prześledzić to zagadnienie.
Na zamku w Olsztynie panuje komercja. Pizza, lody, pamiątki – i płatności
– Ile?- pytam Młodego, bo już zdążył się zorientować
– 4 dla emeryta, 7 dla tragarza .
– Emeryt sobie poczeka – mówię – To i tragarz nie będzie potrzebny. – Leć ! A, i porób zdjęcia, żebym mogła sobie obejrzeć jak tam co wygląda.
Młody zniknął pędem.
A emeryt, właściwie emerytka, owszem, istota zmęczona. A przecież od momentu startu zrobiliśmy tylko 28 kilometrów i zaledwie 18.3 km szlaku. Mamy więc jeszcze 22 km do minimum szlakowego, a ja jestem bardziej wyczerpana niż po 50 kilometrach na szlaku szwedzkim.
Tymczasem żadnego odpoczynku. To znaczy zaraz, oszukuję, oczywiście jest odpoczynek – przez te 15 minut kiedy to Młody wbiegł na zamek, obcykał go i zbiegł z powrotem. I pojechaliśmy. Jesli napisałam, że żadnego odpoczynku, to dlatego, że szlak znów idzie pod górę. Droga długa, przez las. Skręcamy, znów pod górę, tyle że w lesie. Płuca kaszlą. Już od Jasnej Góry ten kaszel się zaczął. Odkasłuje coś, płuca się oczyszczaj Ileż zaległości się w nich nazbierało, i to w tak relatywnie krótkim czasie pobytu w domu od ostatniej eskapady. Od szlaku szwedzkiego dzieli nas przecież może miesiąc tylko. Wysiłek wjazdów jest dla mnie niezwykle aktywizujący. Dzięki Bogu za te dwie strony medalu, że są też i zjazdy. Za każdym zjazdem odczuwam ulgę i wdzięczność, a dusza modli się by był jak najdłuższy. Zawsze jest jednak krótszy niż moje pragnienie.
Docieramy do miejscowości Zrębice.
6. ZRĘBICE I ZŁOTY POTOK
W Zrębicach chwilową ulgę daje malowniczy, śliczny drewniany kościółek – parafia św Idziego. Ów szczególny święty, pustelnik żyjący w latach 640 -720 w Atenach, jest opiekunem ludzi zabłąkanych, zalęknionych, ludzi szukających drogi, rozbitków wszelakiego rodzaju, chorych i żebraków. Całkiem niezły święty na moje zmęczone ciało. Robimy zdjęcia. Odpoczywam. Przyglądam się jego figurce. Nie możemy być jednak długo, dziesięć, piętnaście minut, i czas w dalszą drogę. Następny cel – Złoty Potok.
Droga od Zrębic do Złotego Potoku jest bardzo miła, odpoczynkowa, ładna. Trochę przez las, trochę wśród pól. Gdybyśmy tu zaczynali, byłaby to czysta radość. Ale mając już za sobą tyle kilometrów czuję ją. No cóż, pierwszy dzień jest zazwyczaj najtrudniejszy, a ten szlak, ze względu na wielość niekończących się ciągle podjazdów, dla mnie trudniejszy niż jakikolwiek przedtem.
Dojeżdżamy do jakiś zabudowań i katem oka łapię napis „muzeum Krasińskiego”
– Muzem Krasińskiego! – wołam do Młodego wietrząc szansę wypoczynku.
– A kto to jest? – krzyczy Młody i jest już pół kilometra przede mną. Nie ma co, muszę go gonić. Dorywam faceta dopiero gdy się zatrzymuje w jakimś przypadkowym całkiem miejscu gdzie właśnie sprawdza mapę.
– Dokąd ty tak pędzisz?! – pytam z wściekłością w głosie.
– I po co? Po co właściwie tak pędzisz, co???
Tak, jestem wściekła. Agresywna. Niemiła. No bo po cholerę on tak leci bez opamiętania? Ja ledwo żyję musząc pędzić za nim, jak nie przymierzając ta kobieta ze Szwecji za sportowcami, tyle że ja na niewidzialnym sznurku.
Młody nie rozumie
– Ruszamy? Czarnym szlakiem?
Jezu, co za propozycja?
– Jakim znowu czarnym szlakiem? Tu nie ma żadnego czarnego szlaku! – wołam przypominając sobie szlakowy drogowskaz, jaki minęliśmy przed chwilą.
Teraz, gdy stanęliśmy, trochę mi przechodzi to napięcie złości, ale niewiele.
– To jest, kurcze, historyczny szlak! Coś więcej niż nawijanie kilometrów i górek na koła! Tu są zabytki, miejsca pamięci, muzea. Nie będziemy tu pewnie drugi raz, warto zajrzeć tu i ówdzie, nie uważasz? Nawet jak nie wiesz kto to Krasiński.
– Jasne, że wiem – mówi Młody obrażony lekko. – Ten pisarz?
– Ten pisarz ten pisarz. A inne rzeczy też tu są, pałace, pałac …
Młody rozmyśla. Myśli skupiony. W końcu mówi
– To wiesz, może umówmy się tak, że ja będę pilnował szlaku a ty tych obiektów do obejrzenia.
Czytam z kartki, co jest do zwiedzenia w tym miejscu, gdzie właśnie jesteśmy: Złoty Potok.
To, I to. I to.
Ale zaraz uderza mnie myśl, którą z niepokojem wypowiadam głośno
– Hej, a która to godzina?
– 18.30.
– Czy to aby nie aby najwyższy czas zacząć szukać miejsca na nocleg?
Jestem zmęczona. Tak, jestem po prostu zmęczona. Piekielnie zmęczona jestem, jak nigdy dotąd. Ileż to godzin dziś nieustannych podjazdów! Nie mam ochoty na dalszą jazdę. Nie mam ochoty na zwiedzanie żadnych obiektów. Mam ochotę tylko na spokojny wypoczynek.
– O, zobacz! – wołam ratując rozpaczliwie swój honor osoby, która ma pilnować obiektów turystycznych. – Tu jest „znana w okolicy pstrągarnia” ! No nie zjeść tu pstrąga to jak w Łebie nie spróbować halibuta!
Gdy siedzimy potem przy drewnianych stołach, patrząc na jeziorko po którym pływa rodzina łabędzi, w ciepłej poświacie obniżającego się słońca, popijamy colą pstrągi z frytkami – człowiek czuje jaki jest szczęśliwy i odprężony Muzyczka gra jakieś stare disco polo, coś akurat z moich dziecinnych czasów. Łaskawe słońce głaszcze krajobraz. Odpoczywam. Jem, cała złość rozpływa się i znika. Musiałam być po prostu głodna i zmęczona, to wszystko.
Przypominam sobie też, jak to na szlaku w Szwecji nie było takich rarytasów. A dziś – i kebab rano, i teraz cały wielki obiad!
I oto nagle Młody mówi, że czuje się zmęczony. Wow! Jakże mnie to cieszy! Jego zmęczenie daje bowiem mi jakby więcej mocy. Odsuwa tę stresującą myśl, że jestem staruszką nie dającą sobie rady. Usprawiedliwia moje własne zmęczenie, że jest to normalne, zwyczajne, ludzkie zmęczenie podróżnika po długjej trasie. I buduje poczucie wspólnoty.
7. POSZUKIWANIE NOCLEGU
Jest 19.30 gdy wyruszamy na poszukiwanie noclegu. Do jego znalezienia, jak się okazuje, jeszcze daleka droga. Mijamy oznaczone na mapie ciekawe miejsca; Jaskinia Niedźwiedzia – trudno nie zajrzeć choćby jednym okiem. Przez chwilę rozważamy nawet myśl, czy nie rozbić się gdzieś po jej drugiej stronie, ale przedsięwzięcie okazuje się być zbyt karkołomne.
Jedziemy dalej, wciąż naszym czerwonym szlakiem. Mijamy Diabelskie Mosty, które okazują się być skałami, opisanymi zresztą przez Krasińskiego, stanowiącymi niezły teren ćwiczeń dla wspinaczy. Ciekawe, tajemnicze miejsca schowane w gęstwinie drzew. Tuż obok jednak – w moim odczuciu tuż obok – prowadzi szosa po której pędzą samochody. Jak to po szosie. A nasz szlak jest dokładnie do niej równoległy. Z jednej strony mijamy owe tajemnicze skały i las, z drugiej, za wąskim pasmem drzew, mamy już szosę, której obecność razi mnie swoim hałasem. Nie ma mowy, żebym nawet rozważała nocleg w zasięgu owego hałasu. Wystarczająco dużo mam go w stolicy. Naciskam Młodego, żeby jechać dalej.
– Ale dokąd? – pyta patrząc na swoja mapę – szlak cały czas idzie koło tej drogi
– Kiedyś musi odbić! – mówię zdeterminowana.
Więc dalej! Dalej i dalej! Dalej, dalej, jeszcze dalej!!!! I pomyśleć, że to ja sama pcham do tej jazdy!
Pędzę pierwsza, co sił w pedałach. Dalej od tej równoległości z szosą. Uciekam od hałasu, uciekam od zapadającego zmroku, uciekam od swojej niepewności, od niewidzenia w tym zmroku, od poruszania się po omacku niemal- pędzę jak mogę by dotrzeć do miejsca nadającego się na spokojny nocleg. Jestem znów cała mokra od potu od tego szalonego pędzenia naprzód.
8. PIERWSZA NOC
I oczywiście docieramy do miejsca, kiedy szlak odbija od szosy a gęstwina drzew zatrzymuje hałas samochodów. Kiedy docieramy do miejsca, w którym Młody mówi – Poczekaj tu!
ja wówczas wiem, że jego zwierzęcy instynkt wypatrzył właściwe miejsce na nocleg.
Takie miejsce musi spełniać wiele warunków. Musi być suche. Najlepiej jak najdalej od komarów i mrówek. Musi być w miarę płaskie, nie w pobliżu wysokich drzew, a jednak ukryte przed oczyma ludzkimi. Zawsze biwakujemy w bezpiecznym odosobnieniu.
Teraz Młody znajduje takie miejsce w niewielkiej odległości od szlaku wdrapując się nieco na pewne wzniesienie za polanką wśród wysokich sosen. Mamy więc jednak drzewa nad sobą, ale przed sobą polankę, na którą w razie silnej wichury czy burzy moglibyśmy się szybko ewakuować, poza tym zaś, wraz z polanką, jesteśmy otoczeni zupełną dziczą pięknego lasu. I to jest to! To jest ten moment, na który zapracowało się całym dniem.
Nasze namioty wtapiają się w otoczenie jak swoiste krzewy. Nie widać nas, nie słychać, głos sam się obniża do poziomu szelestu trawy. I już zapada noc. Piękna, niezwykła noc.
Cisza, jaka zapada wraz z ciemnością ma w sobie stary, pierwotny urok. Nie ma nic z nerwowej ciszy miasta, kiedy podświadomość nie zaznaje jednak spokoju atakowana ludzkimi myślami. Jest ciszą absolutną, a pojawiający się księżyc, gwiazdy nie srebrzyste, a fioletowo migające, zwiastują słoneczność następnego dnia.
Nocą już, rozbudzają nas dziwne, nieznane odgłosy. „Słyszysz to”? Dostaję sms-a od Młodego. „Co”? – odpisuję.
Słyszę owszem, ni to szczek ni to wycie, jakiś pośredni przeciągły wysoki dźwięk. „Jak kojoty” myślę, ale myśl ta nie niepokoi mnie bo zapadam znów w bezpieczne ciepło snu.
Już w drodze, dyskutowaliśmy te odgłosy. Młody twierdził, że słyszał coś jak zawodzenie niemowlaka. Ja bym tego tak nie określiła. Ostatecznie zgadaliśmy się, że w jakimś momencie on tez myślał, że to kojoty. Ale kojotów u nas raczej nie ma w lasach. Pomyślałam wówczas, że to jakiś ptak – ptaki chyba potrafią robić takie mylące rzeczy. My instynktownie po rodzaju odgłosu wnioskujemy wielkość i rodzaj zwierzęcia, a to może być totalnie mylące. Tak jak odgłos, który pierwszy raz słyszałam kiedyś od swoich gekonów, gdy wydawało mi się, że to jakaś wielka małpa stoi nad moim łóżkiem, a pies zaczął wyć z przestrachu. Ale teraz, gdy leżę w namiocie, nic nie budzi mojego lęku. Ciało jest wymęczone, umysł również przepełniony wrażeniami, nie silę się nawet na ich asymilację, tylko upycham po kątach do przyszłego przypomnienia. Trudno uwierzyć, że wszystko działo się tylko jednego dnia. Zasypiam otulona ciepłem dzikiej ciemności
Wstaliśmy rano pełni radości. Moje płucka aż się śmiały z tej radości, z czystego powietrza zapachu sosen i leśnych mchów. Trudno nie porobić ćwiczę oddechowych, same się wręcz narzucają w takich wybitnych warunkach. O 9 ruszamy w dalszą drogę.
9. DZIEŃ DRUGI
Najbliższy kierunek – Czatachowa. Omijamy drogowskaz na pustelnię. Stara pustelnia, ciekawi mnie, chętnie bym pojechała, ale to ponad kilometr zboczenia z drogi. Ja zaś czuję się dziś jednak zmęczona od samego rana a czas goni. Na całe szczęście dla mnie Młodemu łańcuch coś nie działa, więc zatrzymujemy się, żeby go naprawił. Zatrzymujemy się niedaleko drogowskazu na pustelnię, przy małych tajemniczych rozstajach obok całkiem nietypowej wiacie rozstajnej. [zdjecie]
Młody zaczyna spokojnie czyścić i układać swój łańcuch, a ja korzystam z tej niespodziewanej a miłej memu sercu przerwy modląc się, by trwała jak najdłużej i kładę się jak kłoda na ziemi starając się odprężyć każdy skrawek mięśni.
Wczorajszy dzień był dla mnie tak wyczerpujący, jak tydzień w Szwecji, a noc jednak krótka. W normalnych warunkach potrzebowałabym całego następnego dnia na odpoczynek i regenerację. Ale jesteśmy na szlaku i takich możliwości nie ma. Trudno, organizm musi się nauczyć, że czas dalej!
Młody kończy reperować łańcuch i jedziemy dalej.
Jedziemy teraz w kierunku na Żarki. Szczęśliwie dla mnie ten pierwszy odcinek kładzie się wspaniałą drogą. Długi, rewelacyjny zjazd pięknym asfaltem wśród pól i lasów to czysty odpoczynek! Jestem tak zmęczona po wczorajszym dniu, że nie wyobrażam sobie jazdy innej niż zjazdem. Jakże bym chciała, żeby cały dzień składał się dziś z samych zjazdów.
Zjazd kończy się niewielką miejscowością i pierwsze, co mi się rzuca w oczy, to mile zapraszający sklepik spożywczy i budka z kilkoma stolikami kawiarenki na ulicy. Przecież nie jedliśmy jeszcze śniadanka! No dobrze, wpierw zakupy. Zakupiliśmy do trzeba i pytam Młodego przytulnie, czy nie ma ochoty na jakiegoś gofra, czy lody. Albo kebaba. Moglibyśmy sobie usiąść i zjeść spokojnie. Ale Młody, że nie ma. Hmm.
Przecież mogłabym, jako osoba starsza i leciwa powiedzieć „przepraszam, młody człowieku, ale ja potrzebuję teraz zjeść tu sobie spokojnie i podumać nad pięknem życia. Wystarczająco się już namęczyłam dnia wczorajszego”. Ale nic takich rzeczy nie mówię. Może nie czuję się „starsza i leciwa”? Zdecydowłam się pojechać, to jechać trzeba a nie marudzić. Pociąg do domu jest dopiero z Krakowa, nie z Żarek, po drodze.
Zauważam, na szarym murze, napis „Kawiarenka sanktuaryjna”. Dziwnie wyglądał na tle szarych murów, zrobiłam zdjęcie. Jednak coś wszystkie moje myśli w kierunku jedzenia i odpoczynku pchają.
– Hej, zobacz co ja znalazłem! – słyszę naraz głos Młodego.
Nie zauważyłam nawet, kiedy się oddalił. Był już po drugiej stronie ulicy. Stał przy pięknej bramie stanowiącej wejście do czegoś, co wyglądało jak ogród przy klasztorze. No trudno, nie będziemy siedzieć i spożywać. Przeszłam, razem z moim rowerem, na drugą stronę ulicy do owej bramy.
Spokojne zwiedzanie zawsze jednak bardziej mi teraz leży niż pędzenie dalej.
Są sytuacje, kiedy największe zmęczenie znika pochłonięte przez inną, silniejszą emocję.
Przeszliśmy przez tą bramę, A kiedy przez nią przeszliśmy, to jakby wróżka czarem ci w oczy dmuchnęła – i przekroczyliśmy próg do innego świata.
Czas się dla nas zatrzymał.
Energia i siła tego świata zapanowała nad naszymi duszami i wchłonęła nas bez reszty.
Pochłonęła mnie jeszcze zanim przeczytałam, gdzie jesteśmy. SANKTUARIUM MATKI BOŻEJ LEŚNIEWSKIEJ, OPIEKUNKI RODZIN.
Mimo bycia Polką nie jestem katoliczką, za co z góry przepraszam wszystkich swoich rodaków. Siły Boskie, w moim odczuciu, nie są w żadnej mierze ograniczone do takiej lub innej doktryny stworzonej przez człowieka. Manifestują się w czynach ludzkich, w sercach ludzkich, w całej otaczającej nas Naturze, a również w przedmiotach i miejscach, jeśli są nasycone energią Boską.
A to miejsce takie właśnie było.
Było to Boże miejsce, w całym tego słowa znaczeniu.
Od samego momentu przekroczenia bramy znaleźliśmy się w innym duchowo świecie. W świecie wielkiej troski, opiekuńczości, spokoju i refleksji. W świecie harmonii i przemyślenia. W świecie zadumy i akceptacji losu, w świecie znajdowania sensu, i znów troski. Człowiek i Bóg jest w tym miejscu zadbany i czule poprowadzony. Trudno mi nawet nazwać dokładnie te odczucia. Człowiek wchodzi – i pochłania go energia wielkiego spokoju, ładu i troski. Od źródełka, tryskającego pod brama i ujętego precyzyjnie w kraniki, z których ludzie mogą czerpać wodę, po toalety przygotowane dla podróżnych, za jakie nie musisz płacić, a napis „szanuj prace brata, który sprząta toalety, zostaw je w czystości” sprawia, że czystość staje się oczywista, po altankę, gdzie mogliśmy schronić się przed palącym słońcem. Podróżny jest zadbany. Zadbany jest też Ogród, który muszę pisać dużą literą, bowiem jego układ, elegancja i architektura, w moim odczuciu, równa jest ogrodom królewskim. Wzdłuż ścieżek Ogrodu piękne i pięknie wkomponowane w tło zieleni, rzeźby ukazujące czy to Nawiedzenie, czy Objawienie, czy wreszcie drogę krzyżową Chrystusa. Jeśli jej nie znasz- poznasz z opisów pod rzeźbami. Jeśli znasz – przeżyjesz w sposób dla ciebie w tym momencie właściwy.
Powiem szczerze, ze nawet trudno mi się o tym pisze. Robiłam zdjęcia, zrobiłam swoje całkiem nieprofesjonalne video, mając poczucie, że zdjęcia nie oddają tego, co chciałabym oddać. Każdy punkt, każdy element tego Ogrodu przenosił mojego ducha w sfery głębokiej, bezsłownej medytacji i Spokoju. A łączyła się z tym odczuciem wdzięczność dla ludzi, którzy w taki sposób wykorzystali posiadane czy otrzymane pieniądze. Nie dla siebie, a doprawdyż na chwałę Bogu.
Zaś czuwa nad wszystkim klasztor Paulinów. Zajrzałam tylko przelotnie do wnętrza Kościoła. Jego bogaty wystrój w tym momencie kolidował z moim odbiorem Ogrodu, ale ogłoszenie o rekolekcjach pod tytułem „zraniony, będziesz kochać dalej” pięknie komponowało się z atmosferą sanktuarium.
Gdy wyszliśmy z sanktuarium, minęły ponad dwie godziny naszego ziemskiego czasu. Teraz Młody już miał chęć na lody czy kebaba. Zaś moje wielkie uprzednio uczucie głodu, w dużym stopniu zniknęło. Owszem, cośtam wzięłam, z rozsądku, i usiedliśmy przy stoliczkach rozstawionych an ulicy, żeby zjeść spokojnie. Nawet nie pamiętam co Młody wziął, i nie pamiętam, co ja wzięłam, coś na kształt hot doga chyba, bo nie było specjalnego wyboru w tej budce. A nie pamiętam, bowiem naszą uwagę zaprzątnął człowiek w średnim wieku, który przysiadł się do naszego stoliczka i zaczął nas zagadywać. Opowiadał o wydarzeniach, jakie miały tu miejsce i o swoich wierszach na ten temat, o rzeczach, jakie dzieją tu teraz i jakie działy się przedtem. Taki autentyczny, żywy twórca ludowy, połączony z tym miejscem jak drzewa, z którym chętnie spędziłabym cały dzień słuchając jego opowieści, gdyby tylko czas na to pozwalał. A czas nie pozwalał. Czas naglił!
Jednak nie wracamy od razu na szlak. Zbyt dużo jest tu ciekawych rzeczy do zwiedzenia. Całkiem niedaleko Stary Młyn i muzeum rzemieślnicze. Zbaczamy trochę, żeby je zobaczyć, ale do środka jednak nie wchodzimy. Robię sobie tylko zdjęcie na wielkim drewnianym koniu jaki stoi przy murze muzeum, a samo muzeum poznaje tylko na poziomie recepcji, gdzie w szklanych gablotach można ujrzeć przykłady rzemiosła z tych okolic. Wystarczy nam taki rzut oka. Nic nie przebije wrażenia z Sanktuarium.
Szukając teraz drogi powrotnej na nasz czerwony szlak przejeżdżamy obok kompleksu niezwykle wyglądających równolegle poustawianych pustych budynków z kamienia. Obiekty wyraźnie niedzisiejsze, a nie zaznaczone na naszej mapie szlaku. W relatywnej pustce ulic z tej strony miasta, szczęśliwie natrafiamy na dwóch tubylców, których pytam czy nie wiedzą co to jest. Owszem, wiedzą. To są stare spichlerze budowane przez miasto dla ludzi do przechowywania zbóż. Cos jak garaże na dzisiejsze samochody, mogłeś sobie wykupić taki spichlerz, o ile miałeś potrzebę. Tak to przynajmniej zrozumiałam. [zdjecie]
Jadąc teraz czerwonym szlakiem dalej, będziemy przejeżdżać obok zamków w Mirowie i Bobolicach. Na internetowych opisach szlaku wymieniane są zazwyczaj jednym tchem „Mirów i Bobolice” i wskazywane jako bardzo interesujące miejsca przy których warto się zatrzymać na dłużej, więc bardzo jestem ich ciekawa.
Na szlaku z Żarek do Mirowa, mówiąc subtelnie, z pewnością trudno się nudzić. Mówiąc spokojnie, naprawdę jest tam ładnie, teren pagórkowaty i świat wokół uroczy, wręcz można by zostać gdyby nie trzeba było pędzić dalej. A mówiąc po mojemu – oczywiście znowu podjazdy, dobrze, że jednak w połączeniu zjakimiś zjazdami, bo po takim długim zjeździe do Żarków można się było różnie spodziewać
MIRÓW I BOBOLICE
Zamek w Mirowie widać było z daleka. Ale moja ciekawość tego zamku dostała brutalnie po pysku.
I to z obu stron! Długo nie mogłam potem ochłonąć. A było to tak: podjeżdżamy do, zdawaloby się celu – chwila zastanowienia czy mamy oboje wdrapywać się na góre na której widnieją ruiny, czy sam Młody, gdy zatrzymuje nas panienka stojąca przy czarnym samochodzie
– 5 zl proszę!
– Jak to 5 zl? Nic tu nie ma prócz ruin
Faktycznie nic nie było, żadnej drogi, nawet ogrodzenia, kamienista żółta ziemia zaczynająca wzniesienie zamkowe.
– To teren prywatny!
– Jak to „prywatny” miła pani? To są historyczne ruiny, wspólne narodowe dobro, a nie prywatne! – powiadam.
Jakaś rodzina też na rowerach zatrzymuje się obok
– Odkąd tu się płaci? – denerwuje się mężczyzna
– Ja 20 lat jeżdżę tym szlakiem, on prowadzi do zamku do zamku, a teraz nagle nie można przejechać?
– Nie można przejechać – mówi panienka zimno. – To teren prywatny. Został kupiony.
– I co, i pani tu tak stoi 24 godziny, w nocy też? – złości się ojciec rodziny. (Żona, synek i córeczka, wszyscy na rowerach)
– W nocy nie – mówi panienka
– A jak przejadę co to mi pani zrobi? Mandat mi pani wystawi? – śmieje się człowiek i nakazuje swojej rodzinie zejść z rowerów
– Chodźcie, przechodzimy! – woła
i idą wszyscy wyżej, bo faktycznie pod górę po tym kamienistym piasku jechać już nie bardzo idzie
Mnie też krew zalewa.
– Jak można „kupić” dobro narodowe? – pytam. – Kto to kupił?
– Senator Lasocki! – mówi panienka, jakby nawet dumnym tonem.
A może powiedziała „Lasota”, nie pamiętam dokładnie, bo czułam jak krew we mnie się burzy.
– A za jakie pieniądze to „kupił? Co wyprodukował, co uczynił, że mógł to kupić? I, miła pani, kto miał prawo mu to „sprzedać”? Od kolegi z rządu „kupił” to sobie, za nasze, podatników pieniążki? Czy nawet tego nie potrzebował i z jednej kieszeni państwowe pieniądze do drugiej przełożył?
Nie wiem ile z tego powiedziałam głośno a ile myślałam tylko, bo stan mojego umysłu był nadto wzburzony.
Zalewa mnie złość i rozżalenie ogromne. Nie było dawniej takich rzeczy. Istniało jakoś pojęcie wspólnego dobra, dobra narodowego, i zarówno kultura jak i zabytki były pod ochroną państwa. Nie mieliśmy tyle forsy co teraz, ludzie wspólnymi siłami odbudowywali co tylko można, pamiętam choćby prace na Zamku Królewskim w Warszawie. A tu, jakiś senator, który niewątpliwie uważa sam siebie za bardzo ważną osobę, „kupuje” ruiny na własność.
– Bobolice też są jego – mówi panienka. Te zamki będą restaurowane.
Pewnie od Unii wziął jeszcze forsę na restaurację – myślę gorzko. Jak to jest możliwe? Jak to jest możliwe, żeby traktować Polskę jako swój osobisty folwark, zezwalać na niszczenie Puszczy Białowieskiej, na strzelanie żubrów dla rozrywki, na zabieranie zamków jako swoje?
– Wie pan, ja być może ruszę tę sprawę- mówię do ojca mijającej już rodziny – mógłby mi pan podać kontakt do siebie?
I człowiek podaje mi numer swojego telefonu
– A panią poproszę o nazwisko – mówię do panienki.
– Ja nie muszę dawać pani swojego nazwiska! – oburza się panienka.
– Nie musi pani – zgadzam się. Ale jeśli ktoś jest tylko pracownikiem jakiejś firmy, nie ma żadnego problemu, żeby powiedzieć, jestem taka a taka i wykonuje polecenia szefa. W końcu pracownik to tylko pracownik, prawda?
– Nie muszę pani nic podawać! – powtarza panienka zacięcie.
– Co samo w sobie świadczy o tym, że coś tu nie jest w porządku – mówię i spisuje numery samochodu przy jakim stoi.
Jacyś ludzie schodzący z ruin przypadkowo łapią nasze rozmowy
– Zdaje się, żeśmy się zbłaźnili – mówi mężczyzna – myśmy zapłacili
– A macie państwo kwitek? – pytam.
Dziewczyna szuka kwitku, Młody, który nie uczestniczy w tym wszystkim i najchętniej jechałby odrazu dalej, niecierpliwi się spokojnie. W końcu kwitek zostaje znaleziony, ja zabieram go i z ciężkim sercem oraz poczuciem realnej bezradności ruszamy.
Bobolice wyrastają zrestaurowanymi już murami, ale nie mam żadnej ochoty zbliżyć się do nich. Gorzkość w sercu idzie niemal do ust. Jak najdalej od tych miejsc!
P.S. Sprawy nie ruszyłam. Inne, bliższe ciału problemy, zajęły mnie natychmiast po powrocie i później.
Szlak będzie prowadził teraz na Podlesice. Zrobiło się niezwykle gorąco, wręcz upał. Mocno to odczuwam i ciężko mi się jedzie. Tym bardziej cieszy mnie jakakolwiek możliwość rzucenia się na trawę. Podlesice witają nas geologiczną ścieżką edukacyjną. Bardzo, bardzo ciekawe miejsce. Dziwnym trafem nie ma nikogo, kto by pobierał pieniądze, więc wjeżdżamy
A dokładniej rzecz biorąc, Młody wjeżdża, żegnany tradycyjnym „porób zdjęcia, żebym mogła zobaczyć wszystko, jakbym tam była”. Ja zostaję – ktoś przecież musi pilnować rowerów, nie?
I, zgodnie z moim wielkim pragnieniem, kładę się jak długa na trawie w cieniu marząc o tym, by Młody był bardzo zainteresowany wszystkim co widzi i nie wracał zbyt szybko. Czuję się zmordowana jak koń po pracy na polu.
Młody nie wraca chyba „zbyt szybko”, 15 czy może nawet 20 minut zmitrężył wchodząc po drodze na jakąś skałkę, ale dla człowieka, który na tej trawie najchętniej spedziłby resztę dnia, każdy powrót jest zbyt wczesny.
W Podlesicach mijamy budynek z napisem Centrum Edukacji Przyrodniczej, i, zachęcona ścieżką edukacyjną, czuję, że warto do tego miejsca choć zajrzeć. I faktycznie- okazuje się, że jest to naprawdę ciekawy punkt , który warto kiedyś odwiedzić na spokojnie i z uprzednim przygotowaniem. Było już zamknięte, gdy weszliśmy, ale młody energiczny człowiek, który niewątpliwie pełni tam jakieś ważne funkcje, przyjął nas serdecznie opowiadając o różnorakich możliwościach, z jakich moglibyśmy tu skorzystać. Można zamówić wykłady, czy to o okolicach czy o geologii, zwiedzanie Jaskini Glębokiej (190 m, samemu nie wolno), „płukanie złota” z wykopanych przez siebie materiałów geologicznych, i tak dalej. Fajnie się ludzie organizują i myślę jak by tu zabrać kiedyś swoje wnuki.
Złoty Potok, Żarki, Podlesice – i na tym kończy się praktycznie moja względna ulga. Sądziłam, że jest mi ciężko? No to od Podlesic zaczął się szlak cięższy niż do tej pory. Droga prowadzi wprawdzie przez las, ale już nie asfaltem lecz po piaskach, po żwirze lub nierównych niewielkich ale zdradzieckich kamieniach. Zjazd po takiej drodze jest wiele trudniejszy – ręce muszą mocno trzymać kierownicę i kontrolować rower. Nie można dać sobie luzu, jak na drodze asfaltowej. Więc żaden wiatr we włosach i odpoczynek, a praca tak samo ciężka, tylko w inny sposób niż podczas wjazdów. Zaś wjazd na ostro pod górę prowadzącą drogę po takich kamyczkach mając rower z sakwami, staje się już dla mnie praktycznie niemożliwy. Babcia zwyczajnie nie ma już siły!
– Młody. Nie mam siły!
I nie jest to żadna histeria, ale zwyczjanie, ostateczna, autentyczna i zupełna niemożność poruszenia roweru.
Młody pociesza mnie, że nie tylko babcia nie miałaby siły wdrapywać się z sakwami na te górki, że, zobacz, mówi, to jest normalnie traska MTB. Ile tu widzieliśmy ludzi z sakwami tak jak my? Może jedną parę i to całkiem młodą. A ty sobie naprawdę dzielnie dajesz radę!
Miło, jak tak mówi, ale co ja czuję, to czuję. Faktycznie, jak pomyślę, to mijali nas głównie faceci w sportowych ubrankach pędzący na rowerach z grubymi mocnymi oponami. No, ok, niech będzie. Nie zmienia to jednak faktu, że trzeba się posuwać naprzód, a ja -stop – nie mam siły!
– Daj! – mówi Młody.
Zabiera ode mnie rower, który bez oporu wysuwa się z moich rąk i staje na wysokości zadania. Bierze dzielnie oba rowery, po jednym w każdej łapie, i wędruje z nimi na górę. Ja za nim, dysząc, ledwo wnoszę ciężar swojego własnego ciała.
– Z kim miałbym taki świetny trening? – mówi radośnie Młody.
No faktycznie. Niech będzie. Siły się wyrównują. Poza tym, myślę, w końcu ludzie, którzy zdobywali Mount Everest i dumnie zatykali swoje flagi na szczycie góry, też nie szli sami. Mieli szerpów, którzy wnosili im cały bagaż. Nie jest więc poniżej honoru, że oto ja też mam teraz swojego szerpa.
Ta myśl mnie wręcz cieszy. Wszystko robi się ok i w porządku. Młody nie pędzi wprawdzie tak szybko, jakby to robił jadąc z jakimś facetem, ale też nie miałby takiego uczciwego siłowego treningu, jaki może mieć jadąc ze mną.
– Zrobię kiedyś tę trasę w jeden dzień – mówi Młody gdy mija nas następna para MTB-owców
– W jeden dzień???
– Tak! Zobacz jak oni jadą? Bez bagażu, lekko ubrani, bez obciążenia, nigdzie się nie zatrzymują? Owszem, czemu nie. To będzie fajne wyzwanie.
– Ok. A ja będę czekać na ciebie na końcu trasy jako widownia i gratulować ci.
Następna miejscowość – Skarżyce.
Cieszy mnie każda rzecz, która zachwyca Młodego, bo zatrzymuje nasz pęd naprzód. Ja jestem zazwyczaj zbyt zmęczona by w pełni percypować rzeczywistość, ale przynajmniej widzę i zapamiętuje, że jest tu coś warte powrotu i przemyślenia. W Skarżycach jest to kamienny kościół i kamienna kapliczka oraz zupełnie nietypowe przedstawienie grobu Chrystusa. Zatrzymujemy się, by zwiedzić to miejsce. Zwiedzenie nie jest jednak tym samym co przeżycie, na które potrzeba więcej czasu i zadumy. Dobre jednak i to. Będę przeżywać patrząc na zdjęcia. Tymczasem jednak już się robi późno, trzeba jakieś zakupy znowu, zapas wody uzupełnić, miejsce na nocleg znaleźć.
Na szczęście jakieś półtora kilometra dalej natrafiamy za otwarty jeszcze sklepik wiejski. Dzięki ci, sklepiku!
Jemy potem zsiadłe mleko z borówkami pod tym sklepikiem siedząc na nierównych głazach narzutowych.
Słońce już mocno wyblakło, odczuwam niepokój ptaków szukających miejsca na wieczorny spoczynek. A kiedy nasz spoczynek będzie?
– Teraz nocleg – mówię.
– Tak. – mówi Młody.
I już pędzimy, jak te odlatujące ptaki, z bardzo silnym nastawieniem na miejsce na nocleg, które koniecznie trzeba znaleźć możliwie najszybciej. Zmierzch bowiem nieuchronnie za chwilę zapadnie. Niestety mijają kilometry, a szansa na nocleg wcale się nie pojawia. Mamy nadzieje, że koło Zawiercia trafimy na jakiś kemping, w końcu spore miasto, ale nic takiego nie znajdujemy. Samo miasto, odczuwamy jako brudne i ciężkie od dymu, przejeżdżamy przez nie trzymając sie szlaku i pędzimy dalej. Może coś w polu? Ale nie ma odpowiedniego pola, są zabudowania. Gdy zaś pojawiają cię pola, maja nad sobą warczące druty wysokiego napięcia: hałas, żadnego spokoju. Znów więc prowadzimy wyścig ze zbliżającym się zmierzchem.
– Musi być coś w samym Podzamczu – mówię. – Zresztą już go widać na horyzoncie!
Przyspieszamy.
Gdy docieramy do Podzamcza słońca już na niebie ma. Zaszło za ów horyzont. Na granatowym tle rysują się kontury Zamku. Ogrodzieniec. Może gdzieś pod zamkiem udałoby się rozbić namioty? Ale może wcześniej jednak? Odczuwam wielką ulgę, gdy spostrzegamy przy szosie znak kempingu. Dotarcie do niego okazuje się to nie takie oczywiste, ale po zasiegnięciu języka, raz i drugi, ostatecznie – udaje się. Zanim noc staje się zupełnie ciemna, my docieramy na pole namiotowe. Uff. Będzie gdzie spać bezpiecznie.
10. DRUGA NOC – KEMPING POD ZAMKIEM
Pole namiotowe w Podzamczu jest najgorszym z pól namiotowych jakieśmy odwiedzili na szlakach. W każdym razie ja tak uważam, Młody nie miał nic przeciwko i uważał, ze zna gorsze. No ok, to mój punkt widzenia Sanitariaty zrobione minimalnie, tyle żeby nie powiedziano, że nie ma. Ubikacje maleńkie, klitka na rozmiar sedesika. Bez umywalki, bez światła. Po drugiej stronie sanitariatu owszem, jest umywalka z lustrem. Na zewnątrz, a lustro zawieszone na poziomie wysokiego faceta. Całość nie ogrodzona w żaden sposób. Ale jasne, można dać radę, czemu nie. Zdecydowanie najważniejsze to to, że ten kemping w ogóle tu istnieje. Można przymknąć oczy na fakt, ze ława przy drewnianym stole jak i sam stół również, jest z rozwalonych starych desek. Facecik, jaki się pojawił nie wiadomo skąd niemal natychmiast po naszym przyjeździe, wziął po 15 zł od osoby więc da się wytrzymać. Mocno spaliśmy. Nie tylko ja, Młody też. Chyba z 11 godzin w sumie.
11. DZIEŃ TRZECI
ZAMEK OGRODZIENIEC
Dzień zaczął się bardzo upalnie. Wyjmujemy jakieś kleszcze z siebie.
Czuję się głodna. Wczoraj na cały wysiłkowy dzień zjadłam, jak podsumowuję sobie, 3 banany, pół rogala, pół serka topionego, 1 mleko zsiadłe z borówkami i małą garść orzechów z żurawiną.
Dziś na śniadanie, makaronik z kostką rosołową i moim patentem z pokrojonych kabanosków, które wieziemy z sobą. Jakoś nie syci.
Zastanawiam się nad wczorajszym porankiem. Czułam się dość słabo wczoraj po wstaniu. Tamtej nocy waliło mi serce, po tym pierwszym dniu, choć chyba trasa była jednak nieco lżejsza niż dziś. Tymczasem dzisiejszej nocy serce mi nie waliło, a obudziłam się czując się lekko i normalnie w swoim ciele. Świetne uczucie. Myślałam też ile „toalet” zaliczyłam pierwszego dnia, sześć chyba, Organizm wyraźnie oczyszczał się, trudno mu było z bagażem w jelitach pokonywać takie trasy. A siedzieć z nim domu, jak widać, może i nawet nie zauważa.
Siedząc przy tym ułomnym stole ze starych desek, zaczęliśmy robić plany na dalszą drogę rozważając, co będzie, jeśli dojechalibyśmy wcześniej. Bycie wcześniej w Krakowie nie uśmiechało się żadnemu z nas. A od Olkusza jest do Krakowa tylko 65 km.
Normalnie jeden skok.
Ale trasy tu nie są „normalne” w moim rozumieniu. Pogoda też nie całkiem normalna, bo upał.
Patrzę na mapę. Hmm.. trasa dosłownie usiana poziomicami. Samo wyobrażenie tych podjazdów już mnie przeraża. Sama myśl o nich wytwarza odczucie zmęczenia. Organizm szykuje się do naprawdę wielkiego wysiłku. Mobilizuję adrenalinę. Dużo jej tam nie ma… jakbyś wyciągał skarb z głębokiej jaskini. Hej, hej, adrenalina, jesteś tam?
Mam pietra. Boję się.
Wypijam litr czarnej herbaty.
Młody zwija namioty.
– Dasz radę! – mówi widząc moją nietęga minę – Trochę z moja pomocą…
– Jasne, że dam radę. Zawsze daje radę – mówię dzielnie.
No bo niby co zrobię? Muszę dać radę. Trzeb jakoś dojechać. Z jego pomocą, rzecz jasna,
Młody wyciąga czekoladę, o której istnieniu zupełnie zapomniałam i do której tęskniłam w nocy.
Biorę swoją połowę. Ale, o dziwo, nie jestem w stanie jej jeść. Piję herbatę. Organizm nie jest w stanie nic więcej przyjąć. Męczy mnie upał.
Wyruszamy dopiero o 13-tej.
Słońce dosłownie pali
Łańcuch spada mi po raz trzeci przy zmianie przerzutki gdy wjeżdżam pod górę.
Młody zaczyna coś wyjaśniać, że za mocno naciskam pedał przy wjeździe…
Irytuje mnie to.
– Jasne, że naciskam mocno pedał, no kurczaki podłe, jak mam się wdrapać rowerem na górę nie naciskając pedału?
Po drodze mijamy drogowskaz, że tu oto jest skręt na Zamek Ogrodzieniec. 400 metrów pod górę. Zaczynam traumatycznie reagować na wjazdy i mam ochotę minąć ten drogowskaz i jechać dalej. No, ale to jest jeden z ważnych zamków, coś czego nie wolno wręcz ominąć na trasie. Trudno. Mobilzuję się i udaje mi się wdrapać do polowy wzniesienia, Schodzę z roweru
– Ja tu poczekam, jedź dalej sam – mówię.
I Młody jedzie! Nie zostawia przy mnie swojego roweru, jak zwykle czynimy, gdy wchodzi na Zamek, ale zwyczajnie jedzie sobie gdzieś dalej ścieżką, która po drugiej stronie góry widzę, prowadzi w dół.
Czekam chwilę na szerokiej półce pod wielkimi skałami.
Potem drugą chwilę. Mam tu cień, spokój. Względna ochronę przed upałem. Zauważam, jakie to piękne, szczególne miejsce. Jacyś ludzie wspinają się na skałę, ukryci nieco przed moim wzrokiem za drzewami. To musi być fajne uczucie, myślę, tak się wspinać tutaj. Przypominają mi się moje własne, niegdysiejsze wspinaczki.
Czekam następną chwilę.
Trudno mi powiedzieć jak długo czekam, zanim decyduję się ruszyć śladami Młodego. Na tyle długo, aż jestem w stanie to zrobić. Ścieżka skręca w dół, potem dalej w dół, a za następnym zakrętem otwiera się widok na jakże mi teraz miłą sercu komercję: punkty informacyjne i płatne wejście na Zamek. Cywilizajca, która daje szansę na pożywienie i odpoczynek.
Przy wejściu na Zamek punkt informacyjny i kasa.
Upał nie do wytrzymania.
Pamiętna tej prywacie w ruinach Mirowa, pytam, z ciekawości, komu tu płacimy.
– Gminie. To jest na terenie gminy i gmina o to dba.
Jak dla mnie wszytko w porządku. Chętnie zapłacę.
Dzwonię do Młodego, gdzie jest, bo jakoś nie widzę go w pobliżu.
Młody, jak się okazało, zjechał jeszcze niżej, do miasteczka. Dzięki Bogu za telefony komórkowe!
Słońce niemiłosierne. Pali nie do wytrzymania. Nawet stanie w tych warunkach jest uciążliwe, co potwierdzają młodzi ludzie przy bramce.
– Musimy się wymieniać, bo nie da rady wystać tu dłużej niż 20 minut.
Młody przyjeżdża, szybko się dogadujemy i idzie na Zamek sam.
– Porób zdjęcia! – mówię. – Jakie tylko możesz, i od środka, żebym wszystko widziała, jakbym tam była.
Płacimy 14 zł za wejście i chłopak leci. A ja zostaję. Kilka słów zamieniam z młodymi na bramce. Nie ma tu żadnego ocienienia, a rowery przeszkadzają tym, którzy chcą wejść. Bez problemu pozwalają mi przeciągnąć rowery na drugą stronę bramki, gdzie przy murku jest jakby odrobina zacienionego miejsca. Ale całości rowerów nie pokrywa i myślę jak ciężko będzie wskoczyć na rozgrzane upałem siedzenia. Teoretycznie mogłabym teraz, będąc już po drugiej stronie, wdrapać się na zamek nie płacąc za bilet, ha ha. Ale teoretycznie tylko. Nie zrobiłabym tego tak czy owak, myślę tylko o poziomie zaufania tych młodych ludzi, którzy pozwolili mi zabrać rowery na tę stronę. I myśląc o nich obśmiałam się sama z siebie; toż widać chyba jak na dłoni, że babuleńka niezodolna do niczego, pot z gęby ciurkiem spływa a głos się załamuje pewnie, gdzież jej tam na zamek włazić. I prawda! Zamek nie pociąga mnie w ogóle – w każdym razie myśl o jakimkolwj wchodzeniu gdziekowliek, nawet na zaproszenie króla. Znacznie bardziej pociąga mnie knajpka, która oto widzę po tej stronie muru. Wielkie parasole dają wrażenie ulgi, w każdym razie ciut chronią od bezpośredniego słońca.
Korzystam jaj najprędzej! Siadam przy jednej z długich, solidnych, drewnianych ław. Zamawiam kawę i lody. Robię sobie z nich kawę mrożoną, na ile to możliwe. Jest to napój jaki najbardziej wspomaga mój organizm przy dużych upałach. Nie ma w nim teraz wprawdzie miksowanego lodu, ale zawsze jakaś namiastka. Lepsze niż nic. Ogólnie rzecz biorąc, nie mam sił. Upał wykańcza mnie sam w sobie, a połączenie upału, ciężkich rowerów i wjazdów kamienistymi ścieżkami pod górę, przekracza moje możliwości.
Ano, przyznaję przed sobą i światem – nie mam sił więcej! Nie wyobrażam sobie w ogóle teraz drogi dalej. Finito!
Minęła 14, my wciąż na zamku Ogrodzieniec.
Gdy Młody schodzi, proponuję mu żeby coś może zjadł w tej knajpce, w której siedzę
ale on nie chce.
– Nie podoba mi się tu – mówi.
– I słusznie – zgadzam się. – Tu nie mamy dostępu do wody, a trzeba coś mieć na drogę.
To jest mocny argument. Zatem zabieramy swoje rowery i tyle zwojowałam, że zjeżdżamy w dół ku cywilizacji, w poszukiwaniu knajpki, która dostarczyłaby nam zarówno pożywienie, jak i toaletę z dostępną wodą. Osobiście przypuszczam, że Młody też ma ochotę na porządne żarcie, tylko trzyma dzielnie fason. I dobrze, niech trzyma! W każdym razie zjeżdżamy całkiem niewielki kawałeczek niżej i już napotykamy knajpkę o wdzięcznej nazwie „Chata pod Zamkiem” . Wszytko jest jak trzeba, i jedzonko i toaletka. Toaletka zas okazuje się być najbardziej eleganckim i czystym „wychodkiem” jaki zdarzyło mi się spotkać, nie sądziłabym, ze można z wychodka uczynić taka całkiem miły przybytek. Z radością stworzenia u wodopoju zmaczam całą głowę zimną wodą ile się tylko da. Raz, drugi, trzeci. I dopiero czuję się trochę lepiej! Później zresztą raz jeszcze poszłam do owej toalety na moczenie głowy. Wielka ulga. Można żyć! W każdym razie można zyć następne spokojne pół godziny.
– Jak Zamek? – pytam Młodego gdy już spokojnie siedzimy przy naszych plackach po zbójnicku.
I Młody opowiada o tym, że warto być tu z przewodnikiem, o komnatach różnych, o miejscu gdzie woda spływa z powały do wielkiego pojemnika, z którego to deszccówka brana była potem an cele gospodarcze, zaś do picia służyła woda ze studni. Że jest muzeum zbroi różnych, od średniowicznych aż po wiek XIX, że były komnaty na bibilotekę, na sale tortur, że jest wieżyczka skazańców, i tak dalej, i że warto być z kimś, kto poprowadzi i opowie to wszystko.
Zaś obok, przy zamku, ileż innych atrakcji: park linowy tuż przy zamku, teren zabaw, zjężdżalnia chyba ze sto metrów. Jakiś park miniatur. Zabieram informajce o imprezach na samym zamku. Warto wiedzieć jakie życie tu się w czas wakacji dzieje. I naprawdę dobrze, że jednak tu skręciliśmy!
Ten upał jest dla mnie niestrawny!
Równocześnie myślę, że po takim żarciu to nie ruszę ani ja, ani moja waga, no ale trudno.
No, ale trudno – jednak trzeba ruszyć dalej, żeby nie wiem co. Jest już godzina 3 po południu przecież!
Pierwszy długi zjazd zostaje natychmiast okupiony nowymi podjazdami. Bardzo szybko nie mam już żadnych możliwości ani wjeżdzać a po pewnym czasie nawet wprowadzać roweru na górę. Przy wydechu świszcze. Ogólnie czuję się już słaba i wyczerpana. Widzę wyraźnie, że nie mamy żadnych szans na dojechanie na czas do Krakowa.
Zjazdy są przyjemne, ale podświadomość zbyt wyraźnie już ukazuje, że każdy okupiony będzie wjazdem – w tym momencie ponad moje siły. Ano, ponad moje siły, ale jechać trzeba.
Około 17-tej docieramy na Smoleń. Do tej pory zrobiliśmy dziś zaledwie kilkanaście kilometrów.
Nie powiem, jest ciekawie. O ileż ciekawiej ale i trudniej zarazem toczy się ten szlak od szlaku jaki zrobiliśmy w Szwecji.
Zamek Pilcha w Smoleniu.
Podobno kupiłam bilety dla Młodego. Nie pamiętam, organizm już funkcjonuje na jakiejś innej płaszczyźnie. Siedzę przy drewnianych stołach pod wiatą. Czekam aż Młody zejdzie z zamku.
Opowiadał, ze tylko panienka przy wejściu sprawdzająca bilety, żadnego przewodnika. I nie ma porównania z zamkiem w Ogrodzieńcu. Były mury obronne i wysoka wieża na którą można było wejść i z której rozciągał się piękny widok na cała okolicę. I armata w środku.
Nie żałuję, że nie weszłam. Bez trudu mogę sobie wyobrazić piękne widoki na cała okolicę, jak okiem siegnąć, po horyzont. W końcu dla tych właśnie widoków je budowano – aby widać było na jak największą odległość, gdyby zbliżał się jakiś nieprzyjaciel.
UPADEK
Jedziemy dalej, żeby znaleźć miejsce na nocleg. Jedyne co czuję to wysiłek konieczności poruszania się dalej i wielką chęć, by się skończył.
Na jednym z leśno-polnych dróg, o niewielkiej w sumie pochyłości, mam nagle wrażenie, że rower pędzi ścieżką wzdłuż dwóch kolein sam, bez mojej nad nim kontroli. Po obu stronach bardziej lub mniej gęste zarośla, a on pędzi za szybko. Nie jest to jakaś trudna droga, nie jest to żaden wielki, a nawet średni zjazd, jest to całkiem łatwa niby droga, tyle, że ja nie mam kontroli nad rowerem! Odczucie lęku i za sekundę już leżę. Młody twierdził potem, że koło osunęło się po dość wysokim progu koleiny. Pewnie ma rację, moje oczy nie odróżniały z pewnością poziomów wysokości trawy. Upadłam na dłonie. Upadłam tak boleśnie, że odjęło mi oddech i łzy pociekły mi po twarzy. Pamiętam, jak onegdaj, podczas wjazdu na krawężnik przy tempie 25 km/godz upadłam i rozbiłam sobie kolano. Jechałam wówczas z wnukiem, i przejechałam potem jeszcze 80 km puls z noclegiem w namiocie. Po powrocie miałam owszem szpital i nogę do leczenia antybiotykami, która się goiła jeszcze spory czas, ale było ok, nie było takiej reakcji bólu w żadnym momencie. A teraz tak. Może to dokładka do całościowej już słabości, może do tego, że kiedyś raz spadłam już na dłonie, w każdym razie miałam dosyć i poziom dzielności spadł mi bardzo mocno.
Jest 18.30. Potrzebuję noclegu! Na dziś mam totalnie dosyć.
W tym momnecie mam już pewność, że nie dojedziemy do Krakowa. Szczerze mówiąc jakakolwiek w ogóle dalsza droga wydaje mi się niemożliwa.
Mniej więcej pół godziny później, przy szczycie długiego, ostrego, wręcz karkołomnego w moim odczuciu, zjazdu, Młody znajduje miejsce na nocleg.
12. NOC TRZECIA
Rozbijamy się na szczycie górki, w niewielkiej odległości od szlaku, pomiędzy dość niskimi świerkami. Dokładniej rzecz biorąc nie „rozbijamy się” – to Młody ustawia rowery i rozbija namioty. Ja nie robię nic. Czuję się malutka i potrzebująca opieki. Mam ochotę natychmiast zasnąć. Ale jakieś resztki rozsądku jednak się wciąż kołaczą.
– Masz sporo energii, Młody, widzę – powiadam.
Młody uśmiecha się tylko.
– Zjechałbyś tam na dół po zakupy? Może jest jeszcze jakiś sklepik otwarty?
W dole, tuż po zjeździe, z którego nie skorzystaliśmy teraz, widnieją już bowiem zabudowania miejscowości, której dachy widać z góry.
– Czemu nie? Zjadę! – mówi Młody jakby radośnie nawet. Dla niego zmierzch jeszcze nie nastał.
– Ale przygotuj wpierw mój namiot!
– Jasne!
Za chwile już chowam się w namiocie. Sakwy wszystkie tuż obok, na ziemi, bo Młody ma ochotę pędzić bez obciążenia. Ale pewna myśl uderza mnie nagle.
– Weź sakwy! Nawet puste.
– Po co? Wodę wsadzę na rower a zakupów nie będzie tak dużo, dam rade w reklamówce.
– Nie o to chodzi. Dziwnie będzie jak pod wieczór zjawi się tu obcy na crossie bez niczego. I robi zakupy. Rzuci się w oczy, że musi nocować gdzieś blisko. A nuż wpadnie komuś na myśl, żeby pojechać za tobą i sprawdzić?
Niepotrzebna ostrożność, ale… strzeżonego pan Bóg strzeże. Powstała myśl, trzeba ją zrealizować. Żeby nie było potem „a nie myślałam…”
Daję Młodemu sakwy.
I Młody odjeżdża.
Z daleka słychać rżenie koni.
Potem szczekanie psa.
Czuje się bliskość osiedla ludzkiego, ale ono mnie nie dotyczy. Jestem schowana pod świerkiem w niewidocznym zielonym namiociku, jak w norce. Chyba podobnie musi się czuć zraniony lisek, słabe, bezradne stworzenie, szukające bezpiecznego schronienia. Czuję się w takim bezpiecznym schronieniu. Chętnie skuliłabym się w kłębuszek w swoim śpiworze i zasnęła. Ale – nie mogę.
Nie mogę z różnych względów. Przede wszystkim nie będę wsadzać zapiaszczonych, brudnych stóp do śpiwora. Przecieram więc powolutku łydki i stopy jedyna rzeczą, jaka posiadam, płynem micelarnym do twarzy. Nie jest to woda. Ale zawsze coś.
Twarz tez przecieram. Facet, z którym gadałam przy zamku, komplementował mnie, że „nie widać” ile mam lat. Głupota. Oczywiście, że widać, całkiem dobrze widać. Ale o co chodzi własciwie? Dlaczego niby mieć więcej lat to jest gorzej? No, urodą się nie grzeszy, ale w końcu czy ja na miss Polonia startuję? Nacisk społeczny jakiś, ot co. A jeszcze taka babcia z Młodym, rane boskie!
Śmieję się w duchu z tych przesądów ludzkich.
A potem zaraz myślę, jak dobrze, że jest Młody. Właśnie sms-uje, że wraca z zakupami, a ja czuje ulgę i wdzięczność, że daje kontakt. Czuję się bowiem jakaś psychicznie osłabiona po tym upadku. Bolą mnie potłuczone dłonie.
Drugi powód dla którego nie mogę zasnąć teraz, to są oczy. Mam bowiem szkła kontaktowe i oczy domagają się już ich zdjęcia. Tymczasem okulary zostawiłam w sakwie, jaką dałam Młodemu. Zas bez nich po zdjęciu szkieł jestem jak kret na słońcu. Rzeczywistość rozpływa się i poruszam się po omacku. Przy tej fali bezradności psychicznej, jaką czuję, dawałoby to zbyt silny niepokój.
Czekam więc na Młodego.
Który przyjeżdża i mogę spokojnie zasnąć. Bezpiecznie.
Śpię przy otwartym namiocie. Cisza, która jest szumem wiatru przesuwającego czubki drzew, zbliżającego się i oddalającego, jak fale morskie.
13. WCIĄŻ DROGA
Budzę się przed 6 rano. Budzę Młodego, żebyśmy się zwinęli jak najszybciej. Bez żadnego śniadania, żebyśmy po prostu jak najszybciej wyruszyli w drogę. Chcę wykorzystać chłodniejszą pogodę, jaka jest nad ranem, żeby zrobić możliwie duży kawałek trasy. W południe ma być powyżej 26 stopni. Niby i tak chłodniej niż poprzedniego dnia, kiedy tempteratura przekraczała 30 stopni, ale i tak jest to dużo jak na trasę tego typu. To poranne zwijanie się, mimo iz bez sniadania, ciągnie się jednak całkiem ociężale. Wyruszamy dopiero 7.45.
Wpierw ów karkołomny zjazd prowadzący do wsi. Jade pierwsza, jest w wszystko w porządku, kontrola nad rowerem w pełni. Udało się. Ale tuż za nim Młody woła, że stop. Awaria. Wracam zobaczyć w czym rzecz. Spadła mu sakwa, która najwyraźniej nie wytrzymała trudów podróży.
Czekam spokojnie patrząc jak Młody reperuje, bardzo sprytnie zreszta, obluzowana część sakwy, która się niemal urwała.
A potem dalej. Na szczęście asfalt, a po drodze ruiny zamku w Bydlinie. Jednak pędząc naprzód miłym asfaltem, zapędzamy się zbyt daleko i Młody, który szczęśliwie sprawdza co chwila poprawność trasy na GPS-sie, wola, że to nie tu, że musimy zawrócić.
Nadrabiamy na tej pomyłce zaledwie około 2 km, ale mnie osobiście szkoda jednak tego fragmentu chłodniejszej jeszcze pogody, traconego na niepotrzebne zakrętasy. Kiedy Młody skręca na dróżkę na ruiny zamku w Bydlinie, odpoczywam przy nowoczesnej, nie całkiem skończonej wiacie.
Jest 8.23.
Potem ciężkie podejście przez las. Mijamy Jaroszewiec. Zatrzymujemy się na śniadanie.
Jest już piekielnie gorąco. Polewam głowę wodą przeznaczoną do picia. Zasypiam nagle na ziemi.
– Przepraszam
– Robisz, ile możesz.
Gdy zbliża się następny podjazd w lesie piaszysto-kamienistą drogą, duch i mięśnie odmawiają posłuszeństwa już na starcie. Daję rower mojemu szerpowi. Ten ciągnący się upał plus ciężki piach i górki to za dużo dla mnie, pisałam to chyba już nie raz.
Młody dzielnie wprowadza oba rowery pod górę.
A później wjeżdżamy w las piękny, sosnowy i pachnący. Pamiętam ten las, bo był jak zaproszenie z bajki, jak kuszenie dziesiątek ukrytych elfów i krasnali, żeby przysiąść, żeby zostać. Odpocząć. Któż się może oprzeć czarom elfów i wróżek? Zatrzymujemy się. Rozkładamy się ze świadomością, że będzie to dłużej niż na chwileczkę. Rozkładamy miejsce do siedzenia, jedzenie. Zaczynam czuć pachnącą ciszę ciepłego lasu. Młody jest spokojny. Nie denerwuje się wcale, że znów stoimy. Też cieszy się tym lasem. Słuchamy ptasich odgłosów. Jest tak miło.
Osobiście nie miałabym nic przeciwko temu, żeby rozbić tu gdzieś nasze małe obozowisko i spędzić w tym spokoju leśnym resztę dnia.
Jednakże prognoza pogody zapowiadała na dziś burze. I owszem faktycznie, zaczynamy nagle słyszeć dalekie grzmoty. Młody nie traci nic ze swojego spokoju. Spożywa i dalej cieszy się lasem.
Ja jednak zaczynam kombinować, co by tu zrobić, jak można się ukryć gdyby nastała burza i ulewa.
– Młody, będzie burza.
– Może przejdzie bokiem.
– A może nie?
– Wtedy rozłożę tarp – mówi Młody.
Nie widzę tego. Nie czuję, żeby tarp rozpostarty nie wiem jak dobrze nad dwoma rowerami, dawał wystarczająca ochronę dla nas podczas burzy, tu w lesie. W deszczu na polu, na plaży, ok, niech będzie. Ale nie w burzy w takim lesie.
– Nie, Młody, nie czuję tego. Zbieramy się! I wiesz, dosyć szybko!
Czuję mocno, że chcę się znaleźć wśród ludzi, i mieć jakiś dach and głową w razie deszczu czy burzy. Nie tu. Być pod dachem, przynajmniej pod jakąś w miarę solidną wiatą. Zbieramy się, choć nie aż tak błyskawicznie, jakbym sobie tego życzyła. W każdym razie gdy już pędzimy, robi się gwałtownie chłodniej. Dla mnie osobiście ta zmiana jest niezwykła ulgą. O ileż łatwiej! Rower mój dostaje skrzydeł! Jak łatwo się pędzi, łatwo myśli. Rzeczywistość wciąż grozi burzą, gdzieś daleko słychać grzmoty i ciężkie, ciemne chmury zbierają się na horyzoncie, a my pędzimy coraz dalej i dalej. Zatrzymujemy się tylko na sekundę, żeby przebrać się w ubranie na deszcz w razie gdyby lunęło jak jesteśmy w drodze.
I w takim stylu dojeżdżamy do zamku w Rabsztynie.
ZAMEK W RABSZTYNIE
Ciemne chmury nad zamkiem dają wrażenie grozy, żeby nie powiedzieć horroru. Fantastycznie pasowałby taki obraz do filmu. Niemal się widzi jak nietoperze wylatują przez okna,a duchy upiorne jęczą w podziemiach. Docieramy do jakiegoś zupełnie pustego parkingu u stóp góry. Żadnych wskazówek jak iść na zamek, żadnej bramki ani ludzi. Tym razem wdrapuję się na górę prowadzącą na zamek wspólnie z Młodym. Wybieramy wejście, jakie nam się wydaje najlepsze, w miarę twarda ziemia po której można prowadzić rowery. Już niemal na samym szczycie napotykamy dwie rozwidlające się drogi, z których jedna prowadzi na drugą stronę góry w dół – i na tej widnieje drogowskazik z napisem do chaty Kocjana, tam zaś należy zapłacić za wejście na zamek.
Druga droga prowadzi wyżej, do samego zamku. Ale ta druga droga jest zamknięta! Sam zamek zaś, łącznie z prowadzącym do niego widniejącym w oddali mostem, otoczony jest czerwono-białymi wstęgami broniącymi przejścia. Dopiero teraz spostrzegamy napis „zamek nieczynny”!
Ha! Nie można było dać go na dole, a nie tu dopiero? I czyż nie jest to jakaś ironia losu? Pierwszy zamek na który, dzięki ochłodzeniu, mogłam się osobiście wdrapać – i akurat ten nieczynny. W każdym razie obejrzeliśmy go tak blisko jak to tylko było możliwe i zjeżdżamy ową drugą drogą z powrotem w dół.
Zjeżdżamy do miasteczka Rabsztyn, mijając po drodze ową Chatę Kocjana, w której należałoby płacić za wjazd na zamek, a która na co dzień jest ciekawym muzeum folkloru i pamiątką po olkuskim konstruktorze szybowców. Gdyby był czas, warto by odwiedzic to miejsce, ale musimy dalej. Po drodze Młody zauważa jakieś pole namiotowe, ja zaś niedokończoną budowę, gdzie ewentualnie można by się schronić. Zjeżdżamy dalej i na samym dole czeka nas niespodzianka – miła nad wyraz obszerna wiata z miejscem na ognisko pośrodku i ławami wokół. Mieścimy się tam, łącznie z rowerami, zajmując jedna trzecią przestrzeni, a ja rozkładam się na ławie w całości mojej osoby, otulając się wszystkimi możliwymi ciepłymi rzeczami, jakie posiadam. I pomyśleć, że kilka godzin temu polewałam się wodą z powodu upału!
Niedługą chwilę potem zjawia się trzech nastoletnich wędrowców z plecakami. Chłopcy zaczynają przygotowywać sobie pożywienie. Zdążyli wejść i rozpalić swój piecyk, gdy rozszalała się nad nami burza z ulewnym deszczem!!!
Czuje się dumna z siebie, że nakazałam odwrót z tamtego miłego miejsca w lesie. W tym momencie nie byłoby tak miłe… ot, zmienność rzeczy… W drodze jest bowiem jak w szachach – nawet najlepszy układ nie może trwać, trzeba go zmienić, żeby zrobić ruch naprzód. Mimo świadomości, że mamy tu schronienie, wygodne dość i dobre wobec nadchodzących deszczów i burz, i tu nie możemy tu zostać dłużej. Jesteśmy dopiero w Rabsztynie, a pociąg do stolicy – z Krakowa.
To, że nie dotrzemy rowerami do Krakowa, stało się niepodważalnym faktem.
Ale jakoś dotrzeć tam trzeba.
Młody sprawdza możliwe pociągi z Olkusza. Jest to najbliższa nam teraz miejscowość na szlaku i dość spore miasteczko. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, okazuje się jednak, że stamtąd dokładnie żaden pociąg nie jedzie do Krakowa! Do Kielc, tak. Do Wrocławia, ale nie do Krakowa. Nie możemy sobie zatem skrócić trasy w ten sposób. Jedyne w ogóle możliwe rozwiązanie to dotarcie do Krzyszkowic. Ile to stąd kilometrów? Jaka droga? Cokolwiek by nie było, dziś trzeba dotrzeć jak najdalej! Musimy tam dotrzeć, bo innego wyjścia po prostu nie ma. Jak tylko ulewa przekształca się w zrównoważony deszczyk, ruszamy!
Ruszyliśmy. Deszcz stawał się coraz mniejszy za to zmierzch coraz bliższy. Nad mijanymi polami, nad drzewami, zaczęły się wznosić opary ciężkiej wilgoci. Świat, który przed chwilą zalewały deszcze, teraz tonie w gęstej wilgoci wznoszącej się od parującej nagrzanej ziemi.
Zatrzymujemy się na chwilę we wsi Osiek, gdzie w małym sklepiku robimy małe zakupy. Zamieniam kilka słów z ekspedientką, dla której nie jesteśmy, sądzę, zwyczajnymi gośćmi. Pyta skąd jedziemy, dokąd? Podziwia moją dzielność. Nie czuję się dzielna. Chłopak wnosi już przecież rowery na każdą większą górkę. Ale, jak wiadomo, wszystko zależy od tego z czym się porównujemy, i jakie mamy wewnętrzne standarty. Ja porównuje się z moją wizją samej siebie. Miła ekspedientka porównuje mnie pewnie z jej wizją „starszej pani”.
Jedziemy dalej. Mijamy Zimnodół, Zawady. Zabudowania. Pustka. Kobieta z dzieckiem zapytana o agroturystykę, czy kemping, mówi, ze nic tu nie ma, i wygląda nawet na jakby zalęknioną. A może tylko tak mi się wydaje? Jedziemy dalej i dalej i wciąż żadnej szansy na nocleg. Ani pola namiotowego ani możliwości rozbicia się na dziko, ani agroturystyki. Nic. Zupełnie nic!
Decydujemy pędzić aż do Racławic. Nie narzekam. Jest dobrze – bo jest asfalt, a nie piachy czy kamienie. Jest dobrze, bo nie ma upału. Można, bo trzeba, pędzić jeszcze dalej. Mamy wielką nadzieję, przy Racławicach, jako że jest to znana miejscowość, będzie choć jakieś pole namiotowe dla turystów.
Jedziemy szosą na Racławice, cały czas śledząc, czy nie ma czegoś możliwego po drodze – ale nie ma. Wilgoć nazbyt obciążyła roślinność i ziemię.
14. NOC CZWARTA – RACŁAWICE
Gdy dojeżdżamy do Racławic jest już po 20. Świat wokół ciężki od wilgoci, parujący i coraz ciemniejszy. Pukamy dość zdeterminowani do pierwszej na skraju wielkiej willi, posiadącej wielki ogród, porządny kawałek skoszonej trawy i spory van, z napisem świadczącym o aktywnym biznesie. Po długim pukaniu i wołaniu, na pięterku pojawia się diwa w jasnym szlafroczku.
– Nie, tu nic nie ma – odpowiada gdy pytamy o możliwość rozbicia namiotów. Agroturystyki w Racławicach też nie ma. Pola namiotowego, nie ma. Nic nie ma. Ale możemy jechac 20 km dalej, tam jest Susiec, i może tam coś znajdziemy.
Młody mówi „dziękuje”. Młody mówi „dziękuję”? Jestem w szoku. Ja mam na końcu języka:
– Pani uważa, że my dojedziemy stad jeszcze 20 km przed nocą nie znając drogi na ów Susiec, w którym „byc może” coś znajdziemy? Czy nie usłyszała pani naprawdę, że jedziemy z daleka i już nie bardzo ja mam siły dalej? Czy nie widzi pani, że już teraz jest ciemno, i naprawdę nie ma w waszym ogrodzie miejsca na dwa male przecież namioty???
Nie mówię nic z tego, ani czasu nie ma, ani też sensu by to nie miało. Zostajemy przy „dziękuje” młodego i odjeżdżamy. Co by tu zresztą gadać. Panienka oczywiście nic nie uważa. Nic nie myśli, bo co niby ma myśleć? Jedyne czego co chce, to żeby jacyś, ach, niewidomo jacy przeież, wędrowcy, nie zakłócili jej ciepłego spokoju.
Ta panienka sumienie ma czyste. W końcu wyszła i coś powiedziała. To przecież też wysiłek wyjść do obcych w takim szlafroczku. Ciemno przecież było, aona przerwała to, co robiła, i wyszła. Powiedziała i na tym dość.
Ale ok, jak najszybciej zapomnieć o panience i tym niemiłym odczuciu. Czuję się teraz absolutnie zdeterminowana. Wokół wzgórza, skały z boku, za chwilę zapadnie zupełna ciemność nocy.
Zaczynam odczuwać ten znany mi, specyficzny, stan totalnej, nie znającej sprzeciwu determinacji. MUSI być nocleg tu i teraz. Prowadzę nas teraz szybko, z determinacją, z pewnością, i przy rozstajach skręcam w drogę na prawo. Młody, że szlak idzie druga droga, ale ja go nie słyszę, już nie będę się cofać, zjeżdzam tu i cała moja istota nastawiona jest na ten jeden cel – miejsce na nocleg.
Wśród pierwszych zabudowań, zatrzymuję jakiegoś człowieka, który z dzieckiem właśnie rusza niewielkim jeepem – czy nie wie może u kogo na polu można by się rozbić, bo nie możemy już jechać dalej, zaraz noc zapadnie.
Widocznie babcia (czyt: ja) ma wystarczająco rozpaczliwy wyraz oblicza, a człowiek ów- w przeciwieństwie do panienki z ganku – odrobinę człowieczeństwa w sercu, bo zatrzymuje się , rozgląda, i w końcu mówi
– Tu za górką jest taka budowa, kobieta, zapytajcie ją, może gdzieś na górce u nich możecie, trzeba ja zapytać.
I wychodzi z samochodu, żeby podprowadzić nas kilka kroków do tworzących się właśnie fundamentów domu.
– Marysiu.. oni nie mają gdzie nocować, mogą gdzieś tu u ciebie namioty rozłożyć, jak myślisz?
Kobieta wychodzi z dołu ocierając brudne od cementu ręce. Na łaki i wzgórza kładzie się już niemal granatowa mgła wilgoci.
Kobieta jest niepewna, ale widać mężczyzna ów jest jakoś dla niej ważny, może to ojciec? Więc kobieta ociera ręce o fartuch i przechodzi kilka kroków dalej pokazując nam miejsce tuż obok budowy. Spadzisty teren, nierówny, zarośnięty wysoka trawa. Miejsce zuepłnie nie nadjące się na nocleg: zbyt spadziste, zbyt wilgotne, zbyt gęste, pełne insektów podszycie.
– Dziękujemy uprzejmie za uprzejmość – mówię – ale niestety, to miejsce pod namioty nie nadaje się zupełnie.
– Wie pani – mówię dalej pokazując przecudnie skoszoną trawę przy domu po drugiej stronie drogi, przytulonym do skał – mnie to by się marzyło to miejsce tu, o przy tym domku
– Jest tam jakiś mężczyzna, on czasem wychodzi, czasem nie.Nie wiem. Ale pani może spytać obok, to to samo.
„Obok” jest jeszcze ładniejszy, super zadbany domek z elegancko wyłożoną dróżką prowadzącą do drzwi. Taki domek trochę w głębi, do którego człowiek nie zapukałby od razu. Ale teraz tam właśnie idę zapukać. Idę – pukam. Po dłuższej chwili otwiera mi mężczyzna w pół negliżu.
– Proszę pana, proszę, jadę z synem już nie wiem odkąd i musimy gdzieś rozbić namioty na noc, bo nie damy rady jechac dalej. Czy moglibyśmy przy tamtym domu, na trawce? Za niewielka jakąś opłatą?
– Ależ oczywiście! – mówi mężczyna – Nie ma problemu! Za żadną opłatą, rozbijajcie się!
Idę do Młodego, który czeka przy rowerach na drodze i wita mnie z wyczekującym wyrazem twarzy,
– Młody, mamy miejsce! możemy się tu rozbić!
Niemal nie wierzymy swojemu szczęściu, Jesteśmy totalnie szczęśliwi. Trawka idealnie przycięta, żadnych wysokich drzew, mur okalający dom, dwie długie, grube gałęzie przy ogrodzeniu, które będą znakomitym miejscem na poranne śniadanie. Mamy nocleg! Jesteśmy bezpieczni! Zaczynamy ustawiać rowery w nasz survialowy sposób. Kiedy właśnie to czynimy, z domku do którego pukałam wychodzi kobieta w szlaforku, z głową owinięta ręcznikiem.
Serce w nas zamiera na chwilę. Mąż się zgodził, a kobieta pewnie powie – co ty tu mi jakiś włóczęgów będziesz pod dom sprowadzał…
– Dzień dobry pani. – witam ją już z oddali. – Czy moglibyśmy rozbić tu namioty? – pytam grzecznie. Za jakąś niewielka odpłata, nie wiem, 15 zl za namiot?
Nie czuję potwierdzenia.
– ..może 20?
Kobieta podchodzi do nas, i ku naszemu zaskoczeniu mówi:
– Ależ możecie się rozbić, możecie, za darmo! Opłaty żadnej mi nie trzeba. Ale może wolicie w chałupie, mam akurat wolną wersalkę?
Jesteśmy tak zaskoczeni, że odbiera nam mowę. Zaprosić obcych ludzi do swojego domu, to jednak rzecz niespotykana. Ale bycie gościem u kogoś to jednak coś innego niż spokojny odpoczynek po męczącym dniu. Dziekujemy więc, że nie trzeba, że i tak już jesteśmy już szczęśliwi
Kobieta odchodzi.
Za chwile jednak pojawia się znowu
– A może wody wam zagotować? Ale naprawdę w chałupie może wam lepiej będzie.
Patrzymy po sobie. Przykro jest tak odmawiać. Ale nie, jednak nie.
Kobieta myśli sekundę.
– To może u mnie w altance? Sprzątnę szybko.
Przechodzimy z rowerami na jej obejście, do altanki. Dach! Dach nad głową! W wypadku zapowiedzianej burzy byłoby świetne schronienie, lepsze niż namioty.
Wahamy się..
– Jeśli pani może…
Czuję jak ogarnia mnie jakieś wielkie ogromne ciepło.
Kobieta zaczyna szybko sprzątać rzeczy w altance,
– O tu wersalka, mogę ją rozłożyć.
Nie chcę sprawiać przykrości tej niezwykle życzliwej kobiecie, ale jednak nie bardzo widzę jedna wersalkę jako alternatywę dla mojego namiociku. Mamy dwa śpiwory, więc w jakiejś ostateczności, przypominam sobie prastare czasy, kiedy to leżało się pokotem jeden przy drugim w całej gromadzie i dobrze było. Ale to nie są już dla mnie te czasy.
– Gdyby tak jakieś drugie spanko dało się wykombinować – zagajam nieśmiało.
– A to mogę, o tu złożyć krzesła, myśmy tak spały z córką, jak było trzeba.
I rozkłada wersalkę, i składa krzesła, i nakłada poduchy i koce.
– A o, tu macie światło
– A może nagrzać wam wody, to się obmyjecie jakoś?
– A tu koce jeszcze macie, jakby wam zimno było.
I uwija się, organizuje nam miejsce, jakby jacyś ludzie z rodziny zjechali.
To wszystko jest jak bajka, jak coś nieprawdopodobnego, wymyślonego, widzę co się dzieje, a jednak trudno jest mi w to uwierzyć. Czuję się szczęśliwa, jakby przeniesiona do raju. Więc oto nagle mamy nocleg. Nie byle jaki nocleg, rewelacyjny, wspaniały cudowny nocleg bezpieczny jak prywatny domek – altanka w czystym uporządkowanym ogrodzie. W razie gdyby burza jesteśmy naprawdę chronieni.
Po tym całym dniu, upału, burzy, beznadziejnych poszukiwań, niebezpieczeństw wilgoci i spodziewanych burz, zbliżającej się ciemności, obojętności ludzi których pytaliśmy po drodze i panienki, która zaleciła nam jechać jeszcze 20 km dalej, po okruchu serca, który jednak okazuje się być bezcelowy, nagle, tuż przed nocą, zostajemy otoczeni tak wielkim ciepłem ludzkiej bezinteresownyej życzliwości, że serce niemalże nie może tego pomieścić. Chcielibyśmy się odwdzięczyć, dać coś w zamian, a tu nie ma jak, w ogóle nie ma jak, i trzeba tylko chłonąć w siebie to nieprawdopdobne uczucie. Jestem przepełniona szczęściem, wdzięcznością, myślę, że widać to w moich oczach. Dziękuję jej co chwila i sama już nie wiem, co mówię. Tu bowiem nie da się nic powiedzieć, to jest jakby Anioł zstąpił z nieba i ratował nas w ostatniej chwili.
– Gdybyś nie skręciła na tę drogę, gdybyśmy pojechali dalej szlakiem, nie spotkalibyśmy tego miejsca – mówi Młody sennie.
– I gdybym nie pytała ludzi! Nie powiedziane jest w Biblii „pukajcie a będzie wam otworzone”? Trzeba pytać, Młody trzeba pukać. Ale to, co mamy, nie było w żadnej mierze do przewidzenia, do pomyślenia nawet.
Już samo miejsce na tej równo przyciętej trawce czyniło nas szczęśliwymi a Młody powiedział, ze gdy usłyszał, że możemy się rozbić na tamtej trawce przy skale, poczuł się jak w domu. Zaś to, co otrzymaliśmy teraz przechodzi wszelkie nasze możliwe oczekiwania na trasie.
I tak to jest. Nigdy nie wiesz, co cie czeka za zakrętem drogi. Czy będzie slońce czy burza, czy będziesz musiał walczyć z demonami, czy napotkasz Anioła. Wiesz tylko, że wciąż trzeba jechać ciagle dalej.
Ciemność zapada wkrótce ciszą głęboką jak ciemność. W powietrzu jest spokój, jakiego nie można zaznać w mieście czy nawet koło miasta. Jest cisza zupełna, cisza skał, cisza minionych burz i ciepła posłania, cisza przerywana z początku dalekimi poszczekiwaniami psów, ale po chwili o one cichną. Zasypiamy. Ja zaś zasypiam przepełniona zachwytem nad istnieniem bezinteresownej życzliwości ludzkiej. Jest ciepło, sucho, a w sercu świetliście
15. OSTATNI DZIEŃ
Rankiem musimy się zebrać. Czeka nas droga na Krzyszkowice. Musimy bezwględnie dotrzeć do Krzyszkowic. To nasza ostatnia i jedyna w ogóle szansa na pociąg do Krakowa, dokąd musimy zdążyć przed godziną 15-tą, kiedy to odjeżdża nasz pociąg do Warszawy. Zwijamy się więc. O ileż łatwiej i lżej to idzie gdy nie trzeba wyrzucać wszystkiego na zewnątrz i składać namiotów.
Widząc ruch w altance, kobieta zagląda do nas.
– Obudziłam was? – pyta zatroskana.
Karmiła rano kaczki, kury, wołała jakiegoś psa, którego nie udało nam się jednak zobaczyć. Ale te wszystkie odgłosy w żadnym wypadku nie mogłoby mnie obudzić. Przeciwnie, dają raczej poczucie pierwotnego, bezpiecznego pobytu w rodzinnym domu.
– Ależ skąd, nie. – protestujemy. – Musimy się zbierać, bo mamy jeszcze kawałek drogi a musimy zdążyć na pociąg.
Do końca szlaku, do samego końca, czyli do Krakowa, mamy 35 km. Tylko 35 kilometrów. To jest rzut beretem. To jest jeden skok zajęczy. Drobiazg po prostu. No, ale…
Ale po pierwsze pociąg jest o 15-tej. Po drugie, mamy jeszcze zamek w Rudnie po drodze i zamek w Tenczynie. Po trzecie, nie wiemy jaka jest droga. A po czwarte i najważniejsze, ja już nie mam w sobie energii, odwagi ani adrenaliny na szybką, forsowna jazdę po nieznanych drogach.
Mogę, bo muszę, dojechać do Krzyszkowic, ale to jest absolutnie wszystko do czego jestem w stanie się zmobilizować. Myślę – Krzyszkowice i koniec jazdy! I ta myśl dodaje sił.
– A może chcecie jajecznice? No mam kury to mam jaja!
Spoglądamy po sobie. Planowaliśmy zebrać się i w drogę! Żadne z nas nie myślało o śniadaniu. Ale jajecznica…
– No, mam kury, to mam jaja! To co, zrobić wam?
Śniadanie, to późniejszy wyjazd…
– TAK! Mówimy nagle zgodnym chórkiem.
Chyba śmiejemy się z takiej zgodności, ale już nie pamiętam. Pamiętam natomiast ulgę i radość z tej decyzji. Ten moment, w jakim odrzucam napięcie nowej podróży, a cały organizm koncentruje się na percypowaniu chwili jaka ma nastąpić, chwili pięknego spokoju, kiedy to jemy wspaniała jajecznicę.
– To z ilu jaj wam zrobić?
Mówimy o trzech. Niby powinnam jeść mniej, jako ta babcia, ale jakoś też mam ochotę na trzy jaja. Może Młody zjadłby sześć, tylko krepuje się powiedzieć?
– Na maśle?
Ach tak, na masełku….
I już zaraz chwila ta następuje. Mamy ją! Jesteśmy w niej, Nad nami skała, kury gdaczą, słońce głaszcze krajobraz, przy domku skała świeci zielenią drzew. A my jemy jajecznicę wdychając świeżość rannego powietrza. Jakże to niewypowiedzianie piękne!
Kobieta zaś zaczyna opowiadać o życiu tutaj. O sobie, jak to nakarmi każdego, ale nie pijaka. O wichurze, która zerwała im dach i jak mąż wpadł w rozpacz a ona powiedziała, że dadzą radę, przeżyją, o braku wsparcia ze strony gminy, o pieniądzach, o pracy na nowo i wylewaniu wody, która zalewała dom. Opowiada o tym, jak sami robili drogę, a władze zaczęły mówić o pomocy jak już wszystko zostało zrobione. O dzieciach, które wyjechały w świat, o hałaśliwych imprezach jakie urzadzają ci, wysoko postawieni, każdego roku.
Gdy słuchamy tego, życie tu pod skałą, nie wydaje się nam już tak słodko sielankowe.
Za jajecznicę nie chciała nic. No bo przecież „ma kury, to ma jaja”. Za nocleg też nie. Obejmuję ją czule.
– Jest pani Aniołem na naszej drodze – szepcę jej do ucha, i pytam, czy może choć powie, jak ma na imię.
– Zenona.
– Ładnie
– Gdzie tam, ładnie. Wszystkim się myli, mówią Zenobia, albo Zenowefa, Zenka. Nawet urzędnikom. A jak się urzędnik pomyli w papierach to potem problem.
Więc będziemy pamiętać, że Zenona.
Do Krzeszkowic jest podobno bardzo blisko, a droga łatwa, skręcimy i zaraz asfaltem w dół. Brzmi dobrze. To znaczy się dla mnie brzmi dobrze, bo Młody, wyspany i najedzony, pełen energii, jechałby dalej. Toż jeden skok do Krakowa, a dzień dopiero się zaczyna.
– Ok – mówi – Pojedziemy pociagiem z Krzeszkowic – zgadza się, niespecjalnie chętnie. – Ale zobaczymy jeszcze zamek w Rudnie.
Rudno jest za Krzeszkowicami. Trzeba będzie pojechac tam i wrócić z powrotem. Ale co mam zrobić, muszę się zgodzić.
– Jeszcze zamek chcecie zobaczyć? – bardziej stwierdza niż pyta Zenona. A klasztor w Czernej widzieliście? Sanktuarium tam jest, ludzie pielgrzymują. Macie po drodze.
Nic nie wiedzieliśmy o klasztorze w Czernej, nie ma go na naszej mapie szlaku. Ale, skoro po drodze, trudno ominąć.
Ja zaś cieszę się w duchu dodatkowo. Ważna rzecz po drodze. Może uda się tak trafić z czasem, żeby już nie jechać dalej do owego Rudna i jeszcze jednego zamku.
Klasztor w Czernej
Szlak faktycznie prowadzi teraz w miły sposób, asfaltową szosą w dół. Do momentu gdy napotykamy mały drogowskaz wskazujacy na drogę do klasztoru. Jeśli chcemy tam dotrzeć musimy skręcić w prawo i jechać mocno ostrym podjazdem jakieś 400-450 metrów w górę. Nawet gdybym chciała zostać i czekać na Młodego, jak to czyniłam zazwyczaj przy zamkach, nie miałabym jak tego zrobić. Nie będę przecież czekać nie wiadomo jak długo bezpośrednio na szosie. Zresztą chciałam zobaczyć ów klasztor, więc powolutku wspinam się coraz wyżej.
Świadomość relatywnej bliskości celu dodaje sił. Świadomość, że to nasze ostatnie zwiedzanie na trasie i zaraz już pociąg, też dodaje sił. Nie ma zresztą już takiego upału jak przedtem, więc jest łatwiej. No i asfalt! Droga mija lepiej niż poprzednie drogi. Wjeżdżamy rowerami, a obok nas przejeżdżają samochody. Myślimy o nich jakoś pogardliwie, że cóż to za pielgrzymka, samochodem sobie tu wjechać.
Szczyt góry okazuje się zaledwie podnóżem do wejścia na dziedziniec klasztoru. Wita nas doniosła figura Matki Boskiej i szereg samochodów oraz niemal tłum ludzi wchodzących i wychodzących.
Całość wygląda jak uświęcony figurą parking, z restauracjami w nowoczesnych budynkach obok. Ogarnia nas poczucie zawodu. Po to wdrapywaliśmy się tu z wysiłkiem? Ale skoro już weszliśmy, kierujemy się dalej, przez dziedziniec ku klasztorowi. Mijamy kościół, dalej budynek, w którym rzeczywiście odczuwa się klasztor, pewnie ze względu na swoje niskie, zakratowane grubo okna. Z kościoła dochodzą intensywne odgłosy ludzkie, nasuwające na myśl że szykują się jakieś rekolekcje może, czy innego rodzaju spotkania. Ludzi jest dużo, dużo młodzieży. Na dziedzińcu pojawiają się od czasu do czasu energiczni księża w ciemnobrązowych sutannach. Energiczni, dobrze, a nawet bardzo dobrze, zadbani księża – czy zakonnicy?- do których przychodzą młodzi ludzie, najwyraźniej wcześniej umówieni na spotkanie. Zatrzymujemy się z rowerami na niewielkim murku przed klasztorem. Mamy przed sobą takie zakratowane okno, po lewej bramę prowadzącą do ogrodu, z tyłu zaś, górę na którą prowadzą kamienne schody. Z miejsca, w którym jesteśmy, widzimy fragment krętej drogi idącej wokół zbocza oraz bramę z napisem …
Postanawiamy zwiedzić tę drogę krzyżową
– Idź, Młody! – mówię. – Ja popilnuję rowerów, a potem zobaczę czy pójdę. W każdym razie rób zdjęcia, jak zwykle!
Młody znika. Ja siedzę na murku przyglądając się tutejszemu światu. Jakiś chłopak łapie niemal wysokiego młodego księdza w owej brązowej sutannie, jakby w ostatniej chwili, a ten wprowadza go za zamknięte drzwi do klasztoru mówiąc coś tonem pewnego siebie nauczyciela lub człowieka biznesu. Od strony ogrodu dziewczyna znajduje „swojego” księdza, jowialnego z brzuszkiem, jak wyjętego opisów Krasickiego, który idzie za nią za bramę ogrodu. Mam wrażenie, jakby ci młodzi ludzie mieli narzucona konieczność spotkania, a ci panowie w sutannach od których buchała solidna i całkiem świecka, wręcz biznesowa pewność siebie, dobrze wiedzieli co robią.
Pokornie, jak należy, pytam jednego z brązowych księży (w istocie nie wiem wcale czy są to księża przecież), jaki jest to klasztor. I dowiaduję się, że jest to klasztor Karmelitów Bosych. Być może bosi karmelici siedzą w swoich celach za owymi oknami, a ja w mojej ignorancji, widzę tylko jakiś świecki rodzaj urzędników kościelnych, niewykluczone.
Młody wraca z drogi krzyżowej, cały w zachwycie.
– Idż, idż! – mówi – Naprawdę warto to zobaczyć! Sceneria jest zupełnie nietypowa, idziesz pod górę, w lesie, a na każdej ze stacji istnieją figury większe niż normalnie ludzkiej wielkości. I ma to również znaczenie symboliczne, bo idąc wzwyż, na samym szczycie spotykasz ukrzyżowanego Chrystusa. I jest to bardzo realne właśnie, bo idziesz sam tą drogą aż na szczyt Golgoty. A potem schodzisz tą drogą, lekko w dół, aż do miejsca w którym jest Zmartwychwstanie, i z tego miejsca widać klasztor i jest już jasno. I jest w tym nadzieja, nadzieja na przyszłość. Las jest już tu przerzedzony. Jest jasność…
A więc Młody zostaje teraz przy rowerach, a ja idę. Idę tą samą drogą co on. Co setki, tysiące, ludzi przede mną. Robię zdjęcia. Nagrywam video. Z dołu biją kościelne dzwony na mszę.
Jest 10.30 gdy opuszczamy karmelitów bosych i ostrożnie zjeżdżamy po stromiżnie na naszą asfaltową szosę. Przeżywamy jeszcze chwilę prawdziwej grozy, gdy jakaś kobieta w czerwonym samochodziku wjeżdża na górę w takim szalonym pędzie, że omal nie trąciła nas na rowerach. Tak się spieszyła. Pewnie na mszę. Do Krzyszkowic dojeżdzamy już bez dalszych przeszkód i bez specjalnego wysiłku.
– Wpierw obowiązek, potem przyjemność – stwierdzam zdecydowanie uprzedzając pragnienie Młodego by jechać od razu na zamek w Tenczynie – Jedziemy na dworzec!
Musimy przecież dokładnie wiedzieć kiedy odchodzą pociągi do Krakowa.
I Młody za pomocą GPS-a kieruje nas na dworzec kolejowy. Na dworzec – który okazuje się być zamknięty! Toż to niedziela. Nieczynne są kasy, pozamykane wszystko. Na domiar złego perony są nie tylko puste, ale bez możliwości bezpośredniego dojścia na nie od strony dworca.
Ten krzeszowicki dworzec, dworzec naszej ostatniej szansy dotarcia na czas do Krakowa, wygląda na opustoszały i niewykluczone, że nieczynny.
Ludzi nie ma. Ale pojawia się w pewnym momencie dwóch facetów wyglądających na służbę porządkową czy techniczną. Wołam do nich
– Przepraszam panów…
– My się nie gniewamy – mówią ze śmiechem i idą dalej
– Ja was nie przepraszam bo coś wam zrobiłam,- powiadam z lekką irytacja – jest to taki zwrot uprzejmościowy, widzę, że wam nieznany, dla nawiązania rozmowy. Potrzebuję informacji…
– A ile pani daje? – pytają dalej ze śmiechem.
Robię się zła.
– O pieniądzach pogadamy później – mówię wściekłym dość chyba tonem. – Teraz powiedzcie czy ten dworzec jest czynny i czy są pociągi do Krakowa, które biorą rowery?
Dowiaduję się, że jest czynny i że jest pociąg 13.50. A w ogóle to mogę sobie na rozkładzie zobaczyć. No pewnie, że mogę. Skoro wiem, że pociagi kursują. A bilety to u konduktora trzeba będzie.
– Dziękuję! – wołam za nimi
– A pieniądze??
– Mówiłam, że pogadamy o pieniądzach, a nie ze dostaniecie.
Teraz nie wiadomo dlaczego oni są wściekli, a ja się śmieję. Ale tylko w duchu i nie na długo. Sprawdzamy pociągi. Faktycznie, jeśli mamy o 15 ruszać z Krakowa do Warszawy to pociag 13.50, który przychodzi do Krakowa 14.20, jest najlepszą i jedyna opcją.
Mamy do niego niemal dwie godziny czasu.
Cóż to jednak są dwie godziny? Można by usiąść gdzieś i wypić kawę, najlepiej z lodami. Możnaby pomyśleć o wszystkim, co przeżyliśmy, zrobić plany na ewentualny następny raz. Tak byłoby najlepiej i spokojnie. Dla mnie. Ale nie dla Młodego.
– Mieliśmy jechać na Rudno! – przypomina.
– Nno… tak, ale…
– Mamy prawie dwie godziny! To nie jest daleko, sprawdziłem!
– Zobacz, znów się zrobi upał – tłumaczę. – Ja ci uczciwie mówię młody – jestem zmęczona. Co jednemu niedaleko to drugiemu rozpacz. A jak nie zdążymy?
– Dasz radę!!! To naprawdę blisko.
Może dam, może nie dam. Ale czemu ja się tym właściwie przejmuję? Ostatecznie to Młody spieszy się do pracy na następny dzień, nie ja. Więc o co chodzi?
– Ale ja jadę tak, jak mogę jechać – ostrzegam.
– Ok – mówi Młody
– Ok to ok. To prowadź!
Więc teraz już z pewnością ostatni wypad na szlaku!
Dokładnie jak było, nie powiem. Musiałam wprowadzić swój organizm w trans i pamiętam tylko długą, długą, długą, dłuugą drogę w górę. Wwciąż w górę, może nie tak ostro żeby się dało wjechać, ale wystarczająco długo żeby czuć jej nieskończoność. Pamiętam tylko intensywnie tłumiony moment przerażenia w duszy, że znów trzeba pod górę, a potem nie pamięta się już początku, (kiedy to wjechałam?) tylko jedzie się i jedzie bez końca koncentrując całą uwagę na tym, by jechać. Podtrzymuję się myślą, że co teraz w górę, to będzie szło potem w dół, że będzie długi zjazd, że powrót będzie odwrotnością tego wysiłku i że nastąpi to wkrótce. Tymczasem jednak, mokra znów cała od potu brnę pod górę a słowo „wkrótce” jest jak kiełbaska zawieszona na patyku przed psim nosem, aby szybciej ciągnął sanie. Nie omieszkam jednak odczuwać wielkiej wdzięczności za to, że jadę po asfalcie a nie kamienistą lub piaszczystą drogą.
I nagle – koniec. Każda nasza nieskończoność kończy się kiedyś. Pamięć już nie podsuwa kiedy i jak nastąpił wjazd na teren pod zamkiem. Czekam przy drewnianych stołach ustawionych dla podróżnych podczas gdy Młody pędzi na wzniesienie prowadzące hen na sam zamek.
Pilnuję naszych rowerów przypominając Młodemu by porobił zdjęcia, by wziął telefon komórkowy itd. Nie muszę tego robić, jasne, ale robię tak. Takie zrzędzenie babcine. Daje mi to jakoś poczucie większego bezpieczeństwa chyba.
Jakiś facet na sportowym rowerze podjeżdża i przysiada się. Nie całkiem blisko, bo wypuszczam możliwie odpychające fluidy. Więc tylko staje niepodal i zagaja rozmowę o o tym a o tamtym, że szlaki, że dojazdy, że on sam ma stronę internetową i zaprasza na wycieczki i tak dalej.
Myślę o Młodym, że czemu już tak długo go nie ma. Słyszę jakieś strzały od zamku, ale moja świadomość nie analizuje tego. Po prostu czekam. Staram się odprężyć wszystkie mięśnie, trochę zła na to, że facecik mnie zagaduje i nie mogę przysnąć z głową opartą na tej ławie.
Zamek Tenczyn.
Strzały, jakie słyszałam, okazały się być ostatnim znakiem bitwy ze Szwedami, jakiej inscenizacja toczyła się właśnie na zamku. Niestety zjawilismy się za późno, i nie było dane Młodemu obejrzeć
tej imprezy, czego ogromnie żałował. Sam zamek potężny i ciekawy, zdaje się, ze nawet większy niż Zamek Ogrodzieniec. Również ogromne ilości turystów, głównie pewnie ze względu na ową bitwę. Dzieje się też na tym zamku sporo. Ale na to właśnie potrzeba i wiedzy, co kiedy ma tu miejsce, i czasu, by spokojnie we wszystkim uczestniczyć. My zaś robimy praktycznie wyłącznie rekonesans, zdobywamy ogólną wiedzę co gdzie jest i gdzie wrócić warto. Na ten zamek warto powrócić.
Wracamy znacznie szybciej niż jechaliśmy. Szczerze mówiąc nie wiem w jaki sposób Młody od razu wiedział dokąd należy pojechać rowerem, żeby trafić na perony. Jak wspomniałam bowiem, nie było żadnego zejścia na perony od strony dworca, wszystko w rozbebeszonym remoncie, i podobno perony te były w tym stanie od niepamiętnych czasów. Jak się te perony znalazły, do pociągu weszliśmy już bez większego trudu.
W pociągu zaś czekała mnie super niespodzianka – oprócz dość niekrępujących miejsc na rowery toaleta godna króla- zdecydowanie największa spośród wszystkich jakie zdarzyło mi się odwiedzić w pociągach, najczystsza, najbardziej elegancka i nowoczesna.
I za dwadzieścia minut już byliśmy w Krakowie.
***
MÓJ STAN PO ESKAPADZIE
Przeżyłam! Był to jak dotąd najtrudniejszy z moich szlaków. Pochodzenie i podjazdy pod górę zawsze były dla mnie problemem, nawet gdy byłam dziewczyną mająca na swoim koncie mniejsza ilość lat kalendarzowych. Na tym szlaku zaś były one regułą dnia codziennego. Również upał był dla mojego organizmu zawsze sprawą męczącą. Tu zaś miałam upał w połączeniu z hardcorową jazdą non stop. Był to zatem szlak na którym wielokrotnie przekraczałam swoje możliwości, aż do momentu, w którym przekroczyć się nie dały.
Mimo to jednak żadnych negatywnych skutków ubocznych, jeśli chodzi o zdrowie, nie zaznałam. Przeciwnie! Ciśnienie, mimo samowolnego odstawienia leków, wręcz się unormowało, zaś puls, czyli uderzenia serca, które przy lekach miałam na męczącym mnie poziomie 87, teraz spadło do miłych 60, Bóli głowy żadnych i żadnych problemów z jelitami. Nie mówiąc o samopoczuciu, które jest całkiem całkiem. Pozostały stłuczone dłonie, lewa dłoń w szczególności, wciąż niedomaga, ale to są całkiem niewielkie kontuzje jak na taki szlak.
Póki co jednak nie myślę o jego powtórzeniu. A jeśli kiedyś do tego wrócę, bowiem nigdy nic nie wiadomo, to dam sobie nie czas pięciu dni, a dwa lub nawet trzy razy dłuższy.
Tymczasem zaś, zgodnie z przewidywaniami Młodego, kondycja podniosła mi się znacznie i mój średni czas relaksowego jeżdżenia rowerem bez sakw zwiększył się w sposób naturalny o dobre kilka kilometrów na godzinĘ.
2 KOMENTARZE
Przeczytałam to co piszesz o całej tej trasie! Wszystko opisujesz z taką lekkością, pomimo trudności jakie niesie ten szkak. Wycofuję absolutnie to co napisałam z troski o moją kochaną koleżankę pod zdjęciem ze „zlaną potem” buźką😉Widać, że świetnie dogadujecie się z Młodym, nie jesteś dla niego ciężarem, a w wielu sytuacjach nawet wsparciem w kontaktach i relacjach międzyludzkich. Ponadto, jak sama mówisz hartujesz organizm i jeszcze dajesz radę zrobić wyprawy z Super Młodym wnukiem. Czytałam z ogromną przyjemnością. Kontynuuj te swoje opowiasrki bo masz do tego talent. Czekam na dalsze przygody Babci Miry, chociaż tutaj to słowo jakoś mi nie pasuje (bardziej do bajek). Ponadto, kpnia z rzędem temu, kto zna Taką Babcię, która przekracza wszelkie limity.
Tak jak wszystko co piszesz – swietnie sie czyta i szkoda by bylo nie opublikowac ‚wypraw rowerowych Babci Miry’ – niech inni tez sobie poczytaja na co stac niektore babcie!